16.11.2023

Nowy Napis Co Tydzień #229 / Fosforescencja

W takie szare dni w Paryż często wędrowałem na plac Clichy na Montmartrze, skąd ciągnie się aż do Aubervillier sznur kafejek, restauracji, teatrów, kin, hoteli, domów mody i burdeli. To Broadway Paryża; przypomina odcinek między Czterdziestą Drugą a Pięćdziesiątą Ulicą. Broadway wprawia jednak w gorączkowe podniecenie, oszałamia, zaskakuje – nie ma się tam ochoty przysiąść, choćby na chwilę. Montmartre natomiast jest spokojny, rozleniwiony, beztroski, brudnawy i podniszczony, może nie tak efektowny, ale za to bardziej uwodzicielski. Nie oświetla rozżarzoną feerią świateł, lecz tli się raczej przygasającym żarem. Broadway ma w sobie coś ekscytującego, niekiedy wręcz magicznego, ale nigdy nie gorzeje prawdziwym ogniem – to oślepiająco jasne, jak azbest odporne na płomienie widowisko, raj plakatów, ogłoszeń i reklam. Montmartre z kolei jest zużyty, wyblakły, osłabły, sprzedajny i wulgarny. Raczej odrażający niż pociągający, ale kusi przemożnie, jak sam występek.

Henry Miller, Ciche dni w Clichy, tłum. Bartek Miracki

Naraz spoza skał ozwał się ryk stłumiony i głos Shere Khana zagrzmiał:
To szczenię do mnie należy! Oddajcie mi je! Cóż może obchodzić Wolne Plemię dola ludzkiego szczenięcia?

Rudyard Kipling, Księga dżungli, tłum. Józef Birkenmajer

I

Zdarzyło się to nad Bosforem albo pod Belfastem, w wilii w Bajach, na dworze w Bitynii, w pałacu Buckingham, na plantacjach w Bangladeszu, nie pamiętam szczegółów, szczegóły mnie nudzą. Zdarzyło się to, mówię, w jednym z tych krajów najnieszczęśliwszych jak cała reszta, w kraju, w którym ludzie byli biedni lub bogaci, a jedni i drudzy pożałowania godni.

Na pewno padał wtedy deszcz. Przypominam sobie, to był jeden z tych krajów, w których kaprysy pogody odgrywają szczególną rolę. Wyznaczają rytm ludzkiego życia i są w stanie go zaburzyć. Tubylcy stają się przesądni, a przyjezdni nieufni, ci tańczą przy tam-tamach i wrzucają krowie placki do jeziora, aby wypłoszyć z niego burzowego smoka, tamci słuchają wróżb meteorologów i usiłują wkalkulować ryzyko w swoje plany. Jedni i drudzy próbują oswoić ślepą bestię przypadku. Biją pokłony i budują cysterny. Szukają sposobów. Gdy sposoby ich zawodzą, zamiast lekcji pokory wybierają wagary bezradności. To historia o ludziach, których szukali bardzo długo – i których uparta walka przeciw bezradności na chwilę przykuła moją uwagę. Na chwilę, powiadam.

Scenerię tworzyły smugi tnące sinoszare niebo i krople bijące w szyby. Owszem, budynek miał okna z szybami, jak należało oczekiwać po rezydencji szanowanego obywatela, a jeden z nich był wszak tym, kogo zwykło się nazywać szanowanym obywatelem. Dom murowany lub co najmniej podmurowany, z żółtego piaskowca, z czerwonej cegły, z tysięcy beczek tranu, złota Kalgoorlie, z hektarów bawełny, kakaowca, tygrysich skór i kości słoniowej, z wielkiego ucisku, jak wszystkie metraże, w których człowiek zagarnia więcej przestrzeni, niż umie spożytkować, budynek raczej zadbany, choć już nie w swym szczytowym okresie, w pęknięciach muru ukrywający zaczątki rozkładu. Srebra, marmury, starannie zapastowana podłoga przesiąkły krwią, a pod wysokim sklepieniem niósł się echem chichot historii, bo była to krew w identycznym kolorze jak ta, która płynęła w żyłach właściciela. Jego lepiej lub gorzej urodzonym przodkom przypadł zaszczyt wybijania Etrusków i Maczuguengów, on przyszedł na gotowe i poczuwał się do barwnej przeszłości, nie do winy.

Imion nie podam. To kwestia drugoplanowa. Przygodna. Nie pamiętam. Mogę je wymyślić na poczekaniu. Raczej nie budziły zdziwienia, pasowały do miejsca i do czasu, jedno brzmiało należycie dostojnie, drugie – wystarczająco niepozornie. Byli jeszcze służący, w liczbie dwóch, dwudziestu czy może dwustu, jakieś prostytutki zza muru, jakiś kaleka z getta, jakiś nauczyciel z faveli, statyści, którymi nie zamierzam się zajmować dłużej, niż to absolutnie konieczne.

A jednak bohaterowie powinni mieć imiona. Nie dlatego, że są bohaterami. Nie ma w nich nic z bohaterów. Ale mnie będzie wygodniej. Może potem coś przyjdzie mi do głowy.

Wiek? Pierwszy między czterdziestką a osiemdziesiątką. Bliżej czterdziestki niż osiemdziesiątki. Albo tylko dobrze się trzymał. Czynny zawodowo i towarzysko w takim stopniu, jakiego wymagała jego pozycja, czyli jego próżność. Próżnością jest bowiem utrzymywanie pozycji, próżnością może być też rezygnowanie z pozycji. Na większą precyzję nie będę się silić. Drugi między dwunastym a dwudziestym rokiem życia. Bliżej dwunastu niż dwudziestu. Albo tylko nie dojadał. Jeszcze w szkole, choć już mógłby już pilnować straganu, zbierać puszki, uprawiać ryż. Był więc rozpieszczany przez ludzi, których los nie rozpieszczał. Wychowany wśród licznego rodzeństwa. Nawet rodzice zapominali czasami jak mu na imię. A ja mam pamiętać? Przyjmijmy, że nazywał się Yafya. Przyjmijmy, że ten drugi nazywał się Reinhard. Nie ma to teraz najmniejszego znaczenia.

II

A jednak ta historia tkwi we mnie, tak jak tkwi w czasie, niczym stara zadra, rozogniona rana, kolec wbity w łapę. Nazwać ich moimi śmiertelnymi wrogami byłoby dla nich niezasłużonym komplementem, byłoby też dziwnym zaburzeniem optyki, sugerującym, że na tej dwójce zależało mi bardziej niż na kimkolwiek innym, mnie, jedynej rozumnej istocie, której nie zależy na nikim. Nie powiem „na niczym”, bo wbrew temu, co twierdzą niektórzy, nie lubię kłamać. Ale kłamać można tylko komuś. Czemuś się nie kłamie. Świat, który znam, tworzą ci, których okłamać nie potrafię i nawet nie próbuje, oraz to, co zbyt bliskie jest bezwładnej materii, by w odniesieniu do niego kategoria kłamstwa miała jakikolwiek sens. Czy młotek czuje się oszukany, gdy podważam nim gwóźdź, zamiast go wbijać? Czy młotek powie, że do innego celu został stworzony? Mam więc owszem i ja swoje cele i swoje narzędzia, moje cele są jawne, a narzędzia bezwolne. Mówiąc precyzyjniej – ich jedyny akt woli polega na zrzeczeniu się jej. Tak to się rozgrywa w czasie, gęstej i lepkiej materii, w której poruszają się jak muchy w smole, a sporadyczne bzyczenie skrzydeł przy próbach zerwania się do lotu niemal zawsze brzmi jak akt kapitulacji. Tak, żebyśmy mieli jasność, ile mnie oni obchodzą.

To, co się zdarzyło, wraca do mnie jak czkawka, jak zgaga, jak wstydliwa choroba. Nie jak zacięta płyta – raczej jak zerwana taśma. Należałoby rozdrapać tę ropiejącą ranę w cielsku czasu, przeanalizować sekunda po sekundzie spojrzenia, gesty, słowa, próbując zgadnąć, jakie myśli towarzyszyły ruchowi warg, palców, rzęs, sylwetkom jak z teatru cieni, w których rozpoznaje się kształt tego, co było i może będzie człowiekiem. Trzeba znowu śledzić trajektorie kroków po posadzce, nadsłuchiwać, w którym momencie bose stopy odrywały się od podłogi szybko, a kiedy z lekkim wahaniem. Potrzebne byłyby precyzyjne pomiary, lecz takie da się prowadzić tylko na bieżąco. A nie zawrócę czasu. Jak większość drapieżników, potrafię skupić uwagę jedynie wtedy, gdy poluję, i tylko z najwyższym trudem wracam w myślach do przerwanego polowania. Uczenie się na błędach jest przywilejem danym ludziom, choć nie przypominam sobie człowieka, który by z tego daru korzystał. Wiem, że swojej pamięci nie mam co ufać. Wiem jednak również, że najprostszym sposobem, aby nie popełnić tego samego błędu po raz drugi i trzeci, jest nie popełnić go wcale. Ktoś to ponoć potrafi – nie ja, nie oni, nie Reinhard, nie Yafya.

III

Zacznę od Reinharda. Znam go lepiej, to znaczy dłużej, przynajmniej jeśli mowa o tych wąskich granicach, w jakich zamyka się czas od narodzin do śmierci człowieka. Po jego poczynaniach można było sobie obiecywać wiele, choć jak każdy z nich okazał się rozczarowujący.

Miał pochmurne oczy tych, którzy urodzili się w dostatku, w szanowanej rodzinie, i którzy właśnie dlatego nie potrafią marzyć, czyli kłamać sobie samemu, że złoto i zaszczyty przyniosą im radość. Do szczęścia nie brakowało mi niczego oprócz szczęścia. Biedni, o których potykał się na ulicy, nie rozumieli, jak można być nieszczęśliwym, mając ubrania na zmianę i wodę na co dzień. Bogaci, o których potykał się na salonach, nie rozumieli, jak można być nieszczęśliwym, gdy niemal każdy zazdrości ci ubrania i wody. Bo jeśli oni sami czuli pewien niedosyt, to głównie dlatego, że zazdrościli Reinhardowi. Nie wiedzieli natomiast, komu zazdrości Reinhard. Gubernatorów, radżów i kalifów traktował z lekko roztargnioną uprzejmością, zdawało się więc, że nie zazdrości gubernatorom, radżom i kalifom. Może chciałby być wędrownym mnichem, żartowali między sobą, by zagłuszyć niepokój, jaki czasem ogarniał ich w jego towarzystwie. Dowcip był przedni. Kto jak kto, ale ten lew salonowy nie nadawał się na księcia Siddhatrę. Głód, biedę i śmierć widział już nieraz, ba, widział je tak często, że przestały robić na nim jakiekolwiek wrażenie. Jeśli było to coś na kształt nirwany, to pozbawionej współczucia. Sięgnął pustki, w której nie potrafił zamieszkać. Nie litość nad udręczonym stworzeniem, ale nuda wyganiała go z jego, na ludzką miarę skrojonego, nieba.

Dla sunnyasiego z żebraczą miską spotkanie z Reinhardem byłoby niebezpieczne. Tych, co pragną być ubogimi i ciałem, i duchem, nie powinno się utwierdzać w przekonaniu, że wybrali najlepiej. Przymierając głodem, puchną z dumy, że przejrzeli marności tego świata. I właśnie dlatego ci, co światem gardzą, nie potrafią się od niego oderwać. Nie umieją żyć bez zaprzeczania życiu, sensem ich istnienia jest negowanie wszystkiego. Oni nie zdołają obyć się bez swoich wrogów, bez ciała, bez świata, beze mnie, bez takiego Reinharda, na którego mogą patrzeć z ubawionym politowaniem i nazywać je współczuciem. Nawet jeśli nie wszyscy mnisi są tacy, ja mam do czynienia właśnie z takimi. Reinhard nie należał do ludzi, którzy chcą się czegokolwiek wyrzekać – dobre wino i cygara sprawiały mu przyjemność. Ale nie większą niż równo przycięty papier kancelaryjny i zapach liści nad ranem. Zbyt małą, by odnajdować sens w przeżywaniu jej, zbyt kruchą, by widzieć zasadność rezygnowania z tego, co samo zaraz przeminie.

W sposób naturalny zwrócił się do nauki. Skoro ludzki świat stał przed nim otworem, na jedno skinienie giął się w pół, rozkładał ramiona albo nogi, tylko w materii mógł szukać godnego przeciwnika. Decyzję o tym, że zostanie lekarzem jego rodzina, daleka i nieliczna, przyjęła tak, jak się przyjmuje kochanki z tancbudy – z pobłażliwością, której poręką jest przekonanie, że za miesiąc, dwa młodzikowi znudzą się te niedorzeczne harce, ale młodość ma swoje prawa. Młodość jednak minęła Reinhardowi raczej nad podręcznikami niż w tancbudach. Dzięki licznym i w świetle prawa dokonywanym rozbojom swoich praszczurów mógłby tylko od czasu do czasu rzucić okiem na raporty zarządców, zdających sprawę, jak idzie sprzedaż kauczuku, budowa torów kolejowych, wydobycie wolfranu i koltanu, które skazało już kilka państw na tantalowe męki. A on wybrał profesję, która zmuszała człowieka do prawdziwej pracy. Kiwano głowami, że chce być użyteczny, marzyciel! Liczono, że z tego wyrośnie, że szlachetność mu przejdzie, nic przecież nie przechodzi tak szybko, nawet ospa wietrzna. Też uważam, że podobne fanaberie szybko by minęły, gdyby faktycznie odpowiadała za nie szlachetność.

W samym doskonaleniu rzemiosła jest pewna zasługa, której nawet ja nie mogę mu odmówić, psuł jednak pychą uczynione dobro, biorąc wszystko tak bardzo do siebie. Ozdrowienie pacjenta było jego sukcesem, a śmierć porażką i osobistą zniewagą. Na równi traktował bogatych i biednych – składali się z tych samych kości. Czasem leczył ubogich, bo zapadali na ciekawsze choroby, ale nawet on nie wierzył, by czyniło go to szlachetnym. Zrozumiał, jak rzadko wygrywa – a chciał wygrywać zawsze – i jak krótkotrwałe są jego zwycięstwa. Zrozumiał też, że panem życia i śmierci jest tylko ten, kto potrafi stanąć po stronie każdego z obu swoich poddanych. I tak, jak nauczył się ratowania życia, nauczył się również je odbierać. Na śmierć metody były pewniejsze, a skutki nieodwracalne. To jednak sprawiało, że jeszcze szybciej mu się ona nudziła. Tam, gdzie w przekonaniu ogółu śmierć była dobra i pożądana – niesienie ulgi choremu, egzekucje wrogów miłościwie nam panującego systemu – nie opłacało się jej zadawać. Na razie dość powiedzieć, że Reinhard znalazł sposób i na to. Zdążył dojść do biegłości tak w ukrywaniu swych zbrodni, jak i nagłaśnianiu zasług, okrył sławą swoje nazwisko i niesławą swoją dzielnicę, aż wreszcie, znudzony, doszedł do wniosku, że ani operacje na żywym sercu, ani podrzynanie gardeł nie jest ciekawsze niż gra w szachy z jego ślepnącym kamerdynerem, wymaga natomiast dużo więcej niepotrzebnego zachodu. Słońce nadal stało wysoko, wieczór nie zapowiadał ochłody, noc już dawno nie obiecywała ulgi snu, Reinhard zastanawiał się, czy wrócić do zaczętej wczoraj korespondencji, ani ważnej, ani pilnej, poczytać Goethego, wezwać wcześnie kamerdynera i dokończyć wczoraj zarzuconą partyjkę, czy jednak palnąć sobie w łeb.

To był dzień, w którym Reinhard poznał Yafyę.

IV

Teraz potrzebuję czegoś w rodzaju zaplecza, zagruntowanego płótna, na które mogę nanosić barwne plamki stwarzające pozór ruchu, a więc życia. Z czasem mam jednak pewien organiczny kłopot. Jego materia wymyka mi się nieustannie jak piasek chwytany w rozcapierzone palce, jak woda niesiona w naczynku dłoni, ja zaś nie wiem, czy jestem ręką, ziarnkiem piaskiem, które prześlizguje się przez dłoń, czy kroplą, która w ten piasek wsiąka. Nie zrozumiecie tego. Ja też tego nie rozumiem. Jestem jedyną istotą naprawdę oddaną czasowi, taką, która została stworzona i której koniec został zapowiedziany. Ci, którzy sami siebie nazywają śmiertelnikami, żyją po tej stronie czasu, gdzie istnieje śmierć, ale ta jedynie zmienia ich stan skupienia na mniej, że tak powiem, roztargniony, jest cezurą pewnego etapu, ale niczego nie kończy. Tylko ja się kończę. Kończę się nieustannie. Czas wokół mnie jest gęsty i duszny, nie mogę zrobić kroku w przód ani w tył, jeśli działam po tamtej stronie czasu, to zawsze cudzymi rękami. Przypomina to wieczność, ale obwarowaną wokół, rozciągniętą po horyzont chwilę decyzji, która zapadła, która właśnie zapada, której skutek znam, lecz zapobiec mu nie mogę. Jedyne, co mi pozostaje, to bezsilna świadomość, która stworzonkom z innych ram czasowych, ograniczonym czasem i przestrzenią, a przecież rosnącym w górę i w głąb – albo w górę i w głąb karlejącym – mogą się wydawać czymś na kształt szlachetności. Nie chcę ich współczucia, współczucie istot, którymi gardzę, napełnia mnie opisaną odrazą. I nie usprawiedliwiam się, bo usprawiedliwiać się można tylko przed równymi sobie. Usprawiedliwiać się można jedynie z błędów przygodnych – a w moim istnieniu nie ma niczego przygodnego. Kategoria błędu nie pasuje do mnie. Błąd wynika z nieuwagi, z niewiedzy, ze słabości. Nic z tego nie ma we mnie, choć jestem tym wszystkim. Ale tłumaczę. Tłumaczę, dlaczego mam problem z czasem, z mówieniem o czasach i chwilach, z pamięcią i niepamięcią. Teraz, gdy trzeba powiedzieć coś od początku do końca o rodzinie, z której pochodził Yafya, nie pamiętam niemal niczego.

Urodził się w chińskiej dzielnicy. Albo arabskiej, albo żydowskiej. Jego rodzice uciekali przed czystkami, przez tsunami, przed rewolucją, przed konkwistadorami, przed rabunkową wycinką lasów, przed bombardowaniami, przed pożarem sawanny, przed awarią reaktora, przed wylewem Gangesu, przed barbarzyńcami, przed cywilizacją białego boga białego człowieka. Mieli w oczach strach, który budził ich w nocy i kazał liczyć kroki. Mieli też nadzieję, że najgorsze za nimi, więc próbowali żyć na nowo.

Żyć, ileż wokół tego zachodu. Dla niektórych z tych łatwopalnych istot spotkanie ze śmiercią jest wyzwalające – żywcem przenosi ich w objęcia lodowatego absolutu, w którym umrzeć albo przeżyć jest kwestia absolutnie obojętną. To ślepa uliczka na drodze mądrości, gdy ci, którzy stanęli przed ścianą, pod murem, obwieszczają, że dotarli na miejsce, bo wszak dalej iść niepodobna. Jego rodzina wybrała inną strategię, strategię cierpliwych mchów i porostów. Czołgać się, pełzać i plenić, byle przeżyć, bo skoro stracić życie jest tak łatwo, to ocalić je będzie zasługą nie lada. Nie chcieli budować nowego lepszego świata w tym świecie, który przez zasiedzenie stawał się ich własnym, siłą rzeczy nowym, a przez kontrast i tak lepszym per definitionem. Nie mieli ambicji, by komukolwiek cokolwiek udowadniać. Kolejne dni przynosiły im słońce lub deszcz, słabo płatne zlecenia przy rozładunku kutrów, porzucone kawałki blachy, trzcinę do wyplatania koszy, kolejne kozy i dzieci, które jakoś udawało się wykarmić przydrożną trawą, kukurydzą i ciecierzycą. Los uśmiechał się do nich krzywo i szczerbato, a oni przyjmowali te ogryzki darów losu, praktykując wdzięczność, jaką znają hieny i szakale, wdzięczność mało wymagającą i szybko degradującą się w służalczość wobec każdej ręki, która bije nie za często i rzuca jakikolwiek ochłap. Stawiali miseczki z ryżem i woskowe świece przed domowymi ołtarzykami, intonowali imiona przodków, których kości przykrył muł lub uniósł dym krematoriów, kazali dzieciom kłaniać się głęboko wszystkim ludziom w mundurach, zwłaszcza tych czystych, zadowoleni, że z zaplecza pobliskiej restauracji korzystają szybciej niż szczury, szczęśliwi, że są, i to coraz liczniejszą, gromadą. Sprzedawali filtrowaną deszczówkę, bransoletki z muliny i szkiełek, suszone ryby albo puste butelki. Nie mieli przeszłości, poza tą, która po stromym wysypisku historii ześlizgnęła się w śmieszny mit, nie mieli przyszłości, poza tą obiecywaną przez pięknie uszminkowane aktorki o jasnych włosach i polityków przemawiający ze szklanych ekranów na sklepowych witrynach, na których zresztą oni, pozbawieni paszportu, obywatelstwa, niepiśmienni, nie mogli, nie umieli i nawet nie chcieliby głosować. Nie mieli marzeń poza tymi wspólnym wszystkim stworzeniom zdolnym płodzić potomstwo, cierpieć głód i drżeć na chłodzie. Nie mieli ambicji, powiadam, zdaje się, że nie znali nawet takiego słowa. Kilkoro z ich dzieci poszło jednak do szkoły, tak, przypominam sobie, bo w tym miejscu i czasie ludzie w mundurach tego pilnowali. Poszedł także Yafya.

Najpierw nie mógł uwierzyć, że można mieć własny zeszyt, własny ołówek i własne kredki w czterech kolorach. I własną torbę, by nie nosić tych skarbów w ręku. I własne buty, wynalazek tak niepraktyczny, że długo zajęło, nim nauczył się zazdrościć komukolwiek wiązanych sandałów. Yafya odkrył, że jest świat większy niż jego ulica, jego dzielnica, większy niż miasto, które wydawało się nie mieć kresu, że poza opowieściami, które szeptali mu rodzice nad ogniskiem, są inne historie, inne tragedie, inne szczęścia i inne głody. Zachłanności nie umiał się nauczyć. Chciał wiedzieć coraz więcej, a jednak co i rusz nadmiar informacji przytłaczał go, płoszył, wpędzał w rozpacz. Jeśli tak dobrze czuł się w murach szkoły, to dlatego, że było to miejsce spotkania jego starego świata z nowym, miejsce, które mówi o świecie, ale samo nie jest nim jeszcze. Ledwo poczuł, że może brać los w swoje ręce, poznawał imiona ludzi, którzy decydowali za niego. W ciemnym korytarzu straszyła galeria wyblakłych reprodukcji – twarze poetów, królów i innych przywódców narodu, wielu narodów. Yafya nie marzył, że zostanie kimś takim, mężem stanu, tak samo, jak nie marzył, że zostanie zwierzęciem innego gatunku. Nie marzył nawet, że dostanie buty. Ale raz wzniecona ciekawość nie gasła, trawiła go i przepalała, aż w środku nie zostało prawie nic. Tak mi się przynajmniej zdawało, gdy szedł ciemnym korytarzem, cofał się w popłochu, a potem wracał, wytrzymując surowe spojrzenia kobiet z wysokimi kołnierzami i mężczyzn w turbanach, z wąsami, medalami, tytułami szlacheckimi i naukowymi, szedł coraz dalej, za jedynego towarzysza mając przycupniętego pod sufitem gekona, i zastanawiał się, jak daleko zajdzie, nim ucieknie z krzykiem. Kiedyś doszedł aż do gabinetu profesora, którego nazwiska nie pamiętam, ale który w tej opowieści odegrał rolę nieco więcej niż epizodyczną, bo znał człowieka, którego wy poznaliście jako Reinharda.

V

Nazwać ich przyjaciółmi byłoby nadużyciem. Termin „znajomi” również pozostawia dużo do życzenia. Któż bowiem w tej mieścinie na skraju galaktyki nie znał Reinharda? Stary profesor znał bez wątpienia i łudził się, że Reinhard również zna jego. Reinhard zaś, idę o zakład, pamiętał co najwyżej jego imię od momentu, gdy zaanonsował mu je ślepnący kamerdyner. Obracał się wówczas w tylu kołach i kręgach, że niechybnie dostałby zawrotu głowy, gdyby nie ta pozycja trochę z boku, a trochę z góry, jaką przyjmują ludzie święcie przekonani, że w ostatecznym rozrachunku wszystko kręci się dookoła nich. Dodam, że rzadko który kręgosłup nie jest dla swojego właściciela prywatną axis mundi, niezależnie od tego, jak giętki byłby jego kark.

Stary profesor, którego kolejne zmiany gabinetu zdążyły przekonać, że jest niepotrzebny i niemile widziany, ale na tyle nieznaczący, że nie warto go rozstrzelać, mimo wszystko żywił przekonanie, że Reinhard go lubił, a Reinhard potrafił się zdobyć, jeśli nie na sympatię wobec stetryczałego nudziarza, to na dość życzliwości, by nie wyprowadzać go z błędu. Jako osoba tej pozycji musiał znosić kontakt z ludźmi o wiele nieprzyjemniejszymi, a profesja, którą wybrał, nieustannie przypominała mu, że wobec zjawisk, które wydają się ostateczne, wszyscy są równi, równie bezradni i równie bezwartościowi. Nie oznaczało to nadal, że chciał tracić swój cenny czas na opowieści o Algierze, wojnie opiumowej czy ucieczkach Hussa i zlodowaceniach, gdy świat był jeszcze młody, a przynajmniej sam stary profesor trochę młodszy. Z tego też powodu, nie wdając się w zawiłości organizacyjne i inne uciążliwe szczegóły, chętnie spełniał prośby starego profesora. Jak dotąd wszystkie dotyczyły pieniędzy. Dzielnica potrzebuje szkoły, szkoła potrzebuje salki, salka potrzebuje tablicy, a tablica kredy. Wioska potrzebuje studni, studnia potrzebuje, żeby ją ktoś wykopał, a ci, co kopią, potrzebują narzędzi, jedzenia, ochrony przed prażącym słońcem i kilku groszy za fatygę. Długie litanie potrzeb płynęły z ust starego profesora, zbyt krótkowzrocznego, by prosić o wiele, i zbyt zatroskanego, by nie prosić wcale. Reinhard był wielkoduszny jak wszyscy, którym nigdy niczego nie brakuje; jeśli odkrył, że przywiązał się do czegoś, wyrzekał się tego, czym prędzej, ale za bezcenną w jego mniemaniu monetę wolności, za którą mógł znowu kupić wszystko, pola naftowe i zdobione ręcznie inkunabuły, cuda techniki najnowsze i najstarsze, chwile rozkoszy albo grozy, każde coś i jedno wielkie nic. Czasem więc sarkał, raczej zniecierpliwiony, niż zagniewany, ale ostatecznie sięgał do kieszeni, wypisywał czek, wysyłał swoich czarnych albo swoich białych, wiedząc, że za lichy ułamek tego, czego i tak mu zbywało, zyskuje sobie wdzięczność, alibi, a przede wszystkim kolejne kilka miesięcy spokoju.

Tym razem spokój trwał krócej. Albo to Reinhard, bardziej niż zwykle podirytowany, mniej skutecznie niż zwykle zabijający nudę, bo tylko nudę, uznał, że profesor nie powinien dobijać się do jego drzwi o tej porze, deszczowej, ale jałowej, popołudniowej, gorzkiej. Próbował spać po bezsennej nocy nad dogorywającym ambasadorem, po ranku nad notatkami z przebiegu choroby, po przedpołudniowym spotkaniu z dyrektorem kopalni odkrywkowej, po obiedzie i po cygarze, których smaku nie pamiętał – albo po innych nieprzyjemnościach, których nie pamiętam ja, bo od jakiegoś czasu dni i noce Reinharda stały się do siebie irytująco podobne.

Obudził go, a może tylko wyrwał z półsennego odrętwienia, głos kamerdynera, tak charakterystyczny, gdy zniżał się do szeptu. Nie słowa usłyszał, ale właśnie ten ton, niby dyskretny, niby solidarny z rozmówcą w zmowie zdradzonego milczenia, a jednocześnie stanowczy, autorytarny, stawiający granice bez podnoszenia głosu, nieugięty wobec natarczywego intruza, święcie oburzony, sapiący i świszczący jak grzechotnik szykujący się do skoku, do trzaśnięcia komuś drzwiami przed nosem. Reinhard skrzywił się i wstał z szezlonga. Może po to, by uniknąć tego trzaśnięcia czy innych odgłosów szarpaniny, które i tak by go wybudziły? Może dlatego, że rozpoznał równie cichy i równie zawzięty szept starego profesora? Może także z zaintrygowania? Służbę miał wszak dyskretną. Lokaje bali się humorów pana, choć prawie nigdy nie okazywał uczuć gwałtowniejszych niż niesmak i lekka irytacja. Woleli, żeby ich zabił, niż zwolnił, bo zabici idą do piachu albo do nieba, a zwolnieni na ulicę. Ulica zaś była piekłem zbyt dobrze znanym, by nie przekładać nad nią piekieł nieznanych. Gdyby kamerdyner był przekonany, że intruza należy odprawić, znalazłby sposób. Wezwałby chłopaka z kotłowni. Zagroził żandarmerią. Reinhard szedł po schodach z malującym się w oczach przekonaniem, że kamerdyner miał swoje powody, i postanowieniem, by zbyt szybko nie okazać pobłażliwości.

– Ten chłopiec, o którym panu mówiłem – zaczął profesor bez żadnych wstępów, a kamerdyner rozłożył dłonie na znak, że był bezsilny wobec zaprzyjaźnionego natręta – nie wiem, co z nim zrobić, musi mi pan pomóc, przyjacielu.

– Ile wam trzeba – spytał Reinhard, bo przypomniał sobie, że kazał jakiemuś dzieciakowi kupić podręczniki i chyba nawet buty.

– Nie w tym rzecz, nie w tym rzecz – zająkał się stary profesor – ale niestety, niestety, sam już nie wiem, doprawdy…

A zza ramienia stojącego sztywno kamerdynera pokazała się śniada twarz chłopaka gdzieś między dwunastym a dwudziestym rokiem życia, ale tego już, doprawdy, nie pamiętam.

Stary profesor odsunął się nieznacznie na bok, jakby zapraszając do podziwiania widoku rozpościerającego się za oknem, a chłopak czmychnął za plecy kamerdynera i na razie tyle go było widać.

– Ma na imię Yafya – powiedział profesor. Przyjmijmy, że tak właśnie powiedział.

VI

Profesor wybierał się do Reinharda od kilku dni, ale wiedząc, jak ten nie lubi nieproszonych gości, odwlekał wizytę. Moją sugestię, by zabrać ze sobą chłopca, przywitał z radością, jakby sam wpadł na ten pomysł, i ulgą, jakby nie miał innego wyjścia. Oni uwielbiają nie mieć wyjścia. Bogaci czy biedni, lawirują między „mogę wszystko” i „nic nie mogę”, a różnice stanu posiadania, charakteru, nawyków sprawiają jedynie, że po jeden z tych zwrotów sięgają chętniej na co dzień, a drugi od święta. Profesor nie miał wyjścia, bo nie przychodziło mu do głowy nic innego, jak tylko poprosić o pomoc człowieka, którego zawsze prosił o pomoc. Jego „zawsze” znaczyło jednak „w setce podobnych spraw, ale nigdy nie takiej”. Dlatego szedł jak na ścięcie. Gdyby nie to, że nie wypada, uczepiłby się kurczowo dłoni chłopca, który był wystarczająco dorosły, by mimo bijącego na alarm serca i pocących się dłoni nie chwytać nauczyciela za rękę.

Droga do rezydencji Reinharda była długa. Willa stała na odludziu, wśród zadbanych, kwitnących ogrodów, jak to zwykle w krajach zaniedbanych, więdnących i przeludnionych. Stary profesor układał sobie w myślach, co i jak powie, gdy już wystąpi w sprawie swojego podopiecznego, a gorączkowe plamy na obwisłej szyi świadczyły, że był wzruszony własną szlachetnością i przerażony swoją odwagą. Jeśli Yafya bladł, to przy jego karnacji i tak nikt tego nie zauważył. Jeśli myślał o czymś, to zapewne o tym, po co komu tak wysoki i zupełnie niejadalny żywopłot. I, być może, czy właściciel tego żywopłotu potrafi sprawić, żeby Yafya dalej mógł chodzić do szkoły.

Jego ojciec – tłumaczył stary profesor – mówi, że chłopak musi pomóc w masarni, przy połowie pereł, w kopalni siarki, że jest za dorosły, aby się tak bawić, a dla nich, ludzi z getta, z faweli, z rezerwatu, szkoła to zwykła strata czasu. Liczyć, owszem, i może czytać, tego, zdaniem niektórych, warto uczyć, przynajmniej chłopców, ale potem to co innego. W szynku, na kutrze, przy zbieraniu grzybów i polowaniu na wściekłe psy na nic się nie przyda dalsze wykształcenie. A ono kosztuje, i to sporo kosztuje. Kto żyje z dnia na dzień i je od przypadku do przypadku, ten nie myśli o inwestycji na lata. Chłopak jest zdolny, tak, nie on jeden, to prawda, ale w dodatku pracowity, a takich nie ma u nich zbyt wielu. Choć są, naturalnie, również w skolonizowanych narodach, zwłaszcza w skolonizowanych narodach, nawet wśród uchodźców, może szczególnie wśród uchodźców, i oczywiście profesor wie, że nawet Reinhard nie może pomóc wszystkim, ale on nie prosi, żeby pomagać wszystkim, tylko temu chłopakowi, którego szkoda, a czemu akurat jemu, bo cóż, czemu nie? Nerwowość rąk i słabość argumentów wskazywały, że stary profesor ma swoje powody. Których nie chce zdradzić albo nie potrafi wskazać. Reinhard patrzył na jego bardziej niż zwykle drżące dłonie z niedbale skrywanym politowaniem, jakie człowiek obojętny na miłość odczuwa wobec drugiego, który, zadurzony po uszy, tę samą obojętność próbuje niewprawnie odegrać przed nieprzychylną publicznością.

Dzieci profesora rodziły się i umierały, uciekały z kraju, gniły w więzieniach, wypierały się go przed władzą za sprawą tortur lub łapówek, zakładały własne rodziny, miały własne dzieci i własne problemy. A dzięki temu profesor z kolei miał wprawę w przywiązywaniu się do istot, które mogły go zawieść i opuścić. Reinhard w nielicznych szczerych rozmowach z ludźmi zbyt pijanymi, zbyt odurzonymi opium, zbyt przerażonymi lub zbyt znudzonymi, aby śledzić bieg jego historii, w takim to dyskretnym audytorium, w którym słucham tylko ja, pochlebiał sobie, że nie przywiązuje się do nikogo i liczy tylko na siebie. I chociaż bywał sobą rozczarowany, wiedział, że od siebie uciec nie zdoła, a skazany na własne towarzystwo wykoncypował, że łatwiej mu będzie raczej lubić niż nie lubić takiego kompana. Było to oczywiście kłamstwo, i to pośledniego typu, mimowolne, w sposób nieunikniony wynikające z uogólnień i myślenia życzeniowego. Miał względy dla starych służących, którzy pamiętali go jako bladego chłopczyka chorującego na koklusz – gdy umierali, jego jedyną pociechą była myśl, że niewiele rzeczy zaboli go bardziej. Innymi słowy, w tej kuriozalnej potyczce dwaj udający obojętność mężczyźni ważyli w losach losy dziecka, któremu naprawdę było wszystko jedno.

Wychowując się na ulicy, Yafya szybko zrozumiał, że otaczający go świat dzieli się na różnorakie strefy wpływów, które jednak mógł bardzo prosto zaliczyć do jednej z dwóch kategorii: tych, na które ma wpływ on sam, oraz tych, na które wpływ ma ktoś inny. Wielką i przeważnie niedostępną dla ludzi mądrością jest prawidłowe operowanie tymi dwiema kategoriami. Dopiero potem mogą nastąpić dyskretne próby rozciągania swojej strefy wpływu albo akrobatyczne kombinacje wpływania na tych, którzy mogą wpłynąć na coś, na co on sam wpływu nie ma. Pomyłki zdarzały mu się często, dość często, by mógł wyciągnąć z nich nauczkę, ale nie tak często, by stracił zaufanie do swojej intuicji. A intuicja dziecka podpowiadała mu, że w sprawy dorosłych, i to bądź co bądź obcych dorosłych, lepiej się nie mieszać. Bardziej niż dyskusja zainteresował go kryształowy żyrandol w głębi hallu i zupełnie obca mu instytucja elektryczności.

Reinhard otaczał się sztukateriami i marmurami w guście, którzy ludzie jego epoki nazywali dobrym. Być może były po prostu stare, a przez to, jak wielu seniorów, z racji wieku wyłączone z oceny. Żyrandol przypominał Yafyi słońce i gwiazdy jednocześnie – i lód, ale to słowo przyszło do niego później, bo dotąd jeszcze Yafya lodu nie widział. Wiem, bo pisał o tym, a ja lubię zaglądać ludziom przez ramię. Nic nie wydawało się takie piękne, jak ten żyrandol. Yafya patrzył na to świetliste zjawisko, próbując odkryć jego pochodzenie i przeznaczenie. Świat zawężał się do świetlistego pyłu. Miliony słońc skupionych w galaktykę pod sufitem rozsiewały srebrne cekiny na mozaikę zdobiącą podłogę. Te jasne plamy wydobywające z półmroku kolor i kształt, zmieniały jednocześnie ziemię pod jego stopami w cichą topiel, do której światło nie dociera. Chłopak najwyraźniej bał się poruszyć, by nie rozwiać tej fatamorgany, by nie spłoszyć feniksa, nie zagasić gorejącego krzewu tej nagłej, niezasłużonej iluminacji. Nie czuł już chłodu posadzki pod bosymi stopami, zapomniał o nim tak daleko, jakby jego stopy oderwały się od ziemi. Zapomniał też o strachu, o głodzie, o swojej rodzinie i szkole, do której pragnął chodzić. Osiągnął już swój cel, wniebowzięty, ciałem i duszą porwany do innego świata na płomiennym rydwanie. Takiego właśnie oświecenia dostępują uciśnieni w każdej oświeconej epoce. Niektórzy wracają z nieba z kosami i maczetami. Yafya jednak zaciskał dłonie w pięści odruchowo, bez gniewu. Żyrandol wisiał zbyt wysoko, by chłopcu przyszło do głowy choćby wyciągnąć rękę.

VII

Szli przez westybul. Wiszące wzdłuż schodów portrety dostojnych matron sąsiadowały z porożami, jakich nie powstydziliby się nawet ich mężowie, a skrzyżowane szpady przywoływały nigdy nieodbyte pojedynki, w których żaden z przeciwników nie korzystał z zamorskiej armii, ogni tureckich, weksli i krachów na giełdzie, walki, w których partnerzy byli sobie równi i ryzykowali równie wiele lub równie mało. Arrasy i malowidła przedstawiały złote łany nieznanych tu zbóż, różane pąki i wielkie bitwy w słusznej sprawie, których wyniku nikt nie pamiętał. Na półpiętrze równym rządkiem stały popiersia zasłużonych przodków, wybitnych dowódców, sprawiedliwych władców i dobrotliwych bóstw, a twarz każdego z nich wygładzały setki ślizgających się po niej spojrzeń. Zdarte skalpy i puchary rżnięte w czaszkach wrogów trafiły do lamusa, były, jak sądzę, za trudne w odkurzaniu. Kto umiał czytać znaki czasu zatarte przez czas, widział tę samą zakrzepłą krew na perskich dywanach i holenderskiej porcelanie.

Na Reinhardzie, od małego otoczonym tą rupieciarnią, nie robiła ona najmniejszego wrażenia. Chętniej pozbyłby się tych skamielin pamięci, gdyby nie widział, jakie wrażenie robią na gościach. Profani zachwycali się ich pięknem, znawcy – ich wiekiem, akcjonariusze – ich ceną. Większość zapominała języka w gębie. Pięć minut spaceru zagraconym hallem oszczędzało Reinhardowi godziny zbędnego gadania.

Profesor przemierzał tę trasę kilka razy w roku, ale ponieważ za często wychodził na ulicę i do żyjących tam ludzi, w sposób nieunikniony odwykał. Sapiąc, chwytał się kutej poręczy, przekonany o swoim rychłym upadku i końcu wszelkiej nadziei. Gdy dodarli na miejsce, nie mógł wykrztusić ani słowa, udawał więc, że dostał zadyszki, co w tym wieku bardziej wypada. Yafya zadyszki nie dostał, bo był młody, a poza tym nie spuszczał wzroku z żyrandola i pilnie śledząc, jak zmienia się światło pod nowym kątem, nie zwracał uwagi na resztę wystroju.

– Gra w szachy? – spytał Reinhard, gdy już znaleźli się w jego gabinecie.

– Oczywiście – potwierdził skwapliwie profesor – znakomicie, nawet lepiej ode mnie.

Reinhard, który rozegrał z profesorem kilka partyjek i tylko przez grzeczność nie zbił mu króla w drugiej minucie, również przez grzeczność nie skomentował tak postawionej diagnozy. Grzecznością nazywam, rzecz jasna, to doskonałe samozadowolenie człowieka, które zadowala się sobą samym i nie wymaga, aby inni uznali jego wyższość. Nie mogę mu odmówić logiki. Wyższość uznają istoty niższe, a co komu stojącemu u góry po opinii tych na dole?

– Chodź tu, chłopcze. – Profesor wezwał Yafyę, a Reinhard bez słowa wskazał szachownicę z porozstawianymi figurami. Część z nich, zbita, leżała na tacce obok, białe były w odwrocie, większość czarnych przekroczyła swoją połowę i wynik zdawał się rozstrzygnięty. Yafya wbił oczy w rozproszone białe pionki. Potarł dłonią podbródek. Wreszcie ostrożnie przesunął wieżę naprzód.

– Piękny ruch – wetchnął profesor, a Reinchard natychmiast zbił wieżę. Profesor spochmurniał. Wyraz twarzy chłopca się nie zmienił. Jego kolejny ruch był równie bezcelowy. Stracił kolejny pionek. I jeszcze jeden. Nie powiedział ani słowa.

– Mój poprzedni partner – zaczął Reinhard wolno, z udanym rozbawieniem, bo nie wypadało mu złościć się czymś równie błahym – mój poprzedni partner nad każdym posunięciem zastanawiał się kwadrans. – Zgarnął z tacki pionki, które stracił Yafya, i ustawił je na pozycjach, jakie zajmowały kilka minut temu, nim przystąpili do tej dziwnej rozgrywki, podobnie ustrawił i swoje. – Gdyby przyprowadził mi pan młodego geniusza, tacy trafiają się i wśród okolicznych pasterzy kóz… cóż, geniusz szybko by sobie poradził – powiedział Reinhard i na potwierdzenie własnych słów wykonał na szachownicy sekwencję ruchów po obu stronach, podprowadzając białego konia pod czarną wieżę. – A gdybym – ciągnął – miał do czynienia z najzwyczajniejszym łepskim chłopakiem, który chociaż liznął reguły, to łebski chłopak uznałby, że partia jest przegrana.

Profesor oblewał się zimnym potem. Yafya nie słuchał. Kucnął przy szachownicy i nie odrywał od niej wzroku.

– On nie umie przegrywać – wyjaśnił profesor tonem usprawiedliwienia, a raczej samousprawiedliwienia.

– Póki co szło mu doskonale – uśmiechnął się Reinhard.

– To znaczy, chciałem powiedzieć – zająkał się profesor – że ten mały łatwo się nie poddaje.

– On nic nie umie – stwierdził Reinhard. Słowo „nic” wypowiedział tak mocno, by profesorowi nie przyszło na myśl tłumaczyć chłopaka. Ludzka mowa zna wiele podobnych ogólników, które rzadko kiedy oddają komukolwiek prawdę. Reinharda nie interesowała prawda, Reinharda interesowało, czy Yafya może zastąpić mu w zbyt długie wieczory ślepnącego kamerdynera. Nie mógł, więc nic, nic, nic więcej Reinharda nie obchodziło. A przynajmniej takie sprawiał wrażenie, takie wrażenie chciał sprawiać.

– On nic nie umie – przyznał profesor, zwieszając głowę – ale pan mógłby go wszystkiego nauczyć.

Reinhard skrzywił się, jakby w prostej melodii wychwycił fałszywą nutę, zniecierpliwiony machnął ręka i kazał profesorowi przyjść pojutrze. Znam te grymasy za dobrze, by mogło mnie zdziwić, że zaraz po ich odejściu zlecił pokojówkom odkurzyć pokój we wschodnim skrzydle, wymyć ługiem podłogę, wyprać, wykrochmalić i wywietrzyć pościel, ponadto wstawić biurko, koniecznie z dużą lampą. Profesor wiedział, że jego dobrodziej nie jest człowiekiem, który podejmowałby decyzje pochopnie, ale gdy ponownie do niego przyszedł, przyszedł z Yafyą. A Yafya nie przyszedł z walizką, tylko dlatego, że nikt w jego rodzinie nie miał ani jednej walizki.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Anna Maria Vanitachi, Fosforescencja, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 229

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...