21.12.2023

Nowy Napis Co Tydzień #234 / Jeden dzień z życia Marii Duchowej

Dzień wstał nagle. Jak zwykle zaskoczona tym faktem, otwierała oczy powoli i niechętnie. W pokoju rozpanoszony ziąb nawet nie zaparował szyby w oknie, przez które Maria bardziej domyślała się niż widziała przykuse drzewko nad skurczoną z chłodu kałużą. Budzik zaterkotał nieprzyjaźnie i ochryple, po czym zasapany próbował kontynuować przerwaną drzemkę. Maria nie kwapiła się ze wstawaniem. Chciała jeszcze choć przez chwilę poleżeć w swoim rozhuśtanym, żelaznym łóżku. Niech tę zimę za oknem diabli porwą. Naciągnęła wyliniały koc na głowę, zamierzając pójść w ślady budzika, jednak westchnęła ciężko.
Musi gdzieś pójść, przesiedzieć dzień w cieple.

Zwykle wraca do domu późnym popołudniem. Pod wieczór trochę, troszeczkę rozpala w piecu, tak żeby przespać noc, i tyle. Dni tak się ciągną, nie wiadomo co ze sobą zrobić, zwłaszcza zimą. Musi jeszcze kupić coś do jedzenia. Owszem, chodzi do baru na zupy, dostała tam przydział, ale na kolację trzeba przecież coś zjeść, bo bez tego bardzo by osłabła.

Maria, już całkiem obudzona, zasiadła na łóżku. Poczuła ssanie w żołądku, więc odrzuciwszy koc, próbowała wygramolić się z łóżka. Nie było to proste. Najpierw trzeba dobrze uchwycić kule, mocno się o nie oprzeć, potem przerzucić na nie ciężar ciała i dopiero wtedy ciągnąć się do góry z całych sił. To był decydujący moment tej operacji i Maria z natężeniem usiłowała włożyć w to cały wysiłek. Gdyby się udało wstać za pierwszym razem, byłby to dobry początek dnia. Nogi nie zdążyłyby jeszcze zgrabieć z zimna i nie musiałaby ich rozcierać. Do rozcierania musiałaby usiąść, a potem znów męczyć się ze wstawaniem... Uff!Z okna do jej pleców przywarła zimna, lepka smuga.
– Kiedyś cię uszczelnię! – pogroziła oknu, szczękając zębami i starając się maksymalnie szybko podnieść o kulach.
Tak, dziś poszło jej zdecydowanie lepiej niż zwykle. Proszę, wystarczyło się trochę powylegiwać w łóżku i już wstawanie idzie raz, dwa. Szybko narzuciła koc na plecy i mamrocząc coś obraźliwego pod adresem okna i zimy, pokuśtykała do kranu. Ledwo się odkręcał, więc po krótkim zmaganiu z nim Maria zrezygnowała z mycia.

Od góry rozległy się głośne łomoty ­ aż kawałki tynku zaczęły odpadać z podmokłego sufitu.
– Stary Babiuch znów wrócił po pijaku – westchnęła Maria. – Że też takiemu nikt kulasów nie przetrąci.

Popatrzyła z żalem na swoje powykręcane stopy. Pokuśtykała do kuchenki, wodę trzeba zagotować. O, to wymagało niezłej strategii. Jedną kulę trzeba odłożyć na bok, pudełko z zapałkami chwycić tą ręką, na której leży bezwładne ciało wsparte na kuli, drugą zaś ręką trzeba rozpalić zapałkę, jednocześnie odkręcić nią kurek od gazu i szybko podetknąć pod niego płomień, tak by nie poparzyć sobie palców.

Maria umie zrobić to tak, żeby nie stracić przy tym więcej jak dwie zapałki. Dziś dobry dzień, zapaliła od pierwszej. Woda już się grzeje. Teraz trzeba posmarować kromkę. Kupuje krojony, tak jest wygodniej, ale to smarowanie… Tak jak przed chwilą, Maria aż język wysunęła z wysiłku, ale proszę, kromka już omaszczona. Woda zagotowana, za chwilę zje śniadanie. Wciąż nie zmieniając pozycji, wsparta na jednej kuli, z drugą w zasięgu ręki, połyka swój chleb, popijając herbatą z garnuszka. Ten garnuszek z obitym uszkiem to stary przyjaciel, niejedno już przeżył. Maria pilnuje go jak oka w głowie. Ciepły garnuszek mile rozgrzewa zziębnięte palce. Na górze Babiuchowa obrasta w kolejne sińce, lądując to na ścianie, to na komodzie… Nigdy nikomu się nie skarży, udaje, że to przez jej własną nieuwagę ta pokiereszowana twarz. Maria wzdycha ciężko. Trzeba się szybko ubrać, bo zimno. W ciągu dnia nie pali, po co, węgla mało i drogi. A teraz? Za chwilę przecież wyjdzie z domu.

Zimno jest jednak tak przenikliwe, że Maria szczęka zębami, zrzucając z siebie koc, aby się ubrać. Przy pomocy jednej ręki usiłuje wbić się w przyciasny sweterek i przykrótkie spodnie.
– No i po co było je prać? – mruczy ze złością. – Tylko się skurczyły i tyle! A ile mydła na to poszło!

W dodatku co to za pranie w zimnej wodzie, na ubraniu zostały białe smugi niespłukanego mydła, które potem pracowicie wykruszała, i nawet czyściła ścierką, żeby jakoś wyglądało. I ile to schło! Przez te mokre spodnie musiała chodzić w pończochach, kaszlała potem ze dwa tygodnie.

No, ale gotowe. Maria, okręcona wełnianą chustą, jest gotowa do wyjścia. Jeszcze to zamykanie drzwi i można ruszyć przed siebie. Na szczęście mieszka na parterze, więc tylko dwa kroki, a już jest na dworze. Aż skuliła się, taki ostry był ten ziąb. Mglisto i pusto. Chodnik nieposypany piachem, wyślizgany przez dzieci. Stała tak kilka dobrych chwil, zastanawiając się, czy uda jej się pokonać drogę do sklepu. W końcu postanowiła przepychać się bokiem, przy samym murze kamienicy, gdzie było jeszcze trochę kopnego śniegu, który zatrzymywał kule na tyle, aby się można było o nie wesprzeć. Dobrnęła wreszcie do przecznicy. Ulice były wyludnione. Niby dzień wstał, ale wokół było szarawo i gnuśnie. Gdzieniegdzie w oknach paliło się światło, choć to przecież ranek, czasem ktoś przemknął wtulony w podniesiony kołnierz, dwa gawrony siedziały na gałęzi wątłego drzewka. Maria skierowała się do sklepu. Cieszyła się, że nie ma dużo ludzi. Te kolejki są nie do zniesienia. Maria wzdychnęła. Ekspedientki nie zawsze i nie od razu ją obsługiwały. Czasem czekała też kobieta w ciąży czy z dzieckiem w wózku, albo jakiś kombatant.
– Co my tu mamy… – Spojrzenie Marii przeleciało po wędlinach.
Zobaczyła szynkę. Poprosiła o dziesięć dekagramów. Ekspedientka długo przyglądała się jej nieufnie i nieprzyjaźnie. Maria wpadła w popłoch.
– Proszę dziesięć deko – powtórzyła głośno.
Ekspedientka była nadal niezdecydowana, zawołała drugą. Obie zastanawiały się co zrobić, wreszcie przyszła kierowniczka i debata trwała nadal.
– Niechże się panie pospieszą – ktoś się wyraźnie zniecierpliwił i Maria spostrzegła, że za nią ustawiły się już w kolejce dwie osoby, starszy pan w kapeluszu i pani w brązowym berecie.
– Proszę o tę szynkę – zażądała Maria z desperacją w głosie.
– Szybciej, szybciej! – denerwował się pan w kapeluszu.
– Poproszę o szynkę – powtórzyła znów Maria z uporem.
Pan w kapeluszu i pani w berecie wymienili między sobą spojrzenia i zapadła cisza.
– Proszę – bąknęła kierowniczka i odkroiła kilka plasterków. Położyła je na wadze. Maria sięgnęła do torebki i jej oczom ukazał się straszny widok: nie miała portfela! Pewnie zostawiła go w domu… A jeśli nie?
– Przepraszam bardzo – wyjąkała – ale nie mam pieniędzy.
– To czego mi pani głowę zawraca? – warknęła rozwścieczona kierowniczka – I co mam teraz niby z tym zrobić?
– Właśnie – zdenerwowała się ekspedientka, która dotąd stała na boku i nie zabierała głosu. – Przecież się zeschnie i kto potem kupi te ochłapy?
Maria wpadła w panikę.
– Może ktoś z państwa to kupi?
Kierowniczka rzuciła nożem o ladę.
– Co mi tu pani wyprawia? Co to za heca? – zirytowała się.
– Proszę dla mnie zważyć kilo tej szynki – rzucił głośno pan w kapeluszu.
Kierowniczka odeszła na tyły sklepu, ekspedientka zaś przekroiła szynkę na pół i zaczęła ważyć.
– Czy pokroić? – zapytała uprzejmie.
– Nie trzeba. – Pan w kapeluszu płacił.
– Proszę pana ­ spytała Maria nieśmiało – może pan zgodziłby się wziąć jeszcze to odkrojone?
– Proszę zważyć resztę tej szynki – zwrócił się pan do ekspedientki.
Ekspedientka otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, ale po chwili bez słowa zważyła odkrojone plasterki.
– Ile kosztuje? – dopytywał pan w kapeluszu.
– Szybciej, szybciej – denerwowała się pani w berecie.
Maria patrzyła nieruchomo przed siebie.
Pan odbierał właśnie resztę i zapakowaną szynkę.
– To dla pani – wyjaśnił, wręczając jej mniejszą paczuszkę. Po czym zasalutował do kapelusza i oddalił się.
– Ależ… – wyjąkała Maria.
– No, niechże pani już nie tarasuje drogi – prychnęła ekspedientka, zerkając na nią z ukosa.
– Już idę, idę. – Maria wycofała się spłoszona i oszołomiona.

Szła do domu jak na skrzydłach. Nie czuła nawet, że jej kule ślizgają się niebezpiecznie na oblodzonym chodniku. Wciąż nie mogła uwierzyć w to, co się jej przydarzyło. Wreszcie, zmachana, przystanęła. Po cóż idzie do tego zimnego domu? Jeszcze za wcześnie na palenie w piecu. A portfel na pewno leży bezpieczny w komodzie. Maria pójdzie do czytelni. Posiedzi sobie, pogrzeje się, poogląda gazety. Schowała szynkę głęboko do kieszeni, żeby nie wypadła, i zawróciła.

Dzień wstał już na dobre, blade słońce prześwitywało przez zakurzone niebo. Miasteczko trwało ciągle w letargicznym śnie, brudne kamieniczki przycupnęły obok siebie ciasno, jakby chciały się ogrzać wzajemnie, jednak złudne było to ciepło, które wiatr natychmiast rozwiewał. Maria dokuśtykała do czytelni już porządnie zmęczona i zmarznięta. W dodatku była jeszcze zamknięta, więc czekało ją półgodzinne wyczekiwanie w bramie. A niech to! Maria dzisiaj za szybko wyszła ze sklepu, teraz zmarznie tu pod czytelnią na kość. Na szczęście obok jest poczta, wstąpi tam, przeczeka te pół godziny. Poczta nie jest daleko, tylko te oblodzone schodki… Nie, nie da rady sama po nich wejść. Musi poczekać, aż ktoś będzie wchodził. O, podjeżdża jakiś samochód, ktoś wysiada; tak, mężczyzna w kożuchu.
– Mógłby mi pan pomóc? – pyta Maria, wskazując kulą schodki.
Mężczyzna przez chwilę patrzy na nią niepewnie, jednak potem ujmuje ją pod ramiona i prawie wnosi na górę.
– Dziękuję! Dziękuję! – Maria jest uszczęśliwiona.
Teraz do kącika, tak by nie rzucać się w oczy i spokojnie o coś oprzeć. Nie, nie będzie siadać, bo potem kłopot ze wstawaniem. Teraz sobie postoi, za to posiedzi sobie w czytelni. Nie jest tu za ciepło, ale znużenie dosięgło Marię, drzemie na stojąco.
– Czy pani źle się czuje? – ktoś pyta tak głośno, że Maria wzdryga się cała.
– Nie, nie – zaprzecza gwałtownie. – Która godzina?
– Dochodzi jedenasta. – To jakiś młody chłopak.
– Może pomógłby mi pan wyjść? – pyta Maria nieśmiało – Tam są takie oblodzone schodki.
– Czemu nie! – odpowiada chłopak. – Najwyżej zlecimy razem! – Śmieje się głośno.
Kilka osób patrzy na nich ze zdziwieniem. Maria kuśtyka w stronę wyjścia. Chłopak dzielnie sprowadza ją na dół, mimo to pośliznęła się i o mało nie upadła. Złapał ją w ostatniej chwili.
– Ojej, jak pani daje sobie radę? – Był wyraźnie zmartwiony. – Może podprowadzę panią kawałek?
– Bardzo proszę – ucieszyła się. – Tu, do czytelni. To niedaleko.
Przeszli razem raz, dwa. Zupełnie inaczej chodzi się, jak ktoś jest obok. Maria była w siódmym niebie, a do tego szynka w kieszeni! Cóż za wspaniały dzień!

W czytelni usiadła obok pieca. Nóg już nie czuła. Te buty są do niczego, całkiem już zdarte, nie wie, jak wytrzymają do końca zimy. I co dalej? Nie, dziś nie będzie się tym martwić. Dziś jest dobry dzień, dziś będzie się tylko cieszyć.
– Czy pani czegoś potrzebuje? – Podeszła do niej dyżurna czytelni.
– Poproszę jakieś czasopisma. Kolorowe.
Maria po chwili siedzi nad stertą nieaktualnych gazet. Zna je wszystkie, tu rzadko przychodzi coś nowego, zresztą i tak niczego nie czyta. Ostatnio źle widzi. Przydałoby się jechać do okulisty, ale to daleko, w powiatowym, sama nie da rady, zresztą podróż kosztuje, okulary też. Więc po prostu nie czyta i już. Ogląda tylko fotografie. Lubi oglądać. Piękne dziewczęta na okładkach, różne miasta… Maria nigdzie nie wyjeżdżała. Zawsze mieszkała tutaj. Nie wyobrażała sobie nawet, że mogłaby jechać gdzieś. Bo jak. I po co. Potem jeszcze trudniej byłoby jej tu żyć. Ale czasem, jak poogląda takie zdjęcia, to śnią się jej potem morza, pustynie, wielbłądy i skaliste góry. Choć zaczyna tracić oczy. Twarze już słabo rozróżnia, oj, przydałyby się okulary! Maria wzdycha, lecz po chwili dotyka ręką kieszeni, w której panoszy się szynka i uśmiech wraca na jej pomarszczoną twarz. Umie trochę czytać. Matka przed wojną nie dbała o szkołę. Potem wojna i ten straszny wypadek. Zakonnice trochę nauczyły ją czytać, a także szyć, co, o dziwo, przyszło jej łatwo i po wojnie pomogło znaleźć pracę. Całe życie w jednym miasteczku. Poznała tu każdą uliczkę, każdy kamień, ale mimo to ma wrażenie, że ją mało kto tu zna. Czasem tylko ktoś zaglądnie do niej, przeważnie z opieki, wtedy są prawie święta! Raz w miesiącu przychodzi listonosz z rentą. Sąsiedzi mało się nią interesują, sami zagonieni, choć owszem, węgiel do komórki pomogą zanieść. I tak ma dość kłopotu, jak trzeba pełne wiaderko do domu przytargać, nosi wprawdzie po pół, a i to jest za ciężko. Miała kiedyś kaktusa w doniczce, ale usechł tej strasznej zimy, kiedy i ona o mało z zimna nie umarła. Dobrze, że znalazł ją wtedy listonosz, wzięli do szpitala, dali zastrzyki, od razu przyszła do siebie. Najadła się tam za wszystkie czasy. A mówią, że w szpitalu z głodu można umrzeć… No, ale cóż. Wyzdrowiała i musiała wrócić do siebie. Na myśl o jedzeniu poczuła ssanie w żołądku. Chyba już czas na obiad. Która to może być godzina? Sądząc po słońcu, będzie koło południa. To jeszcze za wcześnie. W stołówce zje szybko, przyjdzie do domu i co będzie robić? Trzeba by wcześniej zapalić w piecu i do wieczora pójdzie za dużo węgla, albo będzie zimno. Nie, lepiej jeszcze tu posiedzi, porozmyśla. Dobra praca, takiej bibliotekarki. Nic nie trzeba robić, cieplutko, czysto, i oczu by nie traciła, i na pewno dobrze płatna. Mało kto tu przychodzi poczytać, więc nie nachodziłaby się za dużo. Maria znowu wzdycha, ale przypomina sobie, że obiecała dziś się nie martwić. No więc, o czym w takim razie porozmyśla?

Andrzej, tak, Andrzej, tylko on od lat niezmiennie wypełniał jej pamięć.

Przed wojną mieszkała z matką w skromnym obejściu, na przedmieściach miasteczka, opodal lasu. Żyły biednie, jedynym ich majątkiem była krowa. Kiedy wybuchła wojna, w ich życiu właściwie nic się nie zmieniło, aż do dnia, kiedy w lesie pojawili się partyzanci. Maria miała wtedy czternaście, może piętnaście lat. Matka wciąż się bała o nią, nie pozwoliła oddalać się od domu. Marii udzielał się jej niepokój, choć nie rozumiała, czego właściwie ma się bać. Właśnie wtedy przyszedł do nich po mleko.

Przyniósł taką dużą blaszaną bańkę. Matka początkowo nie chciała dać, gdy dowiedziała się, że to dla tych z lasu. Bała się, że potem znowu przyjdą po coś, a potem kolejny raz, aż w końcu zastrzelą je Niemcy, o których wiedziała, że są w miasteczku, węszą i się mszczą. Poszła jednak w końcu do obory udoić, choć ręce dygotały jej tak, że o mało nie przewróciła bańki. Chłopak był niewiele starszy od Marii. Jasne włosy falowały mu nad czołem, oczy też miał niezwykle jasne. Maria nie mogła oderwać od niego wzroku. On też patrzył na nią przez cały czas, korzystając z tego, że byli sami. Byli dziwnie zmieszani i nic do siebie nie mówili. W końcu Maria zaproponowała, żeby usiadł, a wreszcie spytała, jak mu na imię.
– Andrzej – odpowiedział i zaczerwienił się jak sztubak przyłapany na kłamstwie.

Nawet pomyślała, że to pewnie nieprawdziwe imię, tylko takie na użytek partyzantów. Chciała zakrzątnąć się, poczęstować czymś, tymczasem siedziała jak przykuta do stołka i ogarniał ją coraz większy żal, że oto ten jasnooki chłopak za chwilę stąd wyjdzie i nie wiadomo, czy go jeszcze kiedykolwiek zobaczy. Przeczuwała, że nie jest stąd, był jakiś inny, obcy, delikatniejszy niż miejscowi. Zawędrowali tu pewnie lasami, kto wie na jak długo i gdzie jeszcze powędrują, by nie wrócić. Siedzieli tak, milcząc, zadławieni ciszą, przestraszeni dziwną bliskością, która im obojgu ciążyła, zbyt silna i nagła.
– A tobie jak na imię? – zapytał cicho.
– Maria – wykrztusiła i poczuła, że pragnie przytulić się do niego, więc odwróciła twarz szybko, aby nie dostrzegł tego w jej oczach, i spłoszona drgnęła tylko, widząc, że wciąż się jej przygląda.

Patrzył na nią i uśmiechał się jakby z żalem, może i jemu zaciążyła myśl, że za chwilę wstanie, aby odejść stąd na zawsze. Kiedy weszła matka, zerwali się na równe nogi jak przyłapani na gorącym uczynku, ale ona niczego nie zauważyła. Prawie rzuciła mu tę bańkę z mlekiem i prędko wypchnęła za drzwi. Szedł sprężyście, przy furtce odwrócił się. Maria stała w drzwiach, lekko skinęła mu ręką. Właśnie w tym momencie zza płotu wyszedł Niemiec. Z karabinem maszynowym. To, co się stało potem, trwało jedną sekundę. Tylko jedną sekundę, ale powraca do niej do dziś, jak bumerang, jak kadry filmu z zwolnionym tempie, raz po raz, wciąż to samo. Głośne: „Halt!”, jej krzyk i bieg do Niemca, aby ściągnąć na siebie jego uwagę, błyskawiczna reakcja Andrzeja i Niemca jednocześnie, Andrzej rzuca w jego stronę granat, Niemiec puszcza serię z automatu.

Jedna sekunda. Wszystko to w jednej sekundzie. Dalej już była tylko ciemność.
Kiedy otworzyła oczy, było południe.

Słońce stało wysoko. Lipcowy skwar dusił w płucach, upał był nie do wytrzymania. Tępy ból ogłuszał. Chciała krzyczeć, lecz głos uwięźnięty w gardle przypominał tylko ostry charkot. Odwróciła głowę. Naprzeciw furtki leżał Andrzej, przecięty serią z automatu. Z bańki wyciekło mleko, a zmieszane z jego krwią objęło go różową aureolą. Nie żył. Zapatrzony w błękit nad sobą, leżał milczący i cichy. Znów chciała krzyczeć. Jej chrapliwe stęknięcie ocuciło Niemca. Leżał tuż obok niej, prawie stykali się głowami. Granat Andrzeja wyrwał mu trzewia na wierzch, jej poranił nogi. Żył. Przyglądała mu się tępo. Z nienawiścią. Zabił jej Andrzeja… Był to młody chłopak, także jasnowłosy. Kosmyki włosów zlepione potem przywarły mu do czoła, odrzucona czapka leżała daleko. Zajęczał cicho, otwierając oczy, i Maria dostrzegła, że były tak samo niebieskie jak oczy Andrzeja. Gdyby nie mundur, pomyślałaby, że to bracia. Znów zajęczał, prosił o coś. „Pewnie chce pić” – pomyślała, ona też oddałaby wszystko za kroplę wody. Ból wytrzymywała z trudem, zagryzała wargi i poczuła, jak ogarnia ją rozpacz. „Andrzej! Andrzej!” – wszystko płakało w niej w środku.

„Mamo! Gdzie jesteś?” – pomyślała z przerażeniem. Matka powinna przecież podejść i odwieźć Marię do lekarza, czemu więc nie nadchodzi, na miłość boską?

Niemiec przechylił głowę i spojrzał na nią. W jego oczach zamigotał strach, i chwilę później zgasł. Znów zajęczał. Jego brzuch był jedną, wielką raną. Bardzo mocno krwawił, dziwne, że żył do tej pory. Z oka wyciekła mu mała kropla, ciekła wolno ku skroni, wreszcie kapnęła na wyschniętą od upału ziemię. Musiał bardzo cierpieć. Miał twarz skrzywdzonego dziecka, palce szarpały piach. Maria z trudem podniosła rękę, chcąc odsunąć jego twarz od siebie. Dotknęła jego czoła. Drgnął, próbując bezskutecznie cofnąć głowę. Maria znów popatrzyła na twarz Andrzeja. Białą, zroszoną potem, miała wrażenie, że to jego twarz czuje pod swoimi palcami. Pogłaskała ją… Niemiec jęczał cicho, wstrząsany konwulsyjnymi drgawkami. Słyszała szum drzew, z daleka dobiegał mocny zapach dojrzałego zboża, na gładkim niebie od śpiewu zanosiły się skowronki. Gładziła twarz Niemca, ale to Andrzej pod jej palcami uśmiechał się. Miała wrażenie, że zaplątała się w jakiś dziwny sen, z którego nie potrafiła się wybudzić.

Wtedy coś zmąciło ciszę. To były pośpieszne kroki od strony lasu. Mnóstwo kroków. Maria spojrzała, biegli ku nim chłopcy. „To pewnie ci od Andrzeja” – pomyślała. Już dobiegli, jeden szarpał go, odrzuciwszy broń.
– Nie żyje – stwierdził z żalem.
– Zostawiamy – zakomenderował jeden z nich, pewnie dowódca. – A dziewczyna to chyba ta od mleka, zabieramy ją. Niemca załatw – zdecydował szybko.
– Nie! – krzyknęła Maria, zasłaniając ręką słońce. – Nie!
– Nie ciebie, dziewczyno – uspokoił ją dowódca i dał znak do strzału.
– Nie! – krzyknęła znów Maria ze szlochem, ale już seria z automatu dobiła rannego.
– Nie, nie! ­ krztusiła się cały czas, rzucając się jak w gorączce.
– Chora – domyślił się dowódca. – Trzeba do szpitala, zorganizujcie jakiś transport!
Po wyjściu ze szpitala znalazła się u zakonnic. Władzy w nogach nie odzyskała zupełnie, ale siostry opiekowały się nią troskliwie, uczyły ją czytać, a także szyć. Nigdy więcej nie spotkała matki. Może gdzieś uciekła ze strachu przed Niemcami, myśląc, że córka nie żyje, a może zginęła, bo podobno potem przyszli też tam.

Niemcy jak znaleźli trupa, to podpalili dom i obejście, może nawet i matka tam została, w tych płomieniach. Maria nigdy nie dowiedziała się prawdy. Zamieszkała potem w miasteczku i tu mieszka do dziś. Szukała rodzicielki wszędzie, przez PCK i przez ten cały „Półksiężyc”, pisała i do telewizji, na nic. Jak kamień w wodę. Patrzyła z żalem, jak po latach odnajdują się pogubione rodziny. Ona nie miała nawet grobu matki, który mogłaby odwiedzać. Niczego, co by pozwalało jej żyć. Nigdy nie zgubiła z serca rozpaczy za Andrzejem i nigdy nie zapomniała twarzy młodego Niemca. Przeżyła swoje życie, modląc się, pracując ciężko, usiłując być pokorną. I nie pragnąc niczego. Bez buntu. Czasem tylko odczuwa ten sam tępy ból i ręką ociera skroń, po której tamta łza wciąż się toczy i toczy, starym, już wytartym szlakiem, znowu i znowu, nie dając zapomnieć o sobie ani na chwilę, nie wiedząc, dokąd się tak toczy i po co, i chyba będzie się tak toczyć do skończenia świata, aż ktoś wreszcie nada jej jakiś sens i znaczenie. Przez te wszystkie lata miała tylko to: swoje wspomnienie. Tęsknotę za miłością, którą straciła, zanim zdążyła zorientować się, że jest zakochana. Pielęgnując w sobie rysy Andrzeja, sprawiła, że w końcu stał się jej najbliższy na świecie. Inaczej chyba nie dałaby sobie rady ze swoją samotnością.
– Czy pani śpi?
Drgnęła. Obok niej młoda bibliotekarka przyglądała się jej z niepokojem.
– Nie, nie – zawstydziła się.
Dziewczyna beznamiętnie wróciła do swojego biurka.

„Tak, tak” – pomyślała Maria. – „Na mnie czas.” Już sobie powspominała. Od tamtego wydarzenia nie było dnia, żeby nie powracała myślą do tego, co się wtedy stało. Dzień za dniem, przez lata całe, jak modlitwa dopadało ją to wspomnienie. Na spacerze, w czytelni lub po prostu we śnie. Najczęściej przywoływała je sama. To był jej stały rytuał, z pietyzmem odprawiana, najświętsza dla niej ceremonia, cel, któremu poświęciła życie. Przechować ich obu w swojej pamięci. Żeby nigdy nie zostali zapomniani. Wierzyła, że nie znikną wraz z nią, ich cienie połączą się kiedyś w jedno wspólne, niekończące się istnienie.
Spojrzała na dziewczynę. Miała coś dziwnego w twarzy, co Marię zastanowiło. Była jakaś inna niż zwykle. Niespokojna. Zagryzała wargi, cała rozedrgana. „Ile ta mała może mieć lat?” – pomyślała Maria. – „Dziewiętnaście? Najwyżej”.
Westchnęła. Już nie pamięta, kiedy sama miała tyle lat… Jak ten czas zleciał.

Wygramoliła się ze swojego miejsca przy piecu i ruszyła w stronę wyjścia. Dziewczyna długo odprowadzała ją spojrzeniem. Znała tę kulawą staruszkę, od dawna tu przychodzi, siada zawsze przy piecu i udaje, że czyta gazety. Patrzyła przez okno, jak Maria wolno kuśtyka po lodzie. Było już późno, Marii spieszyło się do stołówki, lecz kule ślizgały się po zamrożonym chodniku, tak że w końcu zaczęła się denerwować, czy zdąży na obiad. Rozgrzana od pieca, teraz odczuwała dotkliwy chłód. „Zupa mnie rozgrzeje” – pocieszała się. No, wreszcie ta stołówka, zupełnie już pusta. Dzisiaj Maria zagapiła się nieco i teraz może dla niej nie wystarczy? Ale nie, otrzymała swoją porcję i jeszcze drugą, bo to już koniec wydawania, a trochę zupy zostało. Maria zjadła prędko pierwszą, bo głodna była bardzo, ale drugą jadła powoli, czując jak gęsty, gorący ciężar wypełnia jej żołądek i rozgrzewa. Znalazła nawet jakieś kawałki mięsa i żuła je teraz resztkami zepsutych zębów, choć mięso nie było twarde i łatwo dawało się przełknąć. Z lubością odsunęła od siebie pusty talerz. Jeszcze z koszyka wzięła dwie porcje chleba, starannie zapakowała w serwetki i włożyła do kieszeni. Chleb zostanie na kolację i jeszcze na śniadanie wystarczy, a gdy obłoży chleb plastrami szynki, to będzie prawdziwa uczta! Maria wpadła w doskonały humor.

Wykuśtykała ze stołówki i ruszyła w stronę błoń. To jej spacer. Niedługo się ściemni i wtedy trzeba będzie już być w domu. Teraz jednak pójdzie nad staw, do łabędzi. Pewnie już czekają głodne na kawałek chleba, który im codziennie przynosi.

Dziś w parku pusto. Żywego ducha w taki ziąb nie uświadczysz. Maria pokruszyła kromkę zgrabiałymi palcami i rzuciła ptakom. Podpłynęły majestatycznie. Zawsze zdumiewało ją ich dostojeństwo i gracja. Zapatrzyła się na nie z zachwytem. Bielały na tle czerwonego od zachodzącego słońca nieba. Ciężkie chmury pąsowiały, tworząc nad horyzontem, poprzecinanym koronką czarnych drzew, ognistą smugę. Wydawało się, że z krateru nieba wylewa się na ziemię płynna, rozpalona lawa, zatapiając w sobie wszystko, co napotkała po drodze. Nawet wiatr ustał i trwał w niemym zachwycie. Rzadkie płatki śniegu skrzyły się milionem iskier. Jakby świat cały zmienił się nagle w wielki świąteczny fajerwerk.
Było przenikliwie cicho. Ptaki i niebo tworzyły niewiarygodną w swojej doskonałości kompozycję. Maria zawsze żałowała, że nie nauczyła się malować. Nawet nie próbowała. Ach, gdyby tak mogła oddać urodę tego, co teraz widzi…
Sięgnąć ręką płótna, które pod jej dotknięciem, jak za sprawą zaklęcia, stawałoby się jej posłuszne i uległe. Zawierzyć pędzlu i rozkoszy farb na palecie. Wyszukiwać wciąż nowe tonacje. Niepowtarzalne. Istniejące tylko gdzieś na dnie jej duszy. Jakby wyciągała je na wierzch z dna tego stawu… Spomiędzy delikatnych ruchów tych niebiańskich ptaków…
Nagle usłyszała szloch.
Wyrwana z zamyślenia rozejrzała się z roztargnieniem, potem z niepokojem. Nie wiedząc, skąd pochodzi i co oznacza ten płacz. Z całą pewnością nie był to płacz dziecka. Ruszyła wolno i niepewnie w stronę zagajnika. Była zupełnie sama i bała się. A nuż to pułapka? No i zaraz zacznie się robić ciemno…
Na ławce siedziała skulona w pałąk młoda dziewczyna. Płakała żałośnie. Maria przystanęła przed nią.
­ Hej, ty! A co cię tak naszło? – spytała łagodnie.
Dziewczyna umilkła i podniosła na nią zalękniony wzrok. Maria poznała ją natychmiast. To była ta młoda bibliotekarka. Patrzyła teraz na Marię opuchniętymi od łez oczami i milczała. Tylko szloch wciąż szarpał jeszcze jej szczupłymi ramionami.

Maria po raz pierwszy widziała ją z tak bliska. Dopiero teraz mogła przyjrzeć się jej uważnie. Miała takie jasne, niebieskie oczy… Maria wzdrygnęła się. Jakieś niejasne uczucie targnęło nią silnie. „Do kogo ona jest podobna?” – myślała intensywnie, ale nikt nie przychodził jej na myśl.
Dziewczyna wciąż milczała.
– No, co jest z tobą? – zaniepokoiła się Maria nie na żarty.
Tamta milczała z uporem. Patrzyła teraz gdzieś w dal. Jakby w bok, może na łabędzie, ale wzrok miała nieruchomy i szklany. Z całą pewnością nie widziała niczego oprócz pustki, którą miała w sobie. Robiło się coraz ciemniej i zimniej. Maria zaczęła dygotać. Jeszcze trochę i się zaziębi… ale tej małej nie można przecież tak tu zostawić.
– Możesz odprowadzić mnie do domu? – zaproponowała Maria, bo nic innego nie przyszło jej do głowy. Może uda się z nią pogadać, w cieple.

Dziewczyna przez chwilę jakby zastanawiała się, na jej twarzy walczyły ze sobą wahanie i udręka. Potem jednak wstała i podała Marii ramię. Szły teraz wolno, obok siebie, bez słowa. Starając się utrzymać jednakowy rytm kroków i równowagę. Bardzo powoli dotarły wreszcie pod dom Marii. Było już zupełnie ciemno i Maria bez jej pomocy ani chybi nie dostałaby się do mieszkania po oblodzonych schodach.
– Dziękuję – powiedziała, podając dziewczynie klucz.
Dziewczyna otworzyła drzwi i pomogła Marii wejść do środka. Zapaliła światło i rozejrzała się po zapuszczonym wnętrzu. Nie było tu przytulnie.
Wstrząsnęła ramionami jak w obronnym geście i wyraźnie zamierzała już wyjść, a raczej uciec.
– Napijesz się herbaty? – zapytała szybko Maria, chcąc zachęcić ją do zostania. Teraz, w świetle lampy, widać było, że dziewczyna wygląda źle. Miała bladą twarz i gorączkowe wypieki na policzkach.
Maria usiłowała nastawić czajnik na wrzątek. Dziewczyna po chwili wyręczyła ją. Już się chyba trochę uspokoiła. Obecność Marii najwyraźniej dobrze na nią podziałała, już nie spieszyła się do wyjścia. Czajnik zagwizdał i po chwili obie piły herbatę, przyglądając się sobie w milczeniu.
– Uciekłaś z domu, czy jak? – zaczęła Maria, chcąc jakoś zagaić rozmowę.
Mała spuściła głowę. Była drobna i szczupła. Miała trzęsące się ręce, zachowywała się nerwowo. Przez cały czas zagryzała wargi, jakby się czegoś bała. Potem zaprzeczyła.
Maria zastanawiała się przez chwilę.
– Możesz zostać u mnie, jeżeli chcesz – powiedziała wolno – i jak długo zechcesz – dodała, niespodziewanie dla siebie samej.
Tamtej drgnęły wargi i ręce tak mocno, że o mało nie rozlała herbaty.
– Nie, nie. Pani mnie nie zna – wyjąkała speszona.
– Jak to? Znam cię. Pracujesz w bibliotece. Spotykamy się codziennie. Od dawna – uśmiechnęła się Maria.
I dopiero teraz uświadomiła sobie z lękiem, czyj obraz wywołała w niej twarz dziewczyny. Przypominała… Andrzeja… Gdyby nie ten zbyt kanciasty zarys podbródka, można by ją wziąć za jego córkę… Maria jak zahipnotyzowana wpatrywała się w tak dobrze sobie znane oczy. Jej wyimaginowany związek z Andrzejem niespodziewanie urealnił się. Ucieleśnił w postaci tej dziewczyny, która siedziała tu teraz przed nią. Czy to przypadek? A może znak? Od kogo? Dlaczego? Maria zastanawiała się gorączkowo. Bliskość w stosunku do Andrzeja, którą wytworzyła przez te lata w sobie, owocowała teraz niespodziewaną bliskością do dziewczyny, tak podobnej do niego. Jakby powrócił do niej w innej postaci, aby już więcej Maria nie była sama… Poczuła, jak coś dławi ją w gardle… Wzruszenie? Radość? Zdumienie…?

Dziewczyna odłożyła kubek i chwyciła dłoń Marii.
– Dziękuję. Tylko na trochę. Ja tu posprzątam. I w ogóle…
Miętosiła dłoń Marii jak w gorączce.
– Ktoś cię wyrzucił? – spytała znów Maria. Po chwili dodała uspokajająco: – Nie martw się. Mam rentę. Damy sobie radę.
Dziewczyna popatrzyła na nią szeroko otwartymi oczami, z których spływała powoli mała łza, żłobiąc w bruździe przy nosie lśniącą strugę. Maria drgnęła. Tę łzę też pamiętała.

„Wszyscy płaczą tak samo” – pomyślała. – „Ofiary i wrogowie. Wciąż te same łzy. Ten sam deszcz. Wszystko od wieków toczy się utartą koleją”.
– Nie trzeba – dziewczyna, widząc jej wzrok, zaprzeczyła żywo. – Przecież pracuję.
Patrzyły na siebie przez chwilę w milczeniu.
– Dlaczego pani to robi? – wykrztusiła dziewczyna wreszcie.
Maria przez chwilę zwlekała z odpowiedzią, jakby się wahała albo zastanawiała.
– Mieszkam sama – wyjaśniła wreszcie. – Nie mam nikogo. Choć przez trochę możesz być moją córką…
Tamta rozpłakała się wniebogłosy. Maria speszyła się. Dziewczyna zerwała się na równe nogi.
– Pani nic o mnie nie wie! A może jestem psychiczna? Narkomanka albo złodziejka? Pani się nie boi? Że ją zabiję?
– A jesteś? – spytała Maria trzeźwo.
– Nie – zaprzeczyła dziewczyna słabo. Znów usiadła i ukryła twarz w dłoniach.
– Więc co? Co ci łazi po głowie? Coś taka zestrachana? – spytała Maria łagodnie, ale nie doczekała się odpowiedzi. – Nie gadaj, skoro nie chcesz – przystała wreszcie na jej milczenie.
– Bo… – wybąkała wreszcie dziewczyna – jestem w ciąży.
Maria zastanawiała się przez chwilę, tamta przyglądała się jej w napięciu.
– Znaczy, będę babcią – podsumowała wreszcie Maria i uśmiechnęła się.
Dziewczyna siedziała nieruchomo jak skamieniała.
– Pani się zgadza? – nie uwierzyła od razu.

– A czemu nie? To raczej dla ciebie kłopot. Dzieciak i kaleka naraz…
– Nie, nie – dziewczyna potrząsnęła głową – Żaden kłopot. Zresztą… nie na długo. Tylko zanim się jakoś nie urządzę.
– A matka? Ojciec? Gdzie są? – Maria wreszcie odważyła się zapytać.
– Jestem… z Domu Dziecka – wybełkotała mała ze wstydem i strachem. – Nie mam nikogo…
– A ja? – podpowiedziała jej Maria. – Będziemy teraz we dwie. A potem we trzy. Jakoś to będzie.
Mała potrząsnęła głową z niedowierzaniem.
– Jak będę miała dość, to ci powiem – pocieszyła ją Maria.
Popatrzyły na siebie, jakby zobaczyły się po raz pierwszy w życiu.
„Życie jest dziwne” – pomyślała Maria. Nie czuła lęku. Raczej ekscytację, jakby czekała ją niezwykła przygoda z tajemniczym zakończeniem.
– Zimno tu – stwierdziła wreszcie.
– Napalę – zaofiarowała się mała.
Zakrzątnęła się zręcznie. Wkrótce ziąb w pokoju zelżał.
– Pójdę… po moje rzeczy – zdecydowała niepewnie – Jeżeli pani się nie rozmyśliła…
– Ależ nie – potwierdziła Maria spokojnie.
Oczy dziewczyny zajaśniały ufnością.
– Wrócę… jutro rano. Kupię pościel i koce.
– Jak cię właściwie wołają? – spytała jeszcze Maria.
– Franka – speszyła się mała. Po chwili już jej nie było.

Maria opatulona kocem włączyła telewizor. Kiedyś ci z pierwszego piętra, z naprzeciwka, rodzina Babiuchów, kupili sobie nowy, kolorowy, a ten czarno-biały jej podarowali, bo szkoda go było na śmietnik, był jeszcze zupełnie na chodzie. I tak od niedawna Maria ma zajęte wieczory, szkoda tylko, że oczy takie słabe i musi siedzieć blisko ekranu. Oj, przydałyby się okulary… Na górze Babiuch migdali się z żoną, słychać jego ochrypłe gulgoty i jej zadowolone popiskiwania. Maria zdrzemnęła się przed telewizorem. Tymczasem ściemniło się zupełnie i zasnęłaby na dobre, gdyby nie głośne ujadanie w korytarzu. „To piesek tych z góry” – ocknęła się na wpół przytomna. – „A któraż to godzina? Czas na kolację!” – ucieszyła się. Dwie kromki z szynką wyglądały zachwycająco. Maria delektowała się długo smakiem, wkładając do ust po małym kawałeczku. Potem przypomniała sobie o portfelu. No tak, z tego wszystkiego zapomniała sprawdzić. Wsadziła rękę do komody, leżał w szufladzie, na zwykłym miejscu. Maria odetchnęła z ulgą. Jutro czeka ją niezwykły dzień. Od jutra nie będzie sama. A jak to będzie? Któż to wie. Nie warto się na zapas przejmować. I tak będzie, co ma być. Jeszcze dziś rano nie przypuszczała przecież, że w jej życiu może nastąpić jakaś odmiana. I co? Proszę. Babcia. Wnuczka. To nie żarty! Film oglądała znużona i senna. Już prawie nie wiedziała, jak się zakończył, taka była zmęczona. Mrucząc coś pod nosem, Maria wgramoliła się do łóżka. O, jak przytulne było ono dzisiaj, nawet koc otulał ją dziwnie ciepło i miękko. Maria zasypiała. Piec dogasał zwolna, noc ciemniała. Mróz powoli tężał na oknie, lecz już tego nie czuła.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Elżbieta Wojnarowska, Jeden dzień z życia Marii Duchowej, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 234

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...