30.01.2020

Nowy Napis Co Tydzień #034 / Wszystkiego Najlepszego

(Ania Wojnarowska) Dzisiaj urodziny ma Dorothy Parker. Z tego powodu ze szczególną radością siadam do biurka. Myśl o jej jubileuszu wprawia mnie w euforyczny nastrój i zobowiązuje do napisania ambitnej prozy. Przynajmniej kilku zdań. Respekt, jaki wzbudza we mniej jej sarkastyczny sposób widzenia świata, sprawia, że mimo upływu tak wielu dziesięcioleci drżą mi ręce. Zamiast napisać cokolwiek, wyobrażam sobie, jak by to było, gdybym przynajmniej raz miał okazję uczestniczyć w jednym ze spotkań jej znamienitego kręgu. Jak wiadomo - tam się dopiero działy niesamowite rzeczy! Oniemiałbym chyba z podziwu... Ponieważ jednak nie znam nowojorskiego środowiska artystycznego z lat dwudziestych ubiegłego stulecia – ba, nie znam nawet środowiska w mieście, w którym mieszkam (o ile coś takiego w ogóle tutaj istnieje) – byłbym tylko niemym słuchaczem. Zająłbym miejsce gdzieś z tyłu, sączyłbym koktajl i przysłuchiwał się inspirującym rozmowom, siedząc podobnie jak teraz przed pustą kartką, gdyż mimo nieodpartej chęci, by coś stworzyć, podniecenie paraliżuje mnie wręcz fizycznie. O wiele chętniej wzniósłbym kałamarzem toast za Dorothy Parker – nie używam jednak atramentu, piszę długopisem, a czasem nawet od razu na komputerze. W dzisiejszym dniu najodpowiedniejsza byłaby prawdopodobnie maszyna do pisania. I to podróżna, bo rozbawieni towarzysze Dorothy Parker ciągle podróżowali, a gdy ktoś kładł kres niewyczerpanej energii tych szaleńców, zatrzymywali się gdzieś i doszedłszy do siebie, przypuszczalnie bardzo rzadko mieli pojęcie, gdzie się akurat znajdują. Zawsze za to, gdy tylko pojawiał się odpowiedni kontekst, w którym nikt nie zauważał ewentualnych banałów, wiedzieli, co powiedzieć, nawet coś takiego, co warto zapisać. Mnie to się nie udaje, ale też ja zdany jestem na samego siebie i nie stanowię centrum żadnego kręgu, który swoim sarkazmem wy-..., powinienem chyba powiedzieć w y p i s u j e  sobie wpływową pozycję w świecie literackim swojej epoki. Nie o mnie jednak tutaj chodzi.

(Karolina Pawlaczyk) Dwudziestego czwartego września, w dniu urodzin Scotta Fitzgeralda, wypiłem tyle, że próbując stworzyć choćby kilka pochwalnych zdań na jego cześć, wywróciłem się przy biurku razem z krzesłem. I co zabawne, przez dłuższy czas nie mogłem się od tego krzesła uwolnić. Czułem, że trzyma mnie jakby w uścisku, w potrzasku. Jego metalowe kończyny mocno zrosły się z moimi cielesnymi, jednak nie miałem kontroli nad tym, dlaczego to raczej moje ciało staje się częścią krzesła, a nie odwrotnie – tak że krzesło przemienia się we mnie. Ponieważ dysponowaliśmy odtąd dwiema zdrętwiałymi ludzkimi i czterema wyposażonymi w kółka twardymi nogami z metalu, moglibyśmy w przyszłości w umiarkowanym vivace sunąć po podłodze gabinetu. To, co stałoby nam na drodze, moglibyśmy najzwyczajniej przejechać. Bez wątpienia krzesło zawładnęło mną po to, żeby w swoich przyszłych wojażach korzystać z doskonałych przyrządów orientacyjnych, jakimi dysponuje ludzki organizm. Z oczu, żeby z ich pomocą ustalać kierunek, z głosu, żeby wydawać ostrzeżenia, a do tego jeszcze z nóg ze stopami, żeby nabrać prędkości, i rąk wraz z dłońmi, by usuwać ewentualne przeszkody. Problem polegał jedynie na tym, że mój stan – który był podstawowym warunkiem umożliwiającym meblowi przejęcie dowodzenia – w połączeniu z niezgrabnością krzesła, nie dawał szans na przyjęcie pozycji wyprostowanej. Ta niemożność wykonania jakiegokolwiek ruchu przypomniała mi o gigantycznym robaku, w którego na początku XX wieku zmienił się podobno inny pisarz. Jednak w przeciwieństwie do niego w moim przypadku cała sytuacja nie była efektem wybujałej fantazji, ale ogromnej liczby koktajli o nazwie Bronx. Ten ulubiony napój Fitzgeralda składa się, z tego co wiem, z 4,5 cl ginu, 1,5 cl soku pomarańczowego oraz 0,75 cl wytrawnego i 0,75 cl słodkiego wermutu. Żeby jednak zastosować go w sposób sprzyjający procesowi twórczemu, trzeba być ulepionym z tej samej gliny, co twórca tak wspaniałych dzieł, jak… Nieważne.

(Joasia Diduszko) W październiku obchodzę uroczyście drugi dzień miesiąca. Oddziela on od siebie urodziny Williama Beckforda, przypadające na pierwszy października, i Siergieja Aleksandrowicza Jesienina, który urodził się trzeciego dnia tego miesiąca. Obu darzę równie wielkim szacunkiem i to nie tylko ze względu na ich wybitne dzieła literackie – znam właściwie tylko „Wathka” – lecz również dla ekscentrycznego stylu życia każdego z nich, przy czym trudno o dwie bardziej odmienne biografie. Ja też chciałbym zrobić coś szalonego. Mam jednak ograniczone możliwości. Pewnego razu zdewastowałem większość przedmiotów stanowiących wyposażenie mojej pracowni, niczym gwiazdor wyprowadzony z równowagi anonimowością pokoju hotelowego, w którym ma spędzić kolejną już noc, albo gwiazdor przekonany po prostu o tym, że takim zachowaniem przysporzy jeszcze więcej sławy swojej profesji. Nie wiem, czy wynikało to z przywiązania, jakim darzę większość mebli w swoim pokoju, czy też z braku wyobraźni, w każdym razie nie potrafiłem zdobyć się na tak pożądane odrzucenie wszelkich skrupułów. Niszczyłem wszystko od niechcenia i jeżeli w ogóle wpadałem w furię, to w najlepszym razie tylko na chwilę i z wściekłości na samego siebie. Na widok zdemolowanych sprzętów odniosłem wrażenie, że otrzymałem coś w rodzaju drugiej szansy, zabrałem się więc do ustawiania ocalałej reszty sprzętów, chcąc przywrócić mieszkaniu wcześniejszy wygląd. Po takiej akcji nie sposób dokładnie odtworzyć sytuacji wyjściowej, natomiast udaje się otrzeźwieć i znowu zachowywać się w miarę rozsądnie. Innego drugiego października rozciąłem sobie palec nożykiem do czosnku, aby upuścić na kartkę papieru trochę krwi. Piekące resztki czosnku sprawiły jednak, że rana okazała się bardziej bolesna, niż się tego spodziewałem, uznałem więc, że lepiej będzie natychmiast ją zdezynfekować, a palec opatrzyć. Kiedy ponownie spojrzałem na utoczoną krew, chcąc napisać nią porywające – nie pamiętam już jakie – słowo, zdążyła niestety zaschnąć.

Dziewiątego listopada wspominam urodziny Anne Sexton. Mam nagranie magnetofonowe, gdzie wyliczam wszystkie powody, które swego czasu sprawiły, że stałem się jej wielbicielem. Uroczyste odsłuchiwanie tego nagrania pomaga mi przypomnieć sobie każdy z osobna. Taśma przewija się, a ja odczuwam szczególną bliskość z poetycką wrażliwością tej kruchej artystki. Czasami komentuję własne słowa, jakby były starymi znajomymi, albo jak gdybym w towarzystwie starych znajomych przeglądał album ze zdjęciami. I chociaż cała ta ceremonia trwa zaledwie kilka minut, na chwilę ożywia mój głęboki podziw. Potem znowu chowam magnetofon. Nie mam innych taśm, które mógłbym na nim odtworzyć.

(Ewa Ziegler) W kolejnym miesiącu moja jesienna depresja powoli się cofa. Najszczęśliwszy jestem dziewiętnastego grudnia. To urodziny Itala Sveva. Ten dzień cieszy mnie znacznie bardziej niż Gwiazdka, Nowy Rok czy jakieś inne tradycyjne święto. Dziewiętnasty grudnia jest poświęcony temu włoskiemu powieściopisarzowi. W ubiegłym roku, na przykład, tego dnia... Może jednak ciekawiej będzie wyjaśnić, dlaczego włączyłem Itala Sveva do grona pisarzy, którym co roku oddaję hołd. To łatwo wytłumaczyć. Podoba mi się jego najważniejsze dzieło. Dawniej radziłem ludziom, żeby jeśli są żądni treściwej lektury kupili je sobie. Zazwyczaj chwalono mnie za taką mądrą i oryginalną radę; niemalże jakby chodziło tu o moje własne cechy charakteru.

Ale pewnego razu jedna z koleżanek pokręciła głową. Dla niej jest zagadką, dlaczego polecam ludziom akurat książkę, z której w sposób widoczny zaczerpnąłem wiele pomysłów, a podaję je za własne. Nie wiedziałem. Nie mógłbym nawet powiedzieć, skąd wziąłem swoje pomysły. Jak dotąd wychodziłem z założenia, że one... jak to powiedzieć... powstały we mnie same z siebie. Tymczasem przynajmniej dużą część zaczerpnąłem od Itala Sveva.

Kto jednak sądzi, że miałem to Mistrzowi za złe, myli się. Po prostu swoje uwielbienie natury spirytualnej zamieniłem na spirytualia. Podobieństwo do moich własnych tekstów, choćby powstały w odwrotnej kolejności, dopiero naprawdę uświadomiło mi wielkość talentu Itala Sveva. Od tej pory wiem, że mam do czynienia z duchowym krewnym, nadojcem, który choć góruje nad większością, tylko do nielicznych ma stosunek ojcowski.

(Paweł Dydak) W pierwszym miesiącu roku obchodzę uroczyście również jego dziewiętnasty dzień. Dziewiętnastego stycznia bowiem przyszedł na świat Edgar Allan Poe. Nie muszę chyba dokładniej wyjaśniać, co to wydarzenie oznacza dla literatury naszych czasów i w ogóle wszechczasów. Prawdopodobnie nie zdołałbym tego uczynić w stosownej formie. Zamiast spraszać przyjaciół i wspólnie czytać teksty tego autora, jak by to zrobiło dowolne towarzystwo miłośników Edgara Allana Poego, ja ów dzień upamiętniający mojego idola literatury spędzam najczęściej samotnie. Próbuję wprawić się w stan rozdarcia, które przypisuje się Poemu jako człowiekowi i artyście, i od godzin przedpołudniowych zaczynam konsumpcję napojów alkoholowych. Wczesnym przedpołudniem mam już najczęściej tak dobrze w czubie, że mój stan przestaje sprawiać wrażenie charyzmatycznej ułomności, a bardziej przypomina głęboko zakorzenione zaburzenie psychiczne. O tej porze prawdopodobnie nie pamiętam nawet, o co mi tego dnia właściwie chodzi. Pewnego razu, było to już jakiś czas temu, w takim właśnie stanie, poświęconym pamięci Edgara Allana Poego, wybrałem się do supermarketu, ponieważ skończyły mi się napoje. Uważałem za swoje prawo, a może nawet za swój obowiązek, żeby zadbać o dodatkowe zaopatrzenie.

Razem z alkoholem w p i ł e m  sobie do półprzytomnej głowy pomysł umieszczenia w zamrażarce supermarketu wierszy oraz kawałków prozy, przy czym wierszy raczej krótkich – wiersze są niekoniecznie moją mocną stroną. Między mrożoną pizzą, warzywami i rybą w panierce zaskakiwałyby one niczego nieprzeczuwających konsumentów, skłaniając ich spontanicznie do refleksji.Z uwagi na kamuflaż wybrałem sklep, do którego zazwyczaj nie chodzę. Ani jako klient, ani jako poeta, czy też, lepiej powiedzmy, prozaik. W momencie, kiedy akurat pochylałem się nad otwartą zamrażarką, chcąc w strategicznie korzystnych miejscach rozmieścić kilka kartek, poczułem nagle, że za kołnierz chwyta mnie silna ręka pracownika supermarketu. Ten pracownik, którym okazała się krzepka kobieta, gwałtownie wyprostował mnie do pionu i utkwił we mnie przeszywające spojrzenie. Nie wiedziałem, jak je odwzajemnić; zacząłem więc jąkać coś o wolności poety i o kołtuńskim ciemiężeniu okazyjnymi przecenami. W odpowiedzi na to pracownica supermarketu na powrót wcisnęła moją głowę do mroźnej atmosfery zamrażarki, jakby była śledczą, a ja …  no, nie wiem … jakimś zastraszonym informatorem, jakimś trybikiem w ogromnej machinie. Śledczy raz po raz zanurza głowę informatora w napełnionej wodą wannie albo w akwarium – a w filmach dozwolonych od lat osiemnastu niekiedy również w muszli klozetowej – aby go przekonać o tym, że będzie lepiej, jeśli ten zacznie śpiewać. Spodobało mi się takie porównanie. Kiedy pracownica supermarketu ponownie postawiła mnie do pionu – prawdopodobnie po to, żeby zwrócić mi uwagę na obowiązujący w supermarkecie regulamin – zacząłem śpiewać na całe gardło. Z braku jakiegoś popularnego tekstu piosenki, śpiewałem teksty znajdujące się na opakowaniach mrożonek, aż wreszcie zatrzymałem się na różnych rodzajach pizzy, których nazwy przypominały mi malarzy Renesansu. Zanim pracownica supermarketu, wyraźnie wykończona nerwowo, zdołała mi porządnie przyłożyć, pojawił się ktoś, kto wyglądał na kierownika sklepu, i uprzejmie odprowadził mnie do wyjścia. Jego biały fartuchwzbudził we mnie respekt, a moje zlodowaciałe oblicze spowił poczuciem bezpieczeństwa.

(Ania Mużdżak) Luty jest miesiącem Gertrudy Stein, dokładnie trzeci lutego. Powiedzą państwo, że to dzień na skomplikowane ćwiczenia umysłowe i pewnie będziecie mieć rację. Dla mnie to jednak bez znaczenia. Mój stosunek do Gertrudy Stein opiera się na pewnego rodzaju konsternacji w obliczu jej postępowych, niemniej jednak poruszających prac. Za każdym razem pragnę się nimi zainspirować i wzbogacić również swoje teksty o pewien awangardowy lub przynajmniej dotychczas nieobecny aspekt. Zwykle mi się to nie udaje. Przynajmniej w końcowym efekcie nic z tego nie wychodzi. Popołudniami i we wczesnych godzinach wieczornych, które spędzam nieprzerwanie przy biurku, zdarzają się chwile napełniające mnie ufnością. Tym razem, myślę, tym razem dam radę. Gdy na dworze robi się ciemno, zaczyna mi świtać, że aby tworzyć prace literackie o eksperymentalnym charakterze, nie wystarczy wyłącznie żywić głęboki szacunek do wielkiej damy literatury postępowej. Wszystko, co napisałem, to bzdury. Nawet nie zwyczajne bzdury, lecz podła głupota. Podłość bierze się z tego, że próbuję wydobyć z siebie coś, czego nie ma we mnie w środku. Kiedy nadchodzi mrok, myślę, żeby ostatecznie skończyć z pisaniem i zaraz też jestem na to gotowy. Przynajmniej dzisiaj.

A co do marca, nie potrafiłem się zdecydować, którego lub którą z licznych pisarzy i pisarek, podarowanych ludziom i kulturze przez ten miesiąc, miałbym świętować. Robię więc przerwę i szykuję się na ósmy kwietnia.

(Waldek Fortuna) W tym dniu obchodzi urodziny John Fante, a to – proszę mi wierzyć – nie może mi umknąć. Dla Johna Fantego przygotowuję za każdym coś specjalnego, coś, co jest godne jego niezwykłego talentu. Jak zwykle zaczyna się od próby napisania czegoś w stylu jubilata, co również i tym razem mi się nie udaje, gdyż jego twórczość przewyższa moją, no… powiedzmy w całkiem inny sposób niż twórczość Gertrudy Stein. Ostatecznie literatura Fantego istniała, zanim pisarz ją spisał, natomiast Gertruda Stein musiała wymyślać sobie wszystko od nowa. Dlatego też szeroka publiczność w dalszym ciągu zgaduje, co autor miał na myśli, kiedy on już dawno o tym zapomniał. W takim dniu chcę przypomnieć, że był ktoś taki jak John Fante i że jego pisarstwo w dalszym ciągu ma się dobrze. Na początek dzwonię do koleżanki i zaczynam niby banalną rozmowę. Nagle przypominam jej o istnieniu Johna Fantego. Wyraża zdumienie, ale nie tym, że w ogóle istniał, tylko dlatego, że poruszam ten temat tak ni stąd, ni zowąd. Owszem, mówi, wie o tym, a ja odpowiadam jej, że to dobrze i że może jednak powinna przeczytać coś z jego dorobku. Moja prośba wprawia ją w zakłopotanie, ale wydaje mi się, że to swego rodzaju gra. W rzeczywistości całkiem dobrze zna twórczość Fantego. Tak dobrze, jak należy ją znać.

Następnie kontaktuję się z moim dawnym nauczycielem niemieckiego. Jest już na emeryturze, nie ma nic do roboty i cieszy się z każdego telefonu. Dlaczego nie opowiada pan swoim uczniom o Johnie Fantem?, mówię do aparatu zaraz po krótkim powitaniu. Bo jestem na emeryturze, odpowiada mój były profesor, zaginając mnie. Ale mógł pan kiedyś zwrócić nam uwagę na niego, naciskam i stwierdzam, że wówczas, gdy siedziałem w szkolnej ławce, Fante jeszcze żył, chociaż wcale nie jestem tego pewien. Nie wydaje mi się, żeby nauczyciel miał choćby cień wyrzutów sumienia, nie chce jednak przerywać rozmowy. Prawdopodobnie traktuje ją jako urozmaicenie dla zabicia czasu. No, mówię, chyba już nic panu nie przychodzi do głowy? Odkładam słuchawkę, rzucam się do okna, otwieram je gwałtownie na oścież i wykrzykuję do fasady naprzeciwległego budynku: Ludzie, czytajcie Johna Fantego, ale dom nie odpowiada. Wściekły, zamykam okno, włączam komputer i zamawiam wszystkie wydania książek Johna Fantego dostępne w bibliotece miejskiej. Jeśli jego dzieła i tak nikogo nie interesują, niech nie ma ich nikt inny. Aby dojść do siebie, robię sobie filiżankę kawy rozpuszczalnej.

(Zosia Sucharska) W maju nie urodził się żaden z podziwianych przeze mnie pisarzy ani żadna z wielbionych pisarek. W związku z tym skupiam uwagę na dniu śmierci jakiegoś autora. Mój wybór pada na Emily Dickinson, która naszą planetę opuściła na wieki piętnastego maja. Od kiedy obchodzę tę rocznicę, siedzę cały dzień w domu i zajmuję się sobą. Za pierwszym razem po zdjęciu pidżamy nie włożyłem nic na siebie. Mój pomysł polegał na tym, żeby czekać tak długo, aż ktoś nieoczekiwanie zadzwoni do drzwi, i bez zapowiedzi otworzyć nago. Drugi akt mojego spektaklu przewidywał, że pierwszej osobie, która do mnie zadzwoni — obojętnie, czy to mężczyźnie, czy kobiecie — wyrecytuję jeden ze swoich ulubionych wierszy Emily Dickinson — numer 41 w moim tomiku. Naprawdę wyrecytuję, a nie odczytam, tak jak robią to – czy to nago, czy w ubraniu – w każdym radiu. Około godziny czternastej zadzwonił telefon. A great hope fell, you heard no noise, the ruin was within …, usłyszałem ciężki oddech, po czym dzwoniący, ktokolwiek to był, odłożył słuchawkę. Czy pomyślał (lub pomyślała) nagle, że rozmowa ze mną nie ma sensu?

Mimo kolejnych telefonów nie wyszedłem tego popołudnia poza trzecią strofę: A not admitting of the wound … Być może popełniłem błąd, zaczynając za każdym razem od nowa. Czasami ktoś powiedział „przepraszam” lub „ups”, przy czym kwestią otwartą pozostaje, czy sądził, że to pomyłka, czy też, że w czymś mi przeszkodził, co choć nie było prawdą przyznaję, można było założyć. Jedna z osób zwymyślała mnie z powodu — tego jestem pewien — mojej nieuprzejmości, a nie ze względu na recytację wersów Emily Diskinson czy też sam fakt recytacji. W końcu kontynuowałem ją mimo sygnału przerwanego połączenia, jak gdyby poezja odniosła zwycięstwo nad techniką.

Poza tym przez cały dzień nikt nie zadzwonił do drzwi. Późnym popołudniem miałem już tego dość i zaprosiłem jednego z przyjaciół, z którym od czasu do czasu grywałem w „Scotland Yard” albo w „Szalony labirynt”. Początkowo się ociągał, jednak nie ustępowałem, używając argumentu, że to niezmiernie istotne. Koniec końców nie przyszedł, prawdopodobnie zadzwonił, jednak co do tego nie mam pewności.

(Ania Turzyniecka) Dziewiąty czerwca należy do Curzia Malapartego. Wkładam zamszowe rękawiczki i udaję się na poszukiwanie chartów. Ta rasa kojarzy mi się ewidentnie z prozą tego wszechstronnie uzdolnionego Włocha. Chociaż takie wycieczki traktuję jako formę polowania, nie chodzi mi o to, aby zadawać cierpienie zwierzętom. Jeżeli uda mi się ujrzeć charta, staram się nawiązać kontakt wzrokowy z jego opiekunem. Z upływem lat zorientowałem się, gdzie mieszkają poszczególne okazy tych ekstrawaganckich zwierząt. Rezydują w wytwornych dzielnicach willowych na przedmieściach. Zazwyczaj w późnych godzinach popołudniowych lokaje wyprowadzają je na ozdobne trawniki, rozciągające się niekiedy między poszczególnymi willami. W tych okolicznościach psy nie mogą osiągnąć niezwykłych prędkości, do których rozwijania przystosowane są ich smukłe sylwetki. Sprawiają raczej wrażenie niezdarnych, jakby chodziły na wysokich obcasach albo w za ciasnych rajstopach. Widok chartów jednocześnie fascynuje mnie i rozbawia. Charakteryzują się pewną wyniosłością, co sprawia wrażenie, jakby się wywyższały, przez co wyglądają śmiesznie. Jeśli nie zobaczę żadnego charta, jak to się już zdarzało, pójdę do najbliższej ristorante i zamówię sobie porcję raków. Zgodnie z tradycją dzień poświęcony Malapartemu zakończy się już we wczesnych godzinach popołudniowych lekkim rozdrażnieniem i poważnymi wątpliwościami, czy aby w następnym roku nie powinienem tego dnia uwielbienia wykreślić ze swojego kalendarza.

(Judyta Klimkiewicz) Na szczęście w lipcu robi się prościej. Wybrałem dwudziesty ósmy, ponieważ w tym dniu przyszedł na świat Malcolm Lowry. Już poprzedniego wieczoru stawiam sobie przy łóżku gin i sok pomarańczowy, tak żebym rano mógł tylko trochę wysunąć rękę i wznieść toast za tego genialnego poetę. Zazwyczaj jest to jakaś wyimaginowana sentencja, a więc coś niewypowiedzianego, mrugnięcie oczami albo uniesienie brwi, jakbym doznał gwałtownego olśnienia. Potem, unosząc się, przykładam szklankę do ust. Kto spróbuje to zrobić, przekona się, że nie jest to wcale łatwe zadanie. W końcu jest się jeszcze zaspanym. Kiedy piję zdrowie tego wyjątkowego autora, alkohol zmieszany z sokiem już po chwili spływa mi po policzkach niczym łzy, które wylewam za utraconego na zawsze geniusza. Jeśli ten nastrojowy moment zakłócają jeszcze jakieś niedorzeczne skrupuły – ostatecznie dzień Lowry’ego kończy się po dwudziestu czterech godzinach, pościel zaś powinna pozostać czysta nieco dłużej – piję dalej, stopniowo zbliżając się do stanu całkowitego braku skrupułów. To, co nie udaje mi się w dniu Beckforda i Jesienina, jest teraz na wyciągnięcie ręki. Może wynika to z tego, że nie wstaję. W soku, a przede wszystkim w ginie upatruję lekarstwa na brzydotę i całkowitą sterylność życia. Tak lub podobnie wyraził się kiedyś autor. Ja wprawdzie odczuwam to inaczej, ale tego wieczoru zdaję się na jego diagnozę i piję do chwili, aż pościel jest zupełnie przemoczona, a moja twarz cała się klei. W końcu jedna czy drugazbłąkana kropla trafia do mojego nosa. Wówczas następuje parsknięcie, przyjemna eksplozja, tak że zrywam się wystraszony. W dzień taki jak ten, któremu z powodów w oczywisty sposób do wybaczenia pozwalam po prostu upływać, sam nie wnosząc weń nic twórczego, można uznać to za punkt kulminacyjny. Po południu zazwyczaj wymiotuję. Kiedy tak ze mnie tryska, wiem, że mój aplauz dla Lowry’ego już się wyczerpał, toteż skrycie cieszę się na myśl o nadchodzącym miesiącu, z datą poświęconą Dorothy Parker.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Hanno Millesi, Wszystkiego Najlepszego, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 34

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...