Nowy Napis Co Tydzień #003 / Retro, ale czy kryminał? O „Złotym wilku” Bartłomieja Rychtera
W zbiorze dwudziestowiecznych biografii literackich – jakże przecież obfitym i zachwycającym – może umknąć niezainteresowanym ten drobny szczegół: otóż wyjątkowo dużo, jak na jedno stulecie i na niewielkie miasto, obrodziła owa epoka w pisarzy pochodzących z Sanoka. Praktycznie w każdej generacji pojawia się co najmniej jedno ważne nazwisko, które nie tylko świetnie lokuje się na ornamencie ogólnopolskich gwiazd pisarstwa, ale znacząco przekracza ramy literatury krajowej – tak dzięki przekładom, jak i (czasami) z powodów okołoemigracyjnych.
Napisałem „przynajmniej jedno nazwisko”, bo, faktycznie, u progu odradzającej się II Rzeczypospolitej na świat przyszli w stosunkowo niewielkim odstępie czasu dwaj znakomici twórcy: Marian Pankowski i Kalman Segal – do czasu wojny zafascynowani poezją koledzy z sanockiego gimnazjum, których późniejsze losy osobiste mogłyby posłużyć za wzorcową mapę jakże różnych „polskich dróg”. Mniej więcej po 30 latach rodzi się w tym samym miejscu Janusz Szuber, wciąż czynny poeta, apologeta swojej „małej ojczyzny”, zarazem jednak przecież części Mitteleuropy przechodzącej tyle znaczących przeobrażeń w ciągu kilkudziesięciu ledwie lat.
I znowu, w odstępie statystycznego pokolenia Sanok ma szczęście przywitać w gronie swoich obywateli dwa kolejne nazwiska rozpoznawalne w polskiej literaturze współczesnej. Jednym z nich jest Michał Walczak, reżyser teatralny i dramatopisarz, którego utwory sceniczne stanowią dziś już kanon nowej, młodej dramaturgii polskiej i z powodzeniem są grywane na deskach całego kontynentu. Sukces drugiego jest nie tak spektakularny, ale Bartłomiej Rychter bez wątpienia wszedł w skład ekstraklasy autorów literatury, ogólnie mówiąc, sensacyjnej. Chociaż… czy to najbardziej fortunna kwalifikacja? No właśnie: przyjrzyjmy się uważniej tej właśnie postaci i jej dorobkowi, gdyż stanowi przypadek osobny, przynajmniej w wymienionym powyżej doborowym gronie: mianowicie nie mówimy tu o pisarzu „zawodowym”, a tylko o miłośniku literatury, który od czasu do czasu, przy okazji praktyki prawniczej, „bawi się” w pisanie. Dalibóg, oby u każdego prozaika amatora owa „zabawa” była na tyle udana, że natychmiast wywołuje zainteresowanie jednego z największych domów wydawniczych w Polsce (W.A.B.) oraz paru wydawców zagranicznych, a ktoś nawet wykupuje prawa do ekranizacji…
Już debiutancka powieść Rychtera Kurs do Genewy (2007), chociaż powstała dla czystej rozrywki („napisałem ją z przekory, ot tak, żeby zrobić coś zwariowanego”, mówił potem w wywiadzie autor) – została dostrzeżona i doceniona: weszła do finału Nagrody Wielkiego Kalibru podczas jednej z edycji wrocławskiego Międzynarodowego Festiwalu Kryminału. Dużo szumu narobił autor książką Ostatni dzień lipca (2012), której iście kryminalne wydarzenia mają za tło początek powstania warszawskiego i dzieją się po obu stronach barykady. Natomiast niewątpliwie w pożądane ramy pisarza „kresowego” wbił się Rychter dwoma powieściami mającymi w zamyśle stanowić pięciotomowy „cykl galicyjski”. Były to Złoty wilk (2009) oraz stanowiące dość luźny „ciąg dalszy” Czarne złoto (2013); przy czym to ten pierwszy z wymienionych tytułów przyciąga szczególną uwagę, a to z racji umieszczenia jego akcji w Sanoku u kresu XIX wieku. Czyżby zatem kolejna powieść z modnego w ostatnich dwóch dekadach w Polsce nurtu retrokryminału? Odpowiedź nie jest wcale jednoznaczna.
Z jednej strony – owszem: mamy tu wszystkie niezbędne atrybuty poetyki klasycznej powieści detektywistycznej. Są zatem kolejne zagadkowe morderstwa, śledztwo prowadzi nie tylko komisarz policji, lecz także – na własną rękę – kilka innych postaci, które z biegiem czasu łączą swoje siły w próbach ujarzmienia Zła; czytelnik zaś co rusz wchodzi na miny błędnych tropów, dając się zaskoczyć zwrotami akcji. Mamy tu też i typowe krzyżowe ognie pytań podczas przesłuchań podejrzanych w areszcie śledczym, i naturalistyczną scenę sekcji zwłok w prosektorium, i zupełnie wiarygodną, chociaż dość zawiłą, motywację wyjaśniającą zabójstwa; wreszcie – pewną nić fabularną wiążącą ze sobą wszystkie ofiary.
Mowa jednak zaledwie o powierzchni opisywanej historii. Oto bowiem niektóre przypadki okrutnych śmierci jakby sugerowały ingerencję sił nadprzyrodzonych lub przynajmniej istot nieludzkich (nie bez powodu tytuł niemieckiego przekładu tej powieści brzmiał: Bestia z Sanoka). Aura grozy towarzyszy nam – podobnie jak samym postaciom – od niemal pierwszych epizodów właściwej akcji (właściwej, bo poprzedza ją retrospektywny prolog, który każe się cofnąć w czasie o jakieś dwadzieścia lat). Rychter znakomicie buduje napięcie, rozwijając i rozpalając wyobraźnię swoich bohaterów; powtarzane przez nich w dialogach opisy ran szarpanych lub rozczłonkowanych ciał kierują uwagę ku wyjaśnieniom rodem z folkloru: ludowym wierzeniom w wilkołaki, upiory lub demony, żydowskiego dybuka nie wyłączając. Neoromantyczny charakter tych przesądów potwierdzają inne atrybuty – zwłaszcza zwierciadło, motywy odbicia lustrzanego i sobowtóra – czy postacie: choćby rusałki i topielice ukazujące się główniej postaci we śnie.
No właśnie: we śnie. To kolejny poziom powieści Rychtera. Z jednej strony autor buduje oniryczną aurę dość precyzyjnymi opisami realnego krajobrazu (mgły, cienie, łudząca oko perspektywa naturalnej scenografii), z drugiej zaś – poprzez swoich bohaterów wprowadza czytelnika w ich sny, a właściwie raczej w niepokojące wizje, które rozgrywają się na pograniczu jawy i nieprzytomności. Stąd już krok do zjawisk paranormalnych, hipnozy, chorób duszy, a nawet egzorcyzmów pojawiających się w retrospekcji. Zdarza się, że w jednym miejscu metaforycznie i zachwycająco zapisuje Rychter dziecięce wspomnienie wędrówki spersonifikowanej cholery po wiosce, a w innych fragmentach intrygująco szafuje nieodzownym dla tego rodzaju literatury magicznym znakiem: czarnym kotem. Nic jednak nie jest takie, jakim się zdaje – i postaciom, i nam samym.
I, per analogiam, nie taka jest ta powieść, jakby się wydawała z dotychczasowego opisu. W odkrywaniu kolejnych jej warstw jeszcze nie dotarliśmy do sedna. Bo sednem tym z pewnością nie jest intryga sensacyjna, horror czy na poły poetycki, na poły magiczny oniryzm. Otóż nie: znacznie istotniejsze – o ile w ogóle nie jedynie istotne – wydaje się u tego pisarza tło społeczno-obyczajowe. Rychter długo przygotowuje dokumentację do każdej swojej książki, zwłaszcza gdy zanurza się w przeszłość na tyle odległą, że tylko archiwa mogą dostarczyć rzetelnej informacji. Rzecz jednak nie tyle w fotograficznym wręcz odwzorowaniu topografii jego rodzinnego miasta, co w detalicznym raporcie z życia codziennego ówczesnych mieszkańców Sanoka. A wszystko to oparte jest na dokumentach, kronikach miejskich, ogłoszeniach z lokalnych pism z epoki, relacjach wyczytanych w prywatnych listach i oficjalnych dokumentach. Dzięki temu autor stwarza tak sugestywny koloryt miejsca i czasu, że daje czytelnikowi wrażenie uczestniczenia w wydarzeniach. Niemal widać tamte spłowiałe barwy, czuje się zapachy i smród; rozróżnia się – jak pod dotykiem dłoni – faktury materiałów; słyszy się stukot na bruku lub chlupot butów w błocie. Docierają też do nas prawdziwe ówczesne wieści i plotki, gdyż pisarz wrzuca w fikcyjną fabułę rzeczywiste wydarzenia, korzystając z doniesień prasowych. Ba, autentyczne są nawet w pokaźnej części jego postacie z doktorem Zaleskim na czele. A zwłaszcza „wszyscy epizodyczni bohaterowie mają swoje pierwowzory – może nie zawsze w Sanoku, ale na pewno w naszym regionie”, zapewniał autor w jednym z wywiadów. Są wśród nich, między innymi, urzędnicy, kupcy, policjanci, dziennikarze i rajcy miejscy. Ale też biedota miejska czy rzemieślnicy. Patrząc z kolei na etniczny skład mieszkańców miasta – są i Polacy, i Ukraińcy, i Żydzi.
Czyli – powieść realistyczna, historyczna? Też. I znowu trzeba zastrzec: też, ale nie tylko. Obserwacja nie jest tu zewnętrzna, naskórkowa, lecz porusza ważne, właściwe każdej chyba zamkniętej społeczności problemy dotyczące relacji swój–obcy: kwestię wykluczenia społecznego, odrzucenia z powodu wyglądu albo poglądów, obarczenia jednostki winą za wszystkie lokalne nieszczęścia, obłożenia jej klątwą – słowem, Rychter sprawnie pokazuje na konkretnym przykładzie, zarazem uniwersalizując, funkcjonowanie mechanizmu kozła ofiarnego. Dowodzi, jak przesądy prowadzą do tragedii, jak deprawuje się porządek społeczny i prawodawstwo w obliczu niewyjaśnionych racjonalnie wypadków. Wplątuje tu przy okazji wątek antysemityzmu.
Złoty wilk okazuje się więc dobrą lekcją poglądową z antropologii. A skoro już w dyscypliny naukowe idziemy, to dodajmy, że pewne fragmenty zaświadczałyby o prozie iście filozoficznej. To z kolei za sprawą niektórych głównych bohaterów, którym zdarza się dysputować o „nowinkach” docierających z wielkiego świata, ale też o antycznych klasykach; o relacjach ciała i duszy, o konfrontacji szlachetnych idei, ale też idei czystego Zła; o tajemnicy śmierci i jej „odraczaniu” dzięki możliwościom nowoczesnej (jak na owe czasy) medycyny; ba – postacie dywagują nawet na temat możliwego uregulowania praw zwierząt!
Skojarzeń gatunkowych mogłoby być więcej. Wszak w jakimś sensie jest to Bildungsroman, powieść o wewnętrznym dojrzewaniu, i to dojrzewaniu wielu postaci jednocześnie. Wielu – poza tą jedną: małą dziewczynką, czystą, niewinną, która niewiele rozumie z otaczającego ją świata i pada ofiarą Zła. I która dlatego właśnie bardzo przypomina postać „pierwszej naiwnej” z dawnych tragedii.
Czy takie erudycyjne stłoczenie rozmaitych pomysłów, poetyk i tematów nie świadczyłoby aby o tym, iż Rychter stworzył po prostu typową dzisiaj powieść eklektyczną, intertekstualną, zabawową, zatem dzieło ponowoczesne? Otóż właśnie – nie. Autor Złotego wilka nie jest postmodernistą. Nie dystansuje się od opisywanej rzeczywistości, nie ironizuje, nie ukrywa się za czczą rolą li tylko zdolnego żonglera cytatów. Przeciwnie: ma się wrażenie, że usilnie próbuje wprowadzić nas – wraz ze swoim narratorem – w mentalność mieszkańców prowincji u schyłku XIX wieku, wtłoczyć w ich ramy myślenia, nie oceniając ówczesnego stanu umysłów, a tym bardziej nie krytykując i nie wykpiwając. Więcej nawet: jest w wielu fragmentach tej powieści zachwyt nad postępem i wiara w coraz lepszą przyszłość, wbrew dekadenckiemu stereotypowi fin de siècle’u. Kwintesencją takiej radości rozwoju i optymizmu wydaje się, moim zdaniem, wypowiedź jednej z postaci, będąca żarliwym wyznaniem wiary, naukowym credo, pełnym prawdziwego przekonania o słuszności sprawy: „Umysł nie zna granic. Nasza ciekawość, pomysłowość, nasz pęd do wiedzy sprawia, że kiedyś poznamy wszystkie sekrety natury, nawet te, które dziś owiane są tajemnicą”. Właśnie ów „pęd do wiedzy”, niemal wprost nawiązujący do innego „pędu” – élan vital – wydaje się motorem napędowym działania protagonistów i całej akcji. Bo, ostatecznie, wszystkie „nadprzyrodzone” wydarzenia i magiczne ich tłumaczenia zostają tu wyjaśnione w sposób nad wyraz logiczny.
Rozum, jasny umysł, parcie do prawdy, wiara w nieustającą ewolucję, postęp, innowacje… Skąd to znamy? Cóż, wygląda na to, że Bartłomiej Rychter zaproponował nam prawdziwie modernistyczną powieść, która zasługuje na odczytanie równe poważne, jak poważnie została napisana.