22.02.2024

Nowy Napis Co Tydzień #242 / Szczęście

I oto stała na miękkim, rozgrzanym szczycie barchanu w kształcie półksiężyca jak na grzbiecie gigantycznego walenia, który zanurzył głowę w fali z piasku. Wzgórza wydm płynęły złocistym nurtem aż po siniejący we mgle horyzont. Wydawało się, że to bezszumna, pokonana w lokalnej walce sił natury woda odwróciła się do góry dnem i ukazywała je teraz w całej krasie.

Nie do wiary, że jeszcze trzy doby wstecz patrzyła przez balkonowe szyby swego mieszkania na słotny portret środkowoeuropejskiej, bezlistnej już jesieni, w której dojrzewały melancholie, skraplały się gorycze i wzbierały ciche tragedie (te prawdziwe rozgrywają się w milczeniu, krzykliwe, namiętne wyładowują się jak burza), niczym ta, w której brała udział, zamykając za sobą drzwi w nocnej ciszy tak głębokiej, jakby wokół nie było niczego – ani przedmiotów, ani miasta, ani kształtów – poza równym oddechem śpiącego mężczyzny. Opuszczała go na palcach, jedynie z podręcznym bagażem i sercem pośpiesznie tłoczącym krew.

– Ruszamy! – zawołał przez megafon przewodnik z czającą się w nadbrzuszu nadwagą i zrutyniałym spojrzeniem kogoś, kto przywykł nie spodziewać się niczego nadzwyczajnego. – Pora się zbierać, jeśli zamierzamy zdążyć na taniec.

Do tej chwili nie umiałaby sprecyzować, dlaczego spośród wielu możliwości oferowanych przez biuro podróży („Niech pani wyjedzie, niech pani odetchnie innym powietrzem”, zasugerował lekarz), instynktownie wybrała pustynię. Teraz mogłaby tu zostać, na indyjskim pustkowiu Thar, na tym półksiężycu, którego ramiona otwierały się w zgodzie z kierunkiem wiatru tak, że wydmowy korpus doganiał je po czasie, niby roztargniony podróżny odjeżdżający pociąg. Mogłaby wsłuchiwać się w tę nieogarnioną, powleczoną jakimś rozwlekłym, tęsknym żalem dal, gdzie wylegiwała się zasypana pamięć wieków. Mogłaby się w niej rozpierzchnąć.

Przewodnik ponaglał maruderów, w odległości kilkuset metrów powarkiwał już silnik autokaru. Ociągając się, pobrnęła w tamtą stronę – piasek pod stopami stawiał opór, chrzęścił i popiskiwał niczym przydeptywane zwierzątko. Dogoniła parę brytyjskich turystów ubranych w identyczne dresy i T-shirty dla zademonstrowania swej cielesnej i duchowej jedności, owej krótkotrwałej iluzji, która nie trwa dłużej niż wykrzywione karykaturalnie odbicie człowieka w gabinecie luster wesołego miasteczka, lecz póki łudzi, promieniuje energią rozswawolonych feromonów. „Jacy szczęśliwi, prawda?”, uśmiechano się, gdy owi Brytyjczycy pojawiali się w hotelowej jadalni z dłońmi splecionymi w taki sposób, że wyglądały na jedną.

Mijając ich w to pustynne popołudnie, przyśpieszyła kroku, by nie odczytali z jej spojrzenia przepowiedni, że to się skończy, ten spajający żar, że ten nieomal mistyczny płomień spłowieje, a jedność dwóch połówek rozpadnie się na oddzielność dwóch całości, z których wiele (dowodziły tego statystki rozwodów) potoczy się w rozbieżnym kierunku.

*

Ludzie w klimatyzowanym autokarze, oświetleni bijącym od wydm złotym blaskiem, przypominali figury ulepione z wilgotnego piasku, poddane już obłąkańczemu czarowi pustkowi. Podróż w inne miejsce, odrobinę na zachód, zabrała im dwie godziny. Rosło tu więcej roślin, jak okiem sięgnąć roiły się rzeźby z poskręcanych korzeni, karłowatych drzew i krzewów. Niedaleko parkingu rozstawiono biały namiot, w nim bar z napojami, opodal niewielki kwadratowy podest z desek, przy nim naczynie na datki. Wokół ustawiali się już turyści z drinkami. Od widnokręgu przywiewały się zwiastujące noc chłodne pasma, kobiety otulały się pledami, mężczyźni naciągali głębiej czapki z daszkiem, para Brytyjczyków sączyła przez słomkę napój z tej samej szklanki.

Wtedy, nie wiadomo skąd, nadjechała powgniatana tu i ówdzie, zakurzona terenówka. Zwinnie i szybko wymknęła się z niej czarnowłosa dziewczynka w mieniącym się stroju i objęła zgromadzonych obfitym, naiwnym uśmiechem, jaki miewają ludzkie istoty, zanim odkryją oferowaną przez świat kolekcję masek. Po niej wyskoczyli grajkowie w turbanach i płóciennych szatach i, krzyżując nogi, usadowili się wzdłuż górnej linii podestu. Jednak oczy obecnych skupiły się na dziewczynce.

– Nie, to nie dziecko – szepnął ktoś w zdumieniu. Faktycznie, nadzwyczajna szczupłość jej ciała, nadająca wrażenie unoszenia się nad powierzchnią, pomniejszała rozwiniętą już kobiecość ulokowaną w zalotnym spojrzeniu, w zarysie piersi, a nawet we wpiętej we włosy róży o mięsistych, rozchylających się płatkach. I ta dziecięcość, z której płynął ufny uśmiech, w połączeniu z ciałem gotowym do spełnień, naznaczała sakralnym rytem oczekiwanie na pierwszy taneczny ruch, na pierwszy muzyczny takt.

– Prawie nie jada – objaśnił rzeczowym tonem przewodnik, tak jak przekazywał to setkom, może tysiącom turystów przedtem i jak powtórzy to następnym. – Jej właścicielowi zależy, żeby jak najdłużej nie dorosła. Ludzie płacą hojniej za taniec dziecka.

Noc zapadła raptownie – czarna kurtyna, za którą czmychnęło całe pustynne złoto. Można było wątpić, że istniało, lub uwierzyć, że mimo wszystko jest, jak wątpi się albo wierzy w Boga. Gdy lampki okalające namiot i podest wystrzeliły blaskiem, ktoś fotografujący tę scenę ujrzałby podświetloną tratwę dryfującą w kosmicznych ciemnościach. Lecz tu, w zbliżeniu, wybrzmiewa dźwięk pungi, instrumentu przypominającego grzechotkę wiatru (ponieważ na pustkowiach również nazwy instrumentów bywają rzezane w poezji). Dziewczyna zastyga ze wzniesionymi ramionami, ale małe dzwonki wszyte w falbany jej czarno-pomarańczowej sukni niecierpliwie podrygują w świetle i czają się do skoku. Już! Tancerka z energią potrząsa głową, twarz promienieje tym samym otwartym, niewinnym uśmiechem, ręce płynnym, wężowatym ruchem, nie dotykając ciała, szkicują jego gibki kształt z góry na dół, z dołu do góry, biodra i brzuch wibrują w okrężnych obrotach – zdaje się, że to odrębne, rządzone własnymi regułami stworzenia. Instrument wiatru zmawia się z wysokim tembrem fujarki i grzmotliwym uderzeniem bębna – w rozkołysanych kolczykach dziewczyny koncentruje się ich duch. Podest drży, jakby rozgorączkowane podziemia napinały się, usiłując wytrysnąć na powierzchnię, by zobaczyć ten taniec, taniec o nazwie Kalbelia, dumny, odwieczny taniec zaklinaczy węży, wykonywany dla uczczenia każdej szczęśliwej chwili.

Turyści podrygują w rytmie narzuconym przez grajków, ich zachwyt wzmaga się wraz z tempem, w jakim dziewczyna przemierza podest, prężąc się i przekształcając swe ciało w zbiór triumfalnych, wabiących atomów, w żarliwy ruchomy ogień zwycięstwa nad wężowym jadem, w buńczuczną proklamację wolności, a naczynie napełnia się pieniędzmi, które zabierze właściciel tancerki w tym samym czasie, kiedy inni mężczyźni – posiadacze podobnych dziewcząt tańczących w rozsianych wśród pustkowi oazach – z pojemników przy innych podestach też wygarną dolary i euro.

Tak, nie do wiary, że trzy doby wstecz wyglądała przez szyby w bloku śródmiejskiej dzielnicy, za którymi smęciła się europejska jesień, nieświadoma tej złotej pustyni ani jej sekretu: owych wyganianych przez matki z gniazd żeńskich piskląt (bo „za dużo gęb do wyżywienia”), sypiających na piasku pod poszyciem z wygasłych, jarzących się pradawnym światłem gwiazd, i zawłaszczanych przez mężczyzn, którzy zarabiają na ich tańcu.

Jak to jest nigdy nie zaznać dachu nad głową? – chciałaby zapytać dziewczynę-dziecko z różą we włosach, ale czy można zadać to pytanie komuś, kto nie wie, co to dach? Czy ślepy od urodzenia opisze zachód słońca, a głuchy odtworzy Sonatę Księżycową Beethovena? Lekkość ciała i wydobywający się od wewnątrz uśmiech należały do nieznanego, rządzącego się własnymi prawami świata, tak hermetycznego, że wszelkie pytania wysyłane ze środkowoeuropejskiego kręgu rozpryskiwały się w drodze do celu z kruchością mydlanej bańki.

Nie wiedziała, jak długo trwał taniec dziewczyny-dziecka, prawdopodobnie nie wiedział tego nikt z obserwujących, bo czas rozpostarty nad pustynią zawiesił się w czerni nocy i w tym dziwnym, rytmicznym transie – turyści wybudzali się z niego powoli, zrazu sygnalizując to pojedynczymi oklaskami, z każdą chwilą silniejszymi i głośniejszymi, aż po żarliwy aplauz. Ludzie parli do przodu, wyciągali ręce, pragnąc dotknąć a to dłoni, a to ramienia, a to podzwaniającego wciąż stroju tancerki, jakby upewniali się, że to nie zjawa ani wytwór sztucznej inteligencji, tylko istota z najprawdziwszej krwi i wypełnionych szpikiem kości.

Przyglądała się temu nieco z boku, intensywnie, patrzolubnie: kłaniającej się wdzięcznie dziewczynie-dziecku i tłumkowi entuzjastów – uśmiech dziewczyny ich błogosławił. Para obejmujących się Brytyjczyków stała najbliżej podestu, któreś z nich – mówili niemal jednocześnie – odezwało się nagle:

– Jak ci można pomóc, dziewczyno? Potrzeba ci czegoś?

Gwar ucichł. Czekano. I wtedy tancerka niedonośnym, lecz zdecydowanym głosem odrzekła: – Mam wszystko.

W ciepłym oświetleniu jej rysy okrągliły się i miękły, jednak drobna sylwetka wyprostowała się, zhardziała, upodobniona do roślin, które przystosowały się do życia na pustkowiach, w wysokich temperaturach, w braku wilgoci i szalonych wiatrach. Pokryte olejkiem eterycznym ramiona dziewczyny były jak lśniące i twarde liście piaskowych ziół.

– Jestem spokojna i szczęśliwa. – uwierzytelniła to wyznanie swym uśmiechem, tym wyrazem pełni szczęścia.

W ciszy, która zaległa, ktoś zakasłał, ktoś pochylił głowę, w czyjejś podnoszonej do ust szklance brzęknęły kostki lodu. Brytyjczycy, jak na komendę, spojrzeli sobie w oczy.

W chwilę później zza namiotu wyłonił się mężczyzna w kefii, z silnym zarostem widocznym nawet w pomroce, a dziewczyna-dziecko, ujrzawszy go, skłoniła się widzom pożegnalnie i poszła za nim. Wkrótce charkot silnika terenówki podrapał ciemność i niebawem w niej zanikł.

Tej nocy w hotelu nie mogła zasnąć. Jawa zdawała się nieskończona jak kraina barchanowych wzniesień, jak odległość dzieląca ją od środkowoeuropejskiej jesieni. Przewracając się z boku na bok, opłakiwała dwa szczęścia: to brytyjskiej pary, które zdmuchnie czas, i to, którego czas nie pokona: wykute w niewoli szczęście tańczącej dziewczyny.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Elżbieta Isakiewicz, Szczęście, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 242

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...