04.01.2024

Nowy Napis Co Tydzień #235 / Krzywym pługiem

Fragmenty powieści Krzywym pługiem

Książkę można zakupić na stronie e-sklepu Instytutu Literatury.

Przekład z języka portugalskiego: Eliasz Chmiel

[…]

Mój lud zaczął krążyć z miejsca na miejsce za pracą. W poszukiwaniu ziemi i schronienia. Miejsca, gdzie można by coś zasadzić i zebrać. Gdzie byłaby jakaś chałupina, którą można by nazwać domem. Gospodarze nie mogli już mieć niewolników z powodu nowego prawa, ale wciąż ich potrzebowali. Dlatego zaczęli nazywać ich robotnikami albo kwaternikami. Nie mogli ryzykować i udawać, że nic się nie zmieniło, bo ci od prawa mogli się do nich przyczepić. Zaczęli uświadamiać swoich robotników, jacy to są dobrzy, bo udzielają schronienia Czarnym bez domu, włóczącym się od jednego kawałka ziemi do drugiego, szukającym miejsca, gdzie mogliby zamieszkać. Jacy to byli dobrzy, bo nie chwytali już za bicz, by kogoś ukarać. Jacy to byli dobrzy, bo pozwalali na uprawę dla siebie ryżu i fasoli, okry, dyni. Batatów na śniadanie. „Ale musicie zapłacić za tę działkę, która was karmi, za jedzenie na waszym talerzu. A bez strawy człek niemrawy. Będziecie pracować na moich polach, a tym, co wasze, będziecie zajmować się po robocie. Ach, no i nie możecie sobie wybudować domu z cegły ani dachu z ceramicznej dachówki. Jesteście robotnikami, nie możecie mieszkać jak gospodarz. Możecie odejść, kiedy chcecie, ale dobrze to przemyślcie, gdzie indziej niełatwo o kwaterę”.

Zagnieździłam się pośród ludu, który panowie ziemi nazywali robotnikami, kwaternikami. Był to ten sam lud, który przyniósł mnie tu na swych plecach, kiedy jeszcze był on zniewolony w kopalniach, na plantacjach trzciny cukrowej albo w niewoli Pana Naszego Dobrego Jezusa – w niewoli kościoła. Kiedy wody na tych ziemiach było pod dostatkiem, przejmowałam to jedno ciało, to drugie. Diament nie przyniósł nam jednak szczęścia, nie spadły nam z nieba skarby. Diament przyniósł złudne nadzieje. Kiedy pomontowali pogłębiarki, rzeki wypełniły się wysypującym się z grot piachem. Z czasem stawały się coraz brudniejsze i płytsze. Przez to, że wody były zbyt ubogie, by w nich łowić, nikt nie miał już po co zwracać się do świętej Rity Rybołówki. Potem przyszło światło na prąd i kto mógł, kupił sobie lodówkę. Ach… te ryby, co tu zostały, ta drobnica, już nikogo nie wykarmi. Zawstydza nawet samych rybaków.

Nikomu nie było po drodze uczyć się pieśni do takiej nieziemskiej. Aż się zdziwili, kiedy im się pewnego razu ukazałam. Spojrzeli na mnie i się roześmiali, jak gdybym była jakimś widziadłem. Choć Tycia uprawiała ziemię, jej pasją było łowienie. Budziła się o świcie i od razu szła nad rzekę, sama. Wcześniej zabierała ze sobą dzieci, lecz kiedy od niej odeszły, Tycia łowiła bez nich. Sypiała nad brzegiem rzeki bez obaw o jaguary, o węże. Byłam jej nieziemską, dosiadałam gładko jej ciała i chroniłam swojego wierzchowca. Wierzchowca, który w domu uzdrowiciela Zeki Kapelusznika tańczył, zarzucając sieci. Mój wierzchowiec nie nosił butów, bo jego stopy były korzeniami, które łączyły mnie z ziemią. Jego ręce były mi płetwami, niosły mnie przez wodę. Dosiadałam mojego wierzchowca przez lata, nie sposób zliczyć, jak długo. Teraz jednak, bez ciała do przejęcia, błąkam się po tej ziemi.

[…]

Ojciec – noszący w sobie teraz świętą Barbarę – wyszedł z gorącego, tchnącego potem i lawendą pokoju świętych. Ubrany był w czerwono-białą, nieskazitelnie wykrochmaloną przez donę Tonhę spódnicę. Jego oblicze zakrywały szkarłatne korale błyszczącego welonu przytwierdzonego do diademu adé. Wyszedł, dobywając drewnianego, samodzielnie wystruganego miecza. Sprawnymi ruchami ciął krótkim mieczykiem powietrze. „Ach, święta Barbara, jasnowłosa dziewica, zstępuje do nas ze swym złotym mieczem!” – widzowie śpiewali chórem, klaszcząc i wtórując atabaque. Podczas gdy bębniarze zwiększali tempo, święta Barbara wiła się i kręciła. Dwie kobiety osunęły się na podłogę z przymkniętymi oczyma oraz z drgawkami zwiastującymi nadejście kolejnych świętych Barbar. Mama i dona Tonha zaprowadziły je do pokoju, aby także i je można było odpowiednio przebrać.

Od kilku ostatnich wieczornic jarê Severo zajmował miejsce w pobliżu bębniarzy. Przysłuchiwał się ich grze i próbował naśladować rytm, wystukując go na rozgrzanej skórze. Był już większy i silniejszy. Miał promienny uśmiech i – od harówki na słońcu – ciemniejszą niż wcześniej skórę. Za małe ubranie pękało na nim w szwach. Oczy Belonizji, tak jak i moje (ona też to zapewne dostrzegła), śledziły uważnie każdy jego ruch. Również wuj Servó przejmował czasem na chwilę jeden z bębnów atabaque – zawsze na początku uroczystości albo gdy nawiedzał nas i wirował między zebranymi w pokoju jeden ze szczególnie poważanych przez niego nieziemskich, na przykład Tupinambá.

[…]

Tamtej akurat nocy pośród nas obecny był starosta. Pięć lat wcześniej ojciec wyleczył jedno z jego dzieci. Rzecz niebywała w Água Negrze: przyjechali po niego samochodem, czerwonym gordini. Do tej pory znałyśmy tylko forda rurala z naszej hacjendy i auta, które minęłyśmy po drodze do szpitala w dniu wypadku z nożem. Od tego czasu na nasze obchody świętej Barbary przyjeżdżał też starosta. Kiedy był na nich po raz pierwszy, tato nie przyjął od niego zapłaty. Poprosił go za to, żeby załatwił nam w urzędzie nauczyciela dla dzieci z hacjendy. Na twarzy Ernesta odmalowało się pewne zakłopotanie, lecz – nie mając innego wyjścia – obiecał, że spełni prośbę. Jego wdzięczność wobec mojego ojca oraz świętej była ogromna – musiał dotrzymać danego słowa. Obawiał się również, że urok, dzięki któremu jego syn wyzdrowiał, może w każdej chwili prysnąć. Dlatego po kilku miesiącach zaczęła przyjeżdżać do nas urzędowym samochodem nauczycielka i trzy razy w tygodniu prowadziła po trzy lekcje w domu dony Firminy. Firmina mieszkała sama i dysponowała małą szopą z deskami, które – położone na dwóch wiadrach wypełnionych gliną – służyły za ławkę dla siedmiorga bądź ośmiorga dzieci. Żebyśmy dobrze przyswoiły sobie to, czego uczyła nas pani Marlene, wspierała nas matka. Mówiła, że tylko z matematyką nie może nam pomóc, bo jej nie umie: „z literkami to my się lubimy, gorzej z liczbami”.

Początkowo starosta zaproponował nawet mniej pracochłonne rozwiązanie: wiedząc, że mama była piśmienna, chciał z niej zrobić nauczycielkę. Świadoma swoich ograniczeń, mama odmówiła. Podkreśliła znów, że „z literkami to do niej, to tak, ale z liczbami już co innego” i dodała, że bardzo pragnie, aby jej dzieci, zarówno te rodzone, jak i te „po pępku”, miały wykształcenie i lepsze życie od niej. To z tego powodu tato włożył tyle wysiłku w to, żebyśmy mieli nauczycielkę, a kiedy zrozumiał, że to nie wystarczało, żebyśmy mieli i szkołę. Sam nie potrafił czytać ani pisać, podpisywał się swym zrogowaciałym od zbierania plonów i porozcinanym od kolczastych krzaków palcem. Gdy musiał złożyć na jakimś dokumencie odcisk palca, starał się ukrywać brudne od ciemnego atramentu dłonie. Ze wszystkich pragnień z największym chyba w życiu uporem dążył do urzeczywistnienia tego, by jego dzieci umiały czytać i pisać. Kto widział, z jakim poświęceniem uprawiał ziemię albo z jaką powagą strzegł wiary jarê, myślał zapewne, że były to najważniejsze w jego żywocie świętości. Lecz kto, tak jak my, widział, jak dumny był Zeka ze swych uczących się czytać, ceniących szkołę dzieci, wiedział, że właśnie to było spuścizną, którą najbardziej chciał nam po sobie zostawić.

Nie byłam szczególnie wstrząśnięta, gdy tamtej nocy ujrzałam – zanim nawiedzili nas i przejęli ciało ojca wszyscy inni nieziemscy – jak święta Barbara wiruje, po czym z krzykiem, mierząc do starosty mieczem, zatrzymuje się przed nim i okazuje mu cześć, jak gdyby witała jakiegoś monarchę, a zarazem jak gdyby zwracała się do swego poddanego, by prosić go, wobec wszystkich zebranych, żeby dotrzymał złożonej w przeszłości obietnicy (raczej nieznanej nam naówczas), żeby zbudował dla dzieci pracowników hacjendy szkołę. Starosta spojrzał na świętą zmieszany, uśmiechając się z zakłopotaniem, a następnie poczuł na sobie wzrok czterdziestu mieszkających w Água Negrze rodzin. Cokolwiek poruszony, zważając na otrzymane łaski i obawiając się niedoli, jaka mogła go spotkać w zależności od wysiłku włożonego w wypełnienie rozkazu świętej, przytaknął posłusznie.

[…]

Budowa jakby spadła nam z nieba, ponieważ jeszcze w tym samym roku rozpoczął się długi okres suszy. Ta odrobina pieniędzy, którą ze szczupłych środków przeznaczono dla siły roboczej, pomimo opóźnionych o całe miesiące wypłat, pozwoliła przeżyć ten trudny czas wielu rodzinom. Ojciec twierdził, że była to najgorsza susza od 1932. Był to też ostatni rok, w którym widziałam na tych ziemiach rozległą plantację ryżu. Zależny od wody ryż jako pierwszy padł ofiarą suszy. Następnie uschła trzcina cukrowa, strąki fasoli, śliwce umbu, krzewy pomidorów, okra i dynie. W domu i w spichrzu hacjendy były jeszcze zapasy zboża. Wraz z suszą pojawiła się obawa przed tym, że mogą nas wysiedlić ze względu na brak pracy. Potem padł na nas strach przed coraz bardziej realnym ryzykiem głodu. Kurczyły się zapasy zboża, fasola skończyła się jeszcze przed ryżem, a samego ryżu została zaledwie garstka. Mieliśmy jeszcze przyzwoitą rezerwę mąki z manioku, wytwarzaną przez niektóre rodziny, by wymieniać ją na inne pokarmy. Teraz częściej niż wcześniej, prawie codziennie, chodziliśmy nad rzekę łowić ryby, lecz z dnia na dzień chwytaliśmy coraz to mniejsze okazy, nadające się tylko do tego, by wzbogacić nieco smak mącznej, maniokowej papki. Duże ryby napływały ze zdrojów, gdy wody w korycie rzeki przybywało, a jako że z nieba nie spadała choćby mżawka, pozostawały nam jedynie te mniej szlachetne i mniej pokaźne, jak glonojady, kąsacze czy inna drobnica.

Przyprawiać je mogliśmy, dopóki mieliśmy owoce śliwca, które w połączeniu z solą nadawały ich mięsu jakiś smak. Gdy mąki było coraz mniej, tato przypomniał sobie przepis Donany na placki z jatoby. Jej strąków było pod dostatkiem. Jest to okazałe drzewo liściaste, dobrze znoszące brak wody, stanowiące drugorzędne źródło pokarmu, pomijane przez wszystkich w czasach dostatku. Przez długie miesiące jedliśmy zatem placki z jatoby, aż zaczęły wychodzić nam bokiem.

O opuncje rywalizowaliśmy z bydłem z hacjendy. Jedna działka ziemi wydzielona była specjalnie pod ich uprawę. Te jadalne kaktusy sadziliśmy też na naszych podwórkach. Kto nie był na tyle przezorny, by założyć własną uprawę opuncji, ten po paru miesiącach i wyczerpaniu zapasów musiał liczyć na solidarność któregoś z sąsiadów, by móc podać na swym stole pokrojonego w kostkę, duszonego w oleju z owoców palmy dendê kaktusa. Poza tym polowaliśmy. U szczytu suszy łatwiej było jednak znaleźć szkielety martwych z braku pożywienia zwierząt niż coś, co nadawałoby się do odstrzału. Jeleni prawie nie było – zarówno przez łowiectwo, jak i przez brak wody na obszarach niepodmokłych. Przy sporym wysiłku dało się dostrzec, jak poiły się na trzęsawiskach, ale były coraz mniej liczne. Paki, bardzo pożądane gryzonie, w ogóle nie pokazywały się w lesie. Tak samo kapibary czy aguti. Można było upolować niektóre gatunki ptaków, takie jak penelopy, kusacze albo gołębiki, lecz jako że prawie nie miały one mięsa, musieliśmy zadowolić się jego posmakiem z kości. Zdarzyło się nawet, donosiła ciotka Hermelina, że jedna rodzina z Pau-de-Colher zmarła, gdy w akcie desperacji zjadła z głodu kariamę; ptaszydło połknęło wcześniej grzechotnika i jego mięso przesycone było jadowitą trucizną.

Najczęściej udawało się nam schwytać teju, jaszczurkę łatwą do znalezienia przez to, że żywi się szczątkami martwych zwierząt, zagłodzonego z braku paszy bydła lub zabitej przez suszę dziczyzny. Wystarczyło więc zaczaić się przy jakiejś padlinie, by ją złapać. Gdybyśmy ich nie jedli, z pewnością to one spałaszowałyby nasze chude mięso.

Dzieci cierpiały najbardziej: przestały rosnąć, stawały się słabe i chorowite. Straciłam już rachubę, ile z nich nie wytrzymało złego odżywiania i razem z żałobnym pochodem trafiło bez życia na cmentarz Viração. Śmierć pukała do drzwi naszych sąsiadów i pomimo wszystkich starań Zeki Kapelusznika, by przywrócić chorym dzieciom siłę i zdrowie, wiele z nich nie przetrwało. Świeczki, które ojciec zapalał dla każdego z nich, nie chciały płonąć: gasły nawet bez wiatru czy innych podmuchów powietrza. „Nie ma lekarstwa” – stwierdzał, nie mogąc się pogodzić ze swą bezradnością wobec zaistniałej sytuacji. „Albo idźcie do innego uzdrowiciela, albo poddajcie się woli Boga”.

Nadal zbieraliśmy owoce palm buriti i dendê, by co poniedziałek sprzedawać je na miejskim targu. Matka, jej kumoszki, ja, Belonizja i Domingas szukałyśmy buriti na ziemi, na łąkach przy trzęsawiskach. Ojciec, Zezé i inni mężczyźni zrywali z drzew kiści dendê, z których przygotowywaliśmy olej. Palmy buriti są wysokie, a z ich owoców nie ma żadnego pożytku, jeśli zerwie się je samemu. Trzeba czekać, aż spadną; dopiero wtedy nadają się do spożycia. Przechowywałyśmy nasze zbiory w wielkich beczkach z wodą, żeby rozmiękczyć skorupkę. Potem ostrożnie ją rękoma usuwałyśmy i robiłyśmy pulpę, którą w lnianych worach nosiłyśmy na głowach przez jezdnię i sprzedawałyśmy starszym paniom handlującym marmoladą oraz sokiem z buriti.

Po drodze, pod palącym słońcem, gorąca masa buriti przeciekała przez lnianą tkaninę i obsmarowywała nas tłustą pomarańczową mazią. Nasza czarna skóra sprawiała wrażenie miedzianej. Docierałyśmy do miasta zawstydzone stanem naszych zabrudzonych włosów i ubrań. Pod worki nakładałyśmy na głowę złożony kawałek materiału, który pomagał utrzymać równowagę ładunku i wchłaniał część sączącej się z niego cieczy. Były jednak takie dni, że słońce zdawało się płonącym do góry nogami ogniskiem; nasze ciała zalewały się wtedy moszczem buriti. Kiedyś nawet się na nim poślizgnęłam. Podobnie dźwigałyśmy, gdy nam go nie brakło, wyrabiany na naszym podwórku olej z palmy dendê w zamkniętych używanym korkiem butelkach po alkoholu z trzciny cukrowej, po cachaçie. Ponieważ nie miałyśmy wówczas zwierząt jucznych, by przetransportować na targ torby z pałki wodnej pełne butelek z olejem, musiałyśmy polegać na sile własnych, opuchniętych i odrętwiałych po przeprawie rąk.

[…]

Pewnego dnia mój brat Zezé zapytał ojca, co to znaczy, że ktoś mieszka „na kwaterze”: dlaczego to nie my jesteśmy właścicielami tej ziemi, skoro na niej się urodziliśmy i na niej od zawsze pracowaliśmy; dlaczego to rodzina Peixoto, która nie mieszka w hacjendzie, jest jej właścicielem; dlaczego nie uczynimy tej ziemi naszą, skoro dzięki niej żyjemy, skoro to my ją obsiewamy i bierzemy z niej nasz chleb. Przecież to ona daje nam utrzymanie.

Tamten dzień wciąż jest żywy w mojej pamięci. Mimo że się starzeję, jego wspomnienie ani się w niej nie zaciera, ani nie oddala. Słońce było wtedy tak silne, że prawie wszystko w zasięgu mojego wzroku, wszystko, co odbijało ostre, padające z bezchmurnego nieba światło, było wręcz białe. Ojciec zdjął kapelusz, upał wyciskał z jego ciała rzęsisty pot – obmywał jego twarz, ściekał po czole, po skroniach. Spływał po wewnętrznej stronie rąk i tworzył wielkie plamy na wysłużonej koszuli. Motykę, ręce i szeroki kapelusz, który trzymał w dłoniach, pokrywało błoto. Ja rzucałam kurom kukurydzę i resztki jedzenia. „O kwaterę się prosi, jak się nie ma dokąd pójść, bo tam, skąd jesteś, nie ma pracy, nie ma skąd wziąć chleba” – zmrużył oczy, wpatrując się w bruzdę przed swoimi stopami – „i wtedy pytasz tych, co go mają, co potrzebują ludzi do pracy: «p-sze pana, da mi pan kwaterę?»”. Naraz podniósł wzrok na mojego brata i dodał: „Mniej myśl, więcej pracuj. Nie można patrzeć chciwym okiem na to, co nie twoje”. Oparł motykę o glebę, jedną ręką przytrzymując czubek jej trzonka. „Papier na ziemię nie da ci więcej kukurydzy ani fasoli. Nie zniesie na nasz stół jedzenia”. Wyciągnął z kieszeni bibułkę oraz tytoń i zaczął skręcać papierosa. „Widzisz no to morze ziemi? Oko by chciało. Człowiek by chciał więcej. Ale rąk to mu nie starczy, żeby się tym wszystkim zająć. Źle mówię? W pojedynkę tyle uciągniesz, co ta działka, co ją uprawiamy. Ta ziemia obrośnięta lasem, katingą, buriti, dendê bez pracy jest niczym. Jest nic nie warta. Może dla tych, tam, co nie pracują, jest coś warta. Dla tych, co nigdy motyki w ręku nie mieli, co nic zasiać nie umieją ani zebrać. Ale dla zwykłych ludzi takich jak my ziemia jest coś warta tylko wtedy, jak się na niej pracuje. Bez tego ziemia nic nie znaczy”.

Zezé, nie przeciągając rozmowy, wrócił do swojego zajęcia. Ojciec nie wspomniał o Severze, lecz wiedział, że chodził on po ludziach z hacjendy i opowiadał im o związkach zawodowych, o ich prawach, o przepisach. Poruszał te sprawy podczas pracy na polu. Wiedział też, że Sutéria zapewne doszły już słuchy na ten temat. Zezé nie mówił o tym więcej przy naszym ojcu, z szacunku, ale podnosił ten temat od czasu do czasu, lekceważąc jego zdanie. Nie komentował jego postawy, lecz nadal drążył te kwestie, nadal wyrażał swoje przekonania. Od najstarszych słyszał te same argumenty, których bronił Zeka. Najmłodsi przyznawali, że stawiane przez niego pytania mają sens, że ich rodzice i dziadkowie zmarli, nie posiadając niczego; że jedyny kawałek ziemi, do którego mieli prawo, z którego nikt nie mógł ich wypędzić, to ciasna mogiła na Viração; że musieli się korzyć, żeby dostać emeryturę, musieli prosić właścicieli hacjendy o dokumenty z podatkiem od ziemi. Poza tym, że gospodarze ciągnęli korzyści z darmowej pracy tych, co mieli przejść na emeryturę, zanim dostarczyli im te papiery, rzucali im przeróżne kłody pod nogi. Czasem przychodził dzień wizyty w urzędzie, a ludzie wciąż nie mieli kompletu wymaganych dokumentów.

Poza długiem pracy wobec panów hacjendy nie było niczego, co mogliby zostawić dzieciom i wnukom. Z pokolenia na pokolenie przekazywano jedynie dom będący prawie zawsze w złym stanie, wymagającym rychłej odbudowy. Pionierzy albo rozumowali inaczej, albo ich przekonania były stłumione przez konieczność utrzymania pokoju między robotnikami a ich panami. Albo też była w nich wdzięczność za otrzymane schronienie, wdzięczność, której ich potomkowie już nie odczuwali, być może dlatego, że się tu urodzili i wychowali. Ci najmłodsi uważali się za prawdziwszych gospodarzy tej ziemi niż którykolwiek z tych, co mieli swoje nazwisko wypisane na dokumencie, o którego odpis wykłócali się, walczyli między sobą nadzorcy – działając przy tym na niekorzyść młodych robotników.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Itamar Vieira Junior , Krzywym pługiem, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 235

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...