Nowy Napis Co Tydzień #023 / Rondo poruszeń języka
*
Największą tajemnicą stanu poetyckiego i pisania wiersza, tajemnicą, którą jesteśmy w stanie jedynie w przybliżeniu podświetlać, jest służba.
Ilekroć o tym myślę, staje mi przed oczyma drobna postać Roberta Walsera, młodzieńca, którym był w październiku 1903 roku, gdy zastukał do wrót Zamku w Dambrau (dzisiejszej Dąbrowie Niemodlińskiej), do hrabiego von Hochberga. Myślę o tym, jak porzuciwszy wielkomiejski Berlin na rzecz zapadłej śląskiej prowincji, wybrał dla siebie miejsce, w którym oddawał się życiu najprostszemu; ponoć, jak pisze w znakomitym Toboldzie II, do jego obowiązków należało głównie dbanie o to, aby poszczególne komnaty zamkowe należycie były ogrzane. Przejmuje mnie ten obraz: rozpalający w kominku genialny pisarz, który całe swoje szczęście (rozpisane w linijkach „małej prozy”) lokuje w czułej obserwacji tego, co go otacza, w czym jest, jak ryba w wodzie, czy raczej trzeba by powiedzieć, jak woda w wodzie – całym sobą.
Rozpala ogień i długo patrzy w tańczący płomień, który niszczy i tworzy w jednej sekundzie, w mgnieniu oka, na co Niemcy mają wszak doskonałe słowo: Augen-blick.
*
Tę służbę, którą jest pisanie, pojmuję jako Rozmowę. W niej ważne – obok najważniejszego: słuchania – jest również spontaniczne „odpowiadanie «ja»” temu, co mnie naraz bierze w posiadanie za sprawą pod-powiedzi języka, który tak oto się zmontował i uderzył we mnie konstrukcją rzeczywistości w nim zawartą, że inaczej tego wyrazić niepodobna („wiersz – ma rację Jacek Gutorow – jest tym, czego nie da się powiedzieć inaczej”). A uderza zawsze kilka słów, sekwencja, ziarenko mowy (warto by chronić je osobnym dekretem – na przykład w intymnych listach do przyjaciela), które wnika w macicę językowego domostwa: frazę poety.
I przypominam sobie jeszcze słowa Máraiego o służbie innemu (tę zalecał krytykom, ale jego uwagi odnoszę także do postawy poety). Przywołuję na początek ów obraz i uwagę autora Wyspy po to jedynie, aby podkreślić to, czego brak odczuwam w dzisiejszym mówieniu o literaturze: czułości, empatii, szacunku – znaków pokory. Tak, cnoty to zapoznane, odłożone do lamusa. A przecież bez nich literacka agora staje się targowiskiem jedynie.
*
Odkąd pamiętam, na marginesach mojego bycia (w) literaturze pojawiały się teksty – pisane zawsze z drżeniem i pod dyktando czegoś, co przychodziło spoza mnie, czyli od strony języka samego (albo dokładniej: najgłębiej pochowanych w nim źródeł brzmienia i znaczeń), który – jak światło, kapryśnie i nieoczekiwanie – spadał bez zapowiedzi. To po pierwsze. Po wtóre, co jest już splotem przyczyn bardziej przewidywalnym, zawsze przemawia do nas język Innego, czyli drugiego człowieka, który z wnętrza przeszłości kieruje – bezpośrednio, do mnie, do ciebie – swoje wezwanie.
Więc chroniłem w sobie te kruche i doskonale spojone chwile, nie dbając jednak – rzecz dziwna – o owoce tych doznań. Wszak najpiękniejszy jest przedmiot, którego nie ma (to z Herberta, oczywiście) i wiersz, jaki nigdy nie został napisany (tak, naturalnie, to Różewicz). Zawsze jednak towarzyszyło moim poetyckim stanom przekonanie o tym, że doświadczam daru – daru języka, który nie stoi na przeszkodzie, który nie jest przekleństwem, który jest konieczny, który trafia do siebie, czyli do rzeczy. Krzepły zatem fragmenty rzeczywistości w wiersze – obrazy, które tak właśnie miały wyglądać, tak brzmieć i inaczej tego wyrazić się nie dało. Tak miało być, tak jest. Ale nie chodzi mi tu o budowanie wypisów z tradycji estetyki (posługującej się klasycznym pojęciem ergon i orthotes albo tłumaczących boskość poety szalonego, maniaka) od Platońskiego Iona począwszy. Koniec pisania zawsze wiąże się u mnie z poczuciem, że udało się raz jeszcze za-pisać doświadczenie istotowe. Że udało się donieść to, co donieść było trzeba. Że się zmieściło, usadowiło. Że jest tam prawda, która się na mgnienie oka przydarzyła. W przeciwnym razie nie ma czego łamać i składać – w naszej krótkiej nieskończoności – na powrót.
*
Bliskie mi są słowa Heideggera, który w Źródle dzieła sztuki napisał:
Piękno nie występuje obok prawdy. Każda prawda odkłada się w dzieło, wtedy się przejawia. Przejawianie się – jako bycie prawdy w dziele i jako dzieło – jest pięknem. W ten sposób piękno należy do wydarzania się prawdy. Nie jest ono czymś zrelatywizowanym tylko do upodobania.
Myśląc o dziejach bycia (rzeczy, języka i ludzi) i przywołując niemieckie słowo Ereignis, nie znał chyba niemiecki filozof pięknej etymologii i koincydencji „daru” i „wydarzenia”, które błyszczą i rezonują w polszczyźnie. Każdy z nas inaczej doświadcza daru, inaczej go strzeże, inaczej przechowuje. Ale ten dar ma siłę przemieniania, wy-darzania człowieka.
„U-rzeczona słowem rzecz staje się naprawdę rzeczą” – napisał Janusz Mizera. Te rzeczy, które mnie u-rzekają, to rzeczy najbliższe, dotykalne. Od nich wychodzę. Nigdy nie wiem, dokąd doprowadzi mnie słuchanie wydarzenia, jakie dzieje się wpośród świata, w mojej faktyczności. Ale pamięć o takim wydarzeniu zawsze stanowi rękojmię mojego pisania. W tym względzie bliskie jest mi rozumienie poezji jako świadectwa, o którym pisał w Przed nieznanym trybunałem Jan Józef Szczepański. Prawda w wierszu winna wspierać się na tej, która stoi przed wierszem. Tylko tak, pisał autor Ikara, można uzyskać mocne wiązanie literatury z rzeczywistością.
*
Więc sztuka (ars) i poetyka (poetica) to obce poezji imiona. Bo poezja to sam ów początek, przychodzenie, poruszanie języka, dla którego udaje nam się być świadkiem. Później jest już żmudna dłubanina, ściąganie w obraz, ekstrakcja, albo rozpisywanie wariacji, wstępowanie w wielosłowia – to już tylko skutki tego, co wprzódy przemówiło. I też niewiele tu po naszej sztuce, czyli umiejętnościach układania słów.
Rzemiosło, które formuje perłę wiersza, równie często niepotrzebnie zamazuje pierwotne poruszenie, dla którego techne to niepotrzebna ramka dla czegoś, co – najczęściej – przemawia wielojęzycznie i chce zagarnąć możliwą do zarysowania całość.
Namysł nad słowem, tak zwana praca poety, jest gruntowaniem wydarzenia. (Stół w wierszu musi stać). „Inny” język jest mi zazwyczaj niepotrzebny. Język poetycki jako novum, idiolekt – gorączkowe poszukiwanie wyrazu, którego dotychczas nie było – może zaciemniać to, co i tak zaraz skryje się, umknie.
Poznanie-przez-poezję jest procesem, który sam dyktuje swoje warunki. Przede wszystkim wydarzenie zawiera już w sobie formę, którą trzeba jedynie podchwycić, przenieść. A gdy się nie chce zmieścić to, co nadeszło? To trzeba potłuc „brzmienidła i świecidła” (to z Białoszewskiego, rzecz jasna).
*
I czyż nie jest tak, że zawsze i wprzódy po prostu piszemy wiersz? Liczbę wiersza – osadu wydarzenia – stanowi zawsze liczba pojedyncza. Budowanie książek z poezją – wierszy układanie – dla mnie jest jedynie wprawką w kompozycję, „poetykowaniem”. Zabawą w ludzkie układanki. Tak naprawdę liczy się chwila pracy, przekonuje i ma rację Márai; pracy nad podchwyceniem, podjęciem słowa, które przybyło z wnętrza językowego wydarzenia, i które jest samym sednem naszego doświadczania świata. Reszta, to – jak pisze dalej ów Węgier – buchalteria i kasowe rachunki, o które nie warto się troszczyć, nie warto zabiegać.
*
Doświadczyć, aby spisać, zaryzykujmy, w pierwszej kolejności oznacza: zaznać, znaleźć się wewnątrz tego, co dotychczas było poza nami (a co nagle staje przed nami). Rozumienie doświadczania (za-świadczanie) jest chyba zawsze aktem refleksji i jako takie przychodzi najczęściej post factum (bywa, że pragnienie rozumienia, zawczasu rozbudzone i natrętne, zagradza nam drogę do pełnego doznania inności).
*
Wprzódy zatem zawsze jest ruch rzeczywistości, czyli języka i milczenie, czyli słuchanie. (Bowiem rację ma Jacek Gutorow, kiedy w pewnym miejscu zauważa, że „bliżej języka” to „bliżej rzeczywistości”, którą język ten stara się w sobie zmieścić). Stąd biorą swój początek drogi poetyckiego myślenia. Słuchanie i pokornienie – oto prawdziwe zadanie poety, którego – jak chce Różewicz – poznać można po tym, jak milczy i wykreśla słowa nieważkie.
*
Pisanie poezji, rozpoczęte z czczości, z nastawiania ucha na szmer toczącego się strumienia mowy, jest ostatecznie wysiłkiem przekraczania siebie. I ustaleniem siebie, choćby na ten jeden moment.
Ale, ejże, czy ów rzeczony (rzekomy) logos nie używa nas czasem? Jakże to – język znów ma mówić nami? Czy takie słuchanie, o którym piszę, nie jest jedynie pobożnym życzeniem? Śladem platońskich artefaktów? Śladem anachronicznym, śpiewem łabędzim…?
Ach, wystarczy jeden rzut ucha w sieć dzisiejszego zgiełku i gadaniny, aby się przekonać, że obawy w tak postawionych pytaniach są niepotrzebnym krygowaniem się. I rzeczywiście, nie warto zniżać mowy, czyli sagana, w którym moszczą się mądrość i głębia czasu zawarte w języku.
*
Być poetą to znaczy być tym, który chroni wydarzanie się języka. Który pielęgnuje tę chwilę (także i po to, aby znać smak źródła). Aby rozumieć, czym jest otwieranie się, nasłuchujące milczenie, nastrajanie na słowo.
Tym intensywniej – mimo podejmowanych prób, prób krytyka, racjonalizacji tego doświadczenia – odczuwam „dotkliwą” obecność tajemniczego źródła poezji przejawiającego się w wydarzaniu, choć przecież wiem, jak zdekonstruować to doznanie na niemal wszystkie możliwe sposoby. Ale nic z tego: wydarzanie jest poza mną, przychodzi z zewnątrz. Przychodzi, pochyla moją myśl i tęsknie na mnie spogląda. Bowiem to nie my patrzymy na dziejący się byt, to na nas pada spojrzenie od strony wyglądającej nas rzeczywistości.
*
To, co przepływa przez nas po wydarzeniu języka w twórczym akcie, „pobiera” z nas ślad naszej istotowej niepowtarzalności. Jeśli byłoby przeciwnie – gdybyśmy to my mieli pisać Logos, musielibyśmy być jego źródłem. Oto złudzenie woli mocy. Wolę pielęgnować w sobie niejasny odblask Innego…
*
Jedyna zasada artis poeticae, jaką sobie nieustannie zalecam: pokornie wmyślać się w prześwit prawdy, jaka przejawiła się przede mną w błysku języka.
*
Jak się dzieje język?
Czasem tyleż kunsztownie, co niespodziewanie: za sprawą nieoczekiwanej paronomazji, dalekiego echa współbrzmień słów, które przyciągnięte ku sobie każą poecie uporczywie rozważać spór, jaki ze sobą wiodą w słownikowych przegródkach. A czasem z ludzkiego roztargnienia, które delikatnie skaleczyło (się w) język i oto jeszcze teraz sączy się strużka znaczeń i dźwięczy napięta nić etymonów.
Wreszcie od strony Innego, którego język tak się składał, że przywiódł w rejony nieznane i tajemne. A nam trzeba chwytać te dziwne obroty słów, które zadziały się u niego jak nigdy dotąd, co pozwala nam powrócić do języka rzeczywistości z wymiaru, o którym dotychczas nie mieliśmy pojęcia.
*
Poruszony język rozgarnia we mnie zazwyczaj kilka obrazów, które, tocząc się po wyzwolonym z ziemi bezgramatycznej przestworze znaczeń, szukają się wzajemnie niczym kuleczki rtęci. To nieledwie początek procesu żłobienia wiersza, ale początek ten właśnie załatwił wszystko, zawczasu. Bo poruszenie języka jest momentem, kiedy byt rażony słowem, w słowie umoszczony, spogląda na człowieka – czyli tego, powtórzmy, który pozwala rzeczywistości w ogóle się wyrazić.
*
I oto człowiek-poeta – udzielający schronienia żywiołom, odnawiający je w swojej krótkiej nieskończoności, tak, człowiek-poeta, miejsce przechowania świata, tak, to jest coś.
*
Issa pisze:
Co jest wymówione, wzmacnia się
Co nie jest wymówione, zmierza do nieistnienia.
*
A pisze się wszystkimi dłońmi naraz. Żadnego lęku przed wpływem nie czując. Tocząc Rozmowę. I składając w ten sposób słowa wdzięczności (Niemcy znów mają lepiej, ot, zawsze myślą słowami płynącymi z wnętrza wdzięczności: Gedank).
*
Nie ponaglam więc już więcej. I nie zwlekam.
Koniec końców – chronienie wiersza, który pozwolił się światu osadzić w wyrażalność, to nauka konieczności.