07.03.2024

Nowy Napis Co Tydzień #244 / Stefania Kossowska (1909–2003), jej pisarstwo i londyńskie „Wiadomości”

Stefania Kossowska, z domu Szurlej, urodziła się we Lwowie w znanej adwokackiej rodzinie. Po ukończeniu studiów na Uniwersytecie Warszawskim rozpoczęła współpracę z ukazującymi się w Warszawie czasopismami, między innymi znanym kobiecym miesięcznikiem „Bluszcz”, a także z prasą codzienną. Związała się z tygodnikiem „Prosto z Mostu”, redagowanym przez Stanisława Piaseckiego, ideowo bliskiego obozowi politycznemu Narodowej Demokracji. Pismo utworzone zostało jako konkurencyjne wobec „Wiadomości Literackich”, zajmujących w okresie Polski międzywojennej dominującą pozycję na rynku prasy kulturalnej. Teksty autorstwa Stefanii Szurlejówny, rozmowy z pisarzami i twórcami kultury, reportaże i recenzje książek nie były zaangażowane politycznie i koncentrowały się na tematyce kulturalnej. To z pewnością ułatwiło późniejszą współpracę Stefanii Kossowskiej z Mieczysławem Grydzewskim i redagowanym przez niego tygodnikiem.

Londyński tygodnik „Wiadomości” był ostatnim przęsłem mostu łączącego życie literackie międzywojennej Rzeczpospolitej z polską diasporą na emigracji. Stanowił bowiem kontynuację „Wiadomości Literackich”, najbardziej poczytnego i wpływowego czasopisma literackiego, które zaczęło się ukazywać w Warszawie w styczniu 1926 roku pod redakcją Mieczysława Grydzewskiego, a jego wydawcą był Antoni Borman. Najważniejszymi i najbardziej znanymi autorami tygodnika byli poeci Skamandra: Jan Lechoń, Kazimierz Wierzyński, Antoni Słonimski, Jarosław Iwaszkiewicz i Julian Tuwim, a także Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Stanisław Baliński, Jerzy Liebert, Tadeusz Boy-Żeleński czy Karol Irzykowski.

Inwazja niemiecka na Polskę 1 września 1939 roku spowodowała masowy exodus pisarzy i ludzi kultury. Było wśród nich również wielu współpracowników „Wiadomości Literackich”, a także ich redaktor i wydawca. Pod koniec 1939 roku Grydzewski, Borman, Wierzyński, Tuwim, Słonimski i Baliński znaleźli się w stolicy Francji – był tam także Lechoń, którego wybuch wojny zastał w Paryżu, gdzie pracował w Ambasadzie Polskiej jako attaché kulturalny. Z inicjatywy i starań założycieli „Wiadomości Literackich” pismo zostało wznowione 17 marca 1940 roku pod nowym tytułem „Wiadomości Polskich Politycznych i Literackich”. Formalnie redagował je Zygmunt Nowakowski, ale faktycznie kierował nim Mieczysław Grydzewski, skłócony z powstałym w Paryżu emigracyjnym rządem generała Władysława Sikorskiego. Jednak pismo ukazywało się zaledwie przez trzy miesiące. Ostatni numer został opublikowany 23 czerwca 1940 roku, a zatem dzień po kapitulacji Francji.

Drugi etap wojennego, uchodźczego szlaku twórców związanych z „Wiadomościami Literackimi” prowadził do Londynu. Grydzewski znalazł się tam pod koniec czerwca 1940 roku i zaledwie trzy tygodnie po przybyciu, 14 lipca, zainicjował wraz z Antonim Bormanem wydawanie kolejnej edycji czasopisma. Pismo od początku miało kłopoty z brytyjską cenzurą wojenną, nie zgadzało się bowiem z przyjętą przez Brytyjczyków i Amerykanów strategią politycznego zbliżenia z sowiecką Rosją. Konflikty zaostrzyły się po ujawnieniu przez „Wiadomości Polskie” prawdy o zbrodni w Katyniu. W lutym 1944 roku pismo zostało przez władze angielskie zawieszone.

Wznowiono je po zakończeniu drugiej wojny światowej, w czerwcu 1946 roku, tym razem pod tytułem „Wiadomości”. O jego losach rozmawiałem ze Stefanią Kossowską, ostatnią redaktorką londyńskiego tygodnika. Rozmowę przeprowadziłem jesienią 1991 roku. Pani Stefania była kobietą energiczną i bezpośrednią w kontakcie. Rozmawialiśmy w ciepłym wnętrzu jej gabinetu, w stylowo urządzonym domu z niewielkim ogrodem – typowym dla wszystkich londyńskich dzielnic mieszkalnych. Ta jednak była szczególna, bo położona w polskiej części miasta.

Gdy mieszka się między Earls Courtem a South Kensingtonem– pisała Stefania Kossowska w opublikowanej w 1964 roku książce Mieszkam w Londyniemożna nie wydawać pieniędzy na autobus. W promieniu mili czy półtora ma się wszystko, co emigrantowi potrzebne jest do życia: Ognisko i Tazaba, Kombatantów i Lotników, „Dziennik” i Marynarzy, Brompton Oratory i Bibliotekę Polską. Sądząc po ilości polskich sklepów i różnych zakładów, dzielnica żyje zasadą: „Swój do swego po swoje”. Robi się tu ubrania u polskich krawców, wyrywa zęby u polskich dentystów, w polskich sklepach kupuje maszyny do pisania (z polskimi, oczywiście, czcionkami), u Polaków naprawia się radia i zegarki, zeluje buty, robi wieczną ondulację, sprawia nowy kapelusz i zamawia nową instalację elektryczną do nowego domu, który się kupiło u polskiego agenta przy pomocy polskiego adwokataS. Kossowska, Mieszkam w Londynie, Londyn, 1964, s. 8.[1].

To tam właśnie koncentrowało się życie literackie polskich uchodźców wojennych i powojennych, choć oczywiście nie wszyscy tam mieszkali.

Z wieloma z nich spotkałem się w czasie kilkunastodniowej reporterskiej podróży do Londynu jesienią 1991 roku. Przybyli do stolicy Anglii w czasie wojny bądź bezpośrednio po jej zakończeniu i – co niezmiernie charakterystyczne – z reguły musieli bardzo ciężko pracować, by wreszcie, po latach, móc zająć się tym, co było dla każdego z nich najważniejsze – pisaniem lub malowaniem. Od żadnego z nich nie usłyszałem jednego złego słowa o Anglikach bądź ich stolicy, nie uznając za takowe politycznych ocen postępowania Churchilla i zachodnich aliantów pod koniec wojny. Wręcz przeciwnie – wszyscy mówili o głębokim przywiązaniu do stolicy Anglii, traktując ją z akceptacją jako miejsce swojskie i bliskie. Charakterystyczne było tu zdanie wypowiedziane przez Czesława Bednarczyka, poetę i współredaktora (wraz z żoną Krystyną) periodyku „Oficyna Poetów i Malarzy”:

Więc wybrałem sobie narodowość: Londyńczyk. To znaczy – mieszkam w Londynie, przywykłem do tego. Tak, jak mówili: „a tamten to jest z Bokrzyskiej…”. On nie mówił, że on jest Polak, tylko że on jest z wioski Bokrzyskiej. Tak samo ja jestem z Londynu, z wioski LondynZ rozmowy z Czesławem Bednarczykiem („Tygiel Kultury” 1997, nr 4, s. 87).[2].

Taka postawa nie przeczyła wcale świadomości, że nie jest się u siebie – jak w opowiedzianej mi przez Stefanię Kossowską anegdocie o Antonim Bormanie, również świetnie zadomowionym w stolicy Anglii. Kiedyś ktoś go zapytał przed wakacjami, czy wyjeżdża za granicę, a on odpowiedział: „Przecież jestem!”. Z jednej więc strony była to akceptacja powojennego losu i miejsca, w którym przyszło żyć – z drugiej świadomość, że naprawdę istotne sprawy dzieją się gdzie indziej, w świecie, który przed laty, decyzją trzech przywódców (bardziej sobie wrogich czy przyjaznych?) mocarstw, został podzielony „żelazną kurtyną”. Co zatem można było w tej sytuacji robić? Próbować stwarzać w sobie i wokół siebie substytuty utraconej ojczyzny, zwłaszcza w sferze wartości. Może więc ów klimat, unoszący się nad polską dzielnicą w Kensington i obecny w rozmowach z jej mieszkańcami – to był właśnie ten niszczony w PRL pierwiastek polskości rodem z międzywojennego dwudziestolecia?

Ważne jest też tutaj coś jeszcze – czynnik lojalności i wdzięczności. Pisała o tym Kossowska w cytowanej wyżej książce:

Muszę się jednak przyznać, że moje osobiste przywiązanie do Londynu – które zresztą nie jest ślepe – ma swój głębszy powód. Jest to wieloletnie spłacanie długu wdzięczności. Nikt, kto nie znalazł się tutaj w lecie 1940, po klęskach, ucieczkach, panikach, rozpaczy pognębionego kontynentu nie zrozumie, czym stał się dla nas wtedy Londyn, łagodny i przyjacielski, pogodny a zdeterminowany. […] Wobec skromnej odwagi i nieustannej życzliwości wszystkich naokoło, nawet nerwowym przybyszom z kontynentu nie przychodziło do głowy, by się bać. Idąc rano do pracy po zgrzytającym szkle, wśród jeszcze palących się domów na Great Portland czy Bond Street, w doskonałym humorze, że jeszcze jeden dzień życia darowany, myślało się zadzierzyście, że jeśli oni, to i my także „can take it”S. Kossowska, Mieszkam w Londynie…, s. 9.[3]

Właśnie o emigracyjnych losach rozmawiałem ze Stefanią Kossowską. Warto wszakże polecić lekturę jej książek. Pierwsza z nich – cytowana wyżej – zawiera podpisywane pseudonimem Big Ben felietony drukowane przez lata na łamach „Wiadomości”. Druga, Jak cię widzę tak cię piszę, opublikowana w 1974 roku, zawiera kilka groteskowych opowiadań, wspomnienia o znanych postaciach emigracji londyńskiej i garść publicystyki o ostrym zacięciu polemicznym. Trzecia – wydana w kraju w bibliotece „Więzi” w 1991 roku Galeria przodkówprzynosi nakreślone mistrzowską kreską portrety dwudziestu ośmiu wybitnych postaci londyńskiej emigracji bądź pisarzy znanych autorce z lat wcześniejszych (między innymi Kornela Makuszyńskiego, Adolfa Nowaczyńskiego, Witolda Gombrowicza). Opublikowany w 1998 roku w Toruniu tom Przyjaciele i znajomi zawiera szkice poświęcone takim autorom jak Jerzy Giedroyć (redaktor paryskiej „Kultury”), Maria Danilewicz Zielińska (pisarka, specjalistka od historii literatury polskiej i autorka znakomitych Szkiców o literaturze emigracyjnej), Józef Łobodowski (poeta, prozaik i publicysta), Edward Raczyński (dyplomata i pisarz, prezydent RP na uchodźstwie w latach 1979–1986). Kossowska była też redaktorką zbioru Od Herberta do Herberta. Nagroda „Wiadomości” 1958–1990, dającego panoramiczny obraz polskiego życia kulturalno-literackiego na emigracji. Laureatem pierwszej nagrody literackiej „Wiadomości”, przyznanej w 1959 roku, był Marek Hłasko, ostatniej – przyznanej w 1991 roku, a zatem dziesięć lat po zamknięciu czasopisma – Zbigniew Herbert.

W książce Przyjaciele i znajomi znajdziemy zdanie, które może stanowić uzasadnienie i osnowę pisarstwa Stefanii Kossowskiej: „Nie wszyscy, których życie bywało mądre, piękne, ciekawe, mieli głośne nazwiska i miejsce w Historii i często pamięć o nich ginie, gdy odchodzą ich współcześni. I tylko oni mogą ich w tej pamięci zatrzymać”Taż, Przyjaciele i znajomi, Toruń 1998, s. 13.[4].Mogłoby ono być mottem do szkicu o Antonim Bormanie, zmarłym w 1968 roku współzałożycielu i wydawcy przedwojennych „Wiadomości Literackich” i ich późniejszych, wojennych i powojennych, paryskich i londyńskich przeobrażeń.

Jest on jednym z bohaterów książki Kossowskiej Galeria przodków.

W polskim Londynie – pisała o nim w szkicu Mistrz przyjaźni – tak jak w przedwojennej Warszawie, gdy mówiło się „Borman” nie trzeba było tłumaczyć, o kogo chodzi, każdy go znał, jeśli nie osobiście to przez przyjaciół, ze słyszenia, z legendy. […] „Wiadomości” od chwili ich założenia w roku 1924 nie były dla Antoniego Bormana zwyczajnym warsztatem pracy, a jeszcze mniej warsztatem zarobkowym, któremu poświęca się tyle a tyle godzin dziennie, żeby potem spokojnie wrócić do domu i myśleć o czymś innym. Przez pół wieku niemal była to jego wyłączna pasja, powołanie, esencja życia. […] Niewyczerpana była jego energia w zdobywaniu mecenasów, którzy mogliby zapewnić istnienie pisma, podtrzymać je w trudnych chwilach, ufundować nagrody czy inaczej okazać swą pomoc. Borman wszędzie umiał trafić, znał wszystkich i potrafił wszystkich podbić. […] Miał przyjaciół dosłownie na całym świecie, na jego biurko w „Wiadomościach” przychodziły listy z Polski, z Kalifornii i z Nowego Jorku, Australii, Argentyny, Johannesburga, Nicei, Paryża, Szwajcarii, a gdy chorował – co w ostatnich latach zdarzało się często – pokój szpitalny przemieniał się w kwiaciarnię i salon pełen gości. […] Warszawa, w której Antoni Borman urodził się, wychował i spędził więcej niż połowę życia, pozostała dla niego zawsze najbardziej ukochanym miastem. Z fenomenalną pamięcią umiał dokładnie odtworzyć jej dawne ulice, sklepy, mieszkania, restauracje, ludzi, ceny, pamiętał obsadę sztuk sprzed dziesiątków lat, niezliczone anegdoty, sławne aktorki i ich romanse, i piosenki kabaretowe, których umiał dziesiątki. Był żywą księgą pamiątkową Warszawy swojej młodościTaż, Mistrz przyjaźni [w:] tejże, Galeria Przodków, Warszawa 1991, s. 18–21.[5].

Rzadko mówimy o wydawcach i tych ludziach, których inwencji oraz pomysłowości różne czasopisma i wydawnictwa zawdzięczają swe istnienie. Coraz rzadziej zdarza się też, w dzisiejszych czasach pogoni za pieniądzem, by ktoś robił to bezinteresownie, czyli z miłości. Jak Antoni Borman i krąg jego warszawskich, a później emigracyjnych przyjaciół.

 

Od „Prosto z mostu” do londyńskich „Wiadomości”. Rozmowa Konrada W. Tatarowskiego ze Stefanią Kossowską, nadana w Rozgłośni Polskiej RWE w audycji Polscy twórcy na emigracji 12 i 19 października 1991 roku.

Co może nam pani powiedzieć o swoich początkach pisarskich?

Studiowałam prawo na Uniwersytecie Warszawskim, ale głównie zajmowałam się już wtedy dziennikarstwem. Sama nawet nie pamiętałam, kiedy zaczęłam, ale od niedawna przysyłają mi z Polski różne wycinki, kłopotliwe, bo przypominają o moim wieku. Pochodzą z 1936 roku. Dotarły do mnie dwie książki z tamtego okresu, jedna o Marii Kuncewiczowej, druga o Karolu Szymanowskim. Zawierają moje z nimi wywiady. Rozpoczynałam w tygodniku „Prosto z Mostu”, gdzie ukazało się sporo moich rozmów z wybitnymi postaciami ze świata literatury i sztuki. W 1938 roku wyjechałam na parę miesięcy do Włoch, gdzie byłam – oprócz wymienionego tygodnika – korespondentem „Wieczoru Warszawskiego”, redagowanego wtedy przez znanego dziennikarza Stanisława Strzetelskiego, który później znalazł się w Nowym Jorku.

Wyjazd do Włoch wspominam również dlatego, że poznałam wtedy mego męża, AdamaAdam Kossowski urodził się w 1905 roku w Nowym Sączu, studiował w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie i w Warszawie. Po pobycie w sowieckiej niewoli i uwięzieniu w łagrach nad Peczorą wydostał się z ZSRR z armią gen. Władysława Andersa. Był malarzem, autorem cyklu obrazów o życiu w łagrze, a także rzeźbiarzem i twórcą mozaik, autorem wystroju wnętrz kościołów i obiektów sakralnych w Anglii, w Stanach Zjednoczonych, a także fresków w kościele w Woli Okrzejskiej w województwie lubelskim. Zmarł w Londynie w 1986 roku.[6]. Był malarzem i przebywał tam na stypendium. Spotykaliśmy się w Taorminie, potem w Rzymie i innych miastach włoskich. Do Rzymu przyjechali na kanonizację świętego Andrzeja Boboli wtedy – wiosną 1938 roku – redaktor Mieczysław Grydzewski i wielki ówczesny publicysta, Adolf Nowaczyński, który był przyjacielem mojego ojca. Grydzewski – ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, bo było to nasze pierwsze spotkanie – zaproponował mi korespondencję do „Wiadomości Literackich” z wydarzenia, które właśnie się zbliżało – wizyty Hitlera w stolicy Włoch.

Dlaczego ta propozycja tak bardzo panią zaskoczyła?

No cóż, było to wielkie wyróżnienie dla początkującej dziennikarki. Nie mogłam, niestety, z propozycji skorzystać, bo współpracowałam z innymi redakcjami. Mój reportaż z wizyty Hitlera ukazał się – z ilustracjami mego przyszłego męża – w „Prosto z Mostu”.

Ujawniła się wtedy również pewna cecha charakteru Grydzewskiego – jego przekora, pozwalająca mu zaproponować mnie, obciążonej endeckimi tradycjami domowymi, pisanie do „zatrutych miazmatami ze Wschodu” – jak to mówiono – „Wiadomości”.

Do postaci Mieczysława Grydzewskiego jeszcze powrócimy. Jakie były pani losy wojenne?

Moje losy wojenne były niezasłużenie szczęśliwe. Najgorsze, co przeżyłam, to bombardowanie Londynu…

Zacznijmy może jednak od początku. Gdzie zastał panią wybuch wojny?

To dość skomplikowane. Z Warszawy wyjechałam z moimi rodzicami przed inwazją niemiecką. Mój ojciec, Stanisław Szurlej, był znanym przed wojną adwokatem. Miał mieć rozprawę w Lublinie i tam właśnie się udaliśmy. Mój mąż w tym czasie pozostał w Warszawie i oczekiwał na swoją matkę z Poznania. Mieliśmy się spotkać w Lublinie. Nigdy tam nie dotarliśmy. Ja z rodzicami dojechałam do granicy. Kiedy Rosjanie zaatakowali 17 września, przekroczyliśmy granicę z Rumunią. Mój mąż w owym czasie przedostał się z Warszawy do Lwowa. Chciał przekroczyć granicę i dostać się do wojska we Francji.

Udało mu się?

Nie. Został przez Sowietów schwytany na granicy i wywieziony w głąb Rosji. Był skazany na dziesięć lat łagrów. Wyszedł z Rosji z armią Andersa. Wie pan, to tak jak mówił Słonimski: „Po prostu!” Kiedy go ktoś potem pytał: „Jak pan się dostał do Anglii?”, odpowiadał zawsze tak samo: Po prostu!”.

A jaka była pani droga do Anglii?

Znacznie prostsza. Z Rumunii pojechałam z rodzicami przez pokojowe jeszcze Włochy do Paryża, gdzie generał Władysław Sikorski utworzył już rząd. To była druga połowa września 1939 roku. Mój ojciec z Sikorskim znał się dobrze sprzed wojny, byli w przyjaznych stosunkach. Generał mianował go Szefem Sądownictwa Wojskowego. Mój ojciec jeszcze przed wojną był prezesem Związku Oficerów Rezerwy w randze pułkownika. Funkcję Szefa Sądownictwa Wojskowego pełnił dalej w Anglii, gdzie znaleźliśmy się po upadku Francji, razem zresztą z całym wojskiem polskim. W Londynie wraz z rodzicami przeżyłam całą wojnę. Od pobytu we Francji aż do końca wojny pracowałam w Ministerstwie Informacji RP jako referent od spraw kulturalnych.

Kiedy spotkała się pani ponownie z mężem?

W 1942 roku. Został odkomenderowany do Londynu do jednostki, która się zajmowała propagandą wojenną. Była tu cała grupa artystów, architektów, malarzy, którzy robili wystawy i różne propagandowe imprezy. Po wojnie przez rok był w szpitalu, potem zaczął pracować w swoim zawodzie, a ja powróciłam do dziennikarstwa.

Pracowała pani w BBC, współpracowała potem – czas przeszły jest tu nie na miejscu, bo do tej pory nadsyła pani swoje korespondencje – z Rozgłośnią Polską RWE. Pisywała też pani regularnie do „Wiadomości” i innych pism emigracyjnych. Najsilniej była pani związana z Grydzewskim i redagowanymi przez niego „Wiadomościami” – było też pani dane, w ostatnim okresie, samodzielnie redagować to czasopismo. Co pani może powiedzieć o swoich poprzednikach na tym stanowisku?

Redaktor Grydzewski był absolutnym fenomenem. W ogóle nie uznawał jakiejkolwiek współpracy. Nigdy – ani w Warszawie, w „Wiadomościach Literackich”, ani w Londynie. Nie było żadnych redakcji ani komitetów redakcyjnych. Był tylko jeden Redaktor Grydzewski. „«Wiadomości» wydaję wyłącznie dla własnej przyjemności”, powtarzał, i drukował tylko to, co jemu się podobało, bez względu na to, czy to podobało się innym. Wierność czytelników pisma świadczy o tym, że się nie mylił. Był rzadkim przykładem redaktora z powołania, z talentu, nie mógł być nikim innym, tylko redaktorem. Dyktator z maniackim szacunkiem dla wolności słowa i myśli, obsesyjnie uczciwy i lojalny, głuchy i ślepy na wszelkie intrygi, pochlebstwa i groźby, na wszystko, co było poza jego osobistym przekonaniem o słuszności.

Przed wojną – choć był wielbicielem tradycji i płakał nad Trylogią Sienkiewicza – uniknął tromtadracji narodowej i nie przejmował się piętnem „żydokomuny”. W Londynie, niewrażliwy na snobizmy literackie, uniknął zasadzek awangardy; tradycyjny, narodowy, z zupełną obojętnością przyjmował zarzuty reakcjonizmu. Stosunki towarzyskie ograniczał do koniecznych kontaktów zawodowych i do małego grona bliskich ludzi. Do pracy pędził o siódmej rano, pierwszym podmiejskim pociągiem i z żalem ją przerywał, żeby zdążyć na ostatni pociąg przed północą. Robił to bez poświęcenia, bo nie znał większej przyjemności poza pracą.

Trwało to do końca 1966 roku, kiedy poważnie zachorował. Trafił do szpitala, więcej już do redakcji nie powrócił. Cały jego ziemski dobytek mógł się zmieścić (i zmieścił) w dwóch walizkach.

Grydzewski zmarł na początku 1970 roku. Kto po nim przejął redagowanie pisma?

Redaktor Grydzewski, kiedy zachorował, długo uważał, że pismo powinno umrzeć razem z nim. W końcu jednak dał dowód bezinteresowności i skromności, usunął w cień siebie i dał pierwszeństwo sprawie publicznej. Pismo było jego prywatną własnością i z tego, co zostało po nim i po Antonim Bormanie, stworzył fundusz „Wiadomości”. Pieczę nad nim pełnił taki trust, grono powierników – ambasador Edward Raczyński, Juliusz Sakowski, Kazimierz Wierzyński i ja.

Zastępcą, a potem następcą Grydzewskiego, został Michał Chmielowiec. Była to nasza, moja i mojego męża, inicjatywa. On się do tej roli świetnie nadawał, był młody, niezwykle uzdolniony dziennikarsko. Kiedy wybuchła wojna, był na pierwszym roku studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Był wielkim zwolennikiem kierunków awangardowych w poezji.

Zupełnie zatem inaczej niż Grydzewski…

…absolutnie nie w duchu Grydzewskiego, ale był wobec niego lojalny. Mimo to starał się otworzyć „Wiadomości” dla nowych autorów. Był na przykład wielkim zwolennikiem Gombrowicza, robił ankiety, wciągał czytelników. Miał wielkie ambicje. Niestety i on miał kłopoty ze zdrowiem. Kiedy w styczniu 1969 roku musiał pójść na kilka miesięcy do szpitala, zaczęłam go zastępować. Przez następne pięć lat prowadziliśmy pismo na zmianę, ale każde z nas niezależnie. Kiedy on był w szpitalu – ja samodzielnie kierowałam „Wiadomościami”. Kiedy powracał, przejmował wszystkie sprawy i pełną odpowiedzialność. Wymienialiśmy się. Niech pan sobie wyobrazi, że przez cały ten czas nigdy nie byliśmy w redakcji tego samego dnia!

Mimo odmiennych upodobań literackich świetnie mi się z nim współpracowało. Dzięki temu, że przestrzegaliśmy zasady szanowania decyzji poprzednika. Nigdy nie zakwestionowałam jego wyboru tekstów do druku, on również przyjmował moje propozycje. Niestety, na początku 1974 roku Chmielowiec zmarł. No i wtedy nie miałam wyboru, musiałam to ciągnąć dalej sama.

Nikt inny nie mógł się tego zadania podjąć?

Nie było wyjścia. Trzeba było przecież przejąć pismo niemal z dnia na dzień. Byłby Jan Bielatowicz, ale niestety zmarł wcześniej. Nie można było nikogo innego znaleźć. Dlaczego? Bo pisarze, którzy mogliby to robić, z reguły pracowali gdzieś i zajęci byli sprawami zarobkowymi. Mógł to robić jedynie ktoś, kto nie musiał z tego żyć. Mogłam sobie na to pozwolić, bo mój mąż pracował. Redagowałam więc „Wiadomości”, aby trwały. Najpierw to się nazywało, że tymczasowo, potem już na stałe.

Czym się różniły „Wiadomości” redagowane przez panią od pisma tworzonego przez pani poprzedników?

Starałam się utrzymać kierunek redaktora Grydzewskiego. Po pierwsze, bardziej mi to odpowiadało – byłam na przedwojennych „Wiadomościach Literackich” wychowana, czytałam je od czwartej klasy gimnazjalnej. Po drugie – wymagała tego lojalność wobec Redaktora i założyciela pisma. Byłam już zaawansowana wiekowo, własnych ambicji w piśmie nie lokowałam. Chciałam jedynie – zgodnie z tym, co Grydzewski powtarzał w czasie choroby – aby „Wiadomości” skończyły się honorowo. Prowadziłam je zatem zgodnie z jego linią, choć oczywiście z pewnymi zmianami. Różniło nas jednak pokolenie. Grydzewskiemu podobała się poezja – na przykład Asnyka czy Lenartowicza – która już do mnie nie przemawiała. W okresie, kiedy redagowałam pismo, pojawiło się wielu nowych autorów, a pod koniec lat siedemdziesiątych przysyłali mi swoje utwory pisarze z Polski, niektórzy pod pseudonimami. Dopiero później się dowiedziałam, że to byli znani pisarze.

Sięgając pamięcią nieco wcześniej, chciałbym panią spytać o głośny spór, który objął całą literacką emigrację po 1956 roku. Drukować czy nie drukować w PRL? Niektórzy pisarze emigracyjni byli wtedy gotowi zgodzić się na publikację swoich utworów w komunistycznej Polsce. Jakie było wtedy stanowisko „Wiadomości”?

„Wiadomości”, podobnie zresztą jak większość pisarzy, miały wtedy zdecydowane stanowisko, by w PRL nie publikować. To nie była oczywiście kwestia niechęci do pisania dla czytelnika w kraju. Chodziło o podporządkowanie się cenzurze PRL. To sprawa zasadnicza. Środowiska emigracyjne były tu bezkompromisowe. Albo się godzimy na zasady obowiązujące w ówczesnej Polsce – albo nie. Myśmy się nie godzili. Podporządkowanie się cenzurze mogłoby oznaczać pójście na jakieś kompromisy i ustępstwa. Że zgadzam się na druk swojej książki w zamian za obcięcie rozdziału czy zdania. O tym nie mogło być mowy.

Podobne stanowisko zajmował zresztą Gombrowicz, który nie zgłosił akcesu do deklaracji emigracyjnego Związku Pisarzy, ale praktycznie się do tego stosował. Nie godził się na żadne cenzuralne interwencje. Jeżeli ktoś uważał, że tam jest cenzura i niewola, nie mógł postępować inaczej.

Kiedy ukazał się ostatni numer „Wiadomości”?

Z początkiem 1981 roku. Ostatnie trzy numery „Wiadomości” były drukowane w innym miejscu, wcześniej straciliśmy lokal. Ostatni numer ma datę trzymiesięczną, bodaj kwiecień – maj – czerwiec 1981 roku. Był to jednak faktycznie numer trzeci, marcowy.

A jakie były przyczyny zamknięcia pisma?

Przede wszystkim, jak wspomniałam wyżej, straciliśmy lokal. Budynek, w którym się znajdował, uległ wyburzeniu czy przebudowaniu. Był to wielki problem. Szukałam innego lokalu, w możliwych granicach wydatków – mieliśmy przecież trudną sytuację finansową. Okazało się to niemożliwe.

No a poza tym – musiałam to wszystko robić sama, jedynie na pół dnia miałam do pomocy sekretarkę, czasem jakąś pomoc przy korekcie i jedną osobę w administracji. Sama musiałam obliczać honoraria, dbać o wypłaty, załatwiać formalności w bankach i gdzie indziej. Było tego dla mnie za dużo, chciałam mieć trochę czasu dla siebie.

Najważniejsze chyba jednak było to poczucie, że coś się zmienia, że przychodzą nowi ludzie. Okres „Solidarności” stanowił wielkie odkrycie nowych możliwości i szans przed Polską. „Wiadomości” zrobiły swoje, należały już do przeszłości. Wciąż pamiętałam, co mówił Grydzewski: „Chciałbym, żeby się «Wiadomości» zakończyły honorowo!”. Napisałam zresztą to w ostatnim numerze: „Przychodzą nowe czasy i sprawy kultury trzeba przekazać w inne ręce”. Właściwie to jestem dziś zadowolona, że stało się to właśnie wtedy.

Był to zatem bardziej świadomy wybór niż splot czynników zewnętrznych, kłopotów lokalowych i finansowych?

To trudno powiedzieć jednoznacznie. Bo gdyby nadal była redakcja i pieniądze, to zapewne przez jakiś czas mogłoby to jeszcze trwać. Ale pewnie nie dłużej niż rok. Pewnie jedno z drugim było połączone.

A nad czym – po opublikowaniu niedawno w kraju Galerii przodków – pracuje pani obecnie?

Przygotowuję książkę o nagrodzie „Wiadomości”, którą przyznawaliśmy od roku 1959 aż po rok obecnyKsiążka Od Herberta do Herberta. Nagroda „Wiadomości” 1958–1993 pod redakcją Stefanii Kossowskiej ukazała się w 1993 roku.[7]. To będzie w pewnym sensie historia literacka emigracji, przegląd tego, co pisarze w tym okresie myśleli i czym się przejmowali. Mam sprawozdania ze wszystkich obrad i dyskusji jurorów. Wyłania się z tego panorama opinii i oczekiwań pisarzy emigracyjnych – bo oni przecież byli w jury – wobec współczesnych twórców. Wśród trzydziestu czterech laureatów znaleźli się najwybitniejsi autorzy – od Hłaski w 1959 roku do Herberta. Jeżeli nie ma wśród nich wszystkich, którzy na tę nagrodę zasłużyli – to dlatego, że niektórzy znajdowali się w jury, a sami sobie przecież nagrody nie mogli przyznawać.

Tekst rozmowy ukazał się w „Tyglu Kultury” (2001, nr 1–3).

Wszystkie numery londyńskich „Wiadomości” zostały zdigitalizowane i są dostępne na stronie internetowej Kujawsko-Pomorskiej Biblioteki Cyfrowej.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Konrad Witold Tatarowski, Stefania Kossowska (1909–2003), jej pisarstwo i londyńskie „Wiadomości”, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 244

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...