Nowy Napis Co Tydzień #039 / Napisz Emaus. Korespondencja Różewicza z Przybylskim
Czytanie listów – zwłaszcza cudzych – to zawsze wejście w świat emocji. Czyjeś dramaty, nie nasi znajomi, świat obcych celebracji, dat. Epistolografia to odrębny gatunek literacki, listy po prostu trzeba umieć pisać. Czytając trwającą blisko pół wieku korespondencję Tadeusza Różewicza i Ryszarda Przybylskiego, czytelnik staje przed kilkoma pytaniami. Czy wymiana tych listów była pomyślana do druku? Absolutnie nie – stąd ich chropowatość, pospieszność wyrażanych myśli, brak swoistego uwodzenia eseistyką. Wszak piszący do siebie rozumieją się, dopowiadają sobie jedynie to, czego wcześniej nie zdążyli przekazać. Czy wobec tego nie jesteśmy nazbyt wścibscy, zaglądając tym dwóm do dusz, a zaraz po tym zarówno do garnków, szaf, jak i trumien? Listy jeszcze za życia Ryszard Przybylski przekazał Krystynie Czerni do opracowania i wydania. Mamy zatem pełną zgodę (a to jednak jest ważne), aby zerwać koperty i otworzyć zbiór listów. Nikt jednak nie spodziewa się tego, co za chwilę nastąpi. To jest swoista eksplozja – myśli, lektur, przemyśleń stricte literackich, jaki i zbiorów przepisów kulinarnych czy nawet lekarskich recept – stąd każde pisanie o Listach i rozmowach może być jedynie próbą rekonstrukcji, zbierania tropów.
Poeta po końcu świata i wdzięczny czytelnik
Korespondencję inicjuje Ryszard Przybylski, gdy pisze „w potrzebie”: właśnie „utknął” przy pisaniu eseju o poezji Różewicza i prosi samego autora o kilka słów pomocy. Tak się zaczyna, ale to też trzeba odczytać należycie: został wyznaczony pewien poziom i zakreślony pewien temat, z których już korespondenci nie zejdą. Literatura? Przede wszystkim, ale ujęta znacznie szerzej, jako życie i twórczość splecione ze sobą. Pisze wszak jeden z najwybitniejszych poetów i jeden z ojców współczesnego eseju. W listach Różewicz odsłania się bardziej niż w poezji czy prozie. Będąc poetą „ocalonym z prowadzenia na rzeź”, definiuje raz po raz poezję, poetę i potrzebę pisania. Jest w tym bezceremonialny:
Książę gówniarzy. Książę Żebrak na „tronie poezji”. Czasem, kiedy mam zacząć pisać – żegnam się znakiem krzyża – zupełnie tak samo, jak przed 40 laty, kiedy miałem wskoczyć do wody… „W imię Ojca i Syna i Ducha”, a nie wierzę ani w Ducha ani w Ojca… nie wierzę w Boga… i raz to piszę przez B, a raz przez b (28 stycznia 1966).
Pisać takie rzeczy w kraju, gdzie bycie poetą to wciąż status „innego” – trochę świętego, trochę przeklętego, ale zawsze wyróżnionego – to porywać się na świętości narodowe. Różewicz, tworząc „poezję po Auschwitz”, odsłania słowa nagie, takimi jakie są. Śmietnik to śmietnik, i nic więcej. Zdaje się: dopiero z prawdziwości najprostszych słów można pisać poezję. A to wymaga nie ucieczki w metafory, ale wejścia w język powszedni. Jak pisać w „kraju poetów”, gdzie słowa wieszczów wgryzły się świadomość narodową, gdzie bieżące i minione wydarzenia, ba, historię całą, mierzymy metaforami, liczbami i literackimi obrazami? I tu poeta znalazł wdzięcznego czytelnika w postaci Ryszarda Przybylskiego.
Autor Pustelników i demonów wobec twórczości Różewicza raz jeszcze udowadnia, że jest wnikliwym hermeneutą. Zdaje się – i zwróćmy uwagę także na kontekst czasowy – że Przybylski znacznie więcej słyszy w poezji twórcy Niepokoju niż pozostała krytyka. Ten stosunek nie zmieni się przez całe życie obu twórców, a korespondencja jest tego najlepszym dowodem. Przez niemal półwiecze wymieniania listów przewijają się słowa o mocy zaklęć: „nie przestawaj pisać, pisz dalej, jestem twoim czytelnikiem…” Przybylski stawia Różewiczowi pytania, dzięki którym poeta odsłania siebie przy pracy, uchylając drzwi do swej pracowni. Jest szczery, nie ma między tymi dwoma żadnej gry.
Pytał Pan o mój stosunek do poezji – czego od niej chciałem? Właśnie tylko tyle, ile chciałem od Boga – kiedy wierzyłem. Ani mniej, ani więcej. Rozgrzeszenia odkupienia zmartwychwstania… Dla mnie dwoma największymi przegranymi w życiu: gdybym znów uwierzył w poezję, albo w Boga. To byłyby dwie absolutne klęski. Nie mogę tego „wyjaśnić”. Jestem niewierzący – z krwi i kości – i byłaby to dla mnie zupełna, bezwarunkowa kapitulacja. Śmierć. Dla mnie nie istnieje np. „śmierć boga” (jak dla Nietzschego, Dostojewskiego), niepotrzebna mi, to dla mnie gra, „śmierć człowieka”… „frazes dziennikarski” (29 września 1966).
Świetne są te zdania, a są one rozsiane niczym perełki w listach, gdzie poeta świadomie porzuca przecinek i pisze jakby na jednym wydechu: „rozgrzeszenia odkupienia zmartwychwstania”. Tych swoistych słowotoków jest zresztą znacznie więcej i nie sposób ich wszystkich wynotować, dość napisać, że celnie rezonują w odbiorcy wyzwalając masę pytań osobistych. Przybylski odczytuje go we właściwej sobie wrażliwości:
Pan powtórzył tragedię Dostojewskiego w naszym stuleciu. A ponieważ w wieku XX naszym bogiem była kultura – sztuka (radosne świecidełko), więc Pan zabił ostatnią radość człowieka (natura została zohydzona już dawno). Boga Pan nie potrzebował zabić, bo się Pan już urodził w tym świecie bez Boga. Ale – niech mi Pan nie mówi „nie!” – sztukę Pan musiał zabić, bo urodził się Pan w świecie, kiedy była ona jeszcze wartością. […] (11 października 1966).
Tajemnica Emaus
Drugim tematem, który niby jak cień przewija się za tematami „świetlistymi” (publikacje, nagrody, podróże), jest Bóg. Chrystus męczył mnie całe życie, pisał Dostojewski. Każdy z nich mógłby powiedzieć to samo o sobie. Różewicz deklarujący się jako niewierzący, Przybylski jako „opętany Chrystusem”. Chrystus będzie z czasem najważniejszym tematem ich wzajemnej korespondencji. I tu znów Przybylski okaże się stroną inicjującą. W jednym z listów zapyta wprost, niemal bezceremonialnie: „Czy Chrystus zamieszkał już w pana duszy?” (list z czerwca 1970). Przesiąknięty kulturą i duchowością Wschodu, znawca Dostojewskiego, eseista będzie odtwarzał, odczytywał ich znajomość w kluczu pozostawionym przez autora Braci Karamazow. Poeci widzą więcej, pan jest mistykiem – będzie przekonywał Przybylski Różewicza. Dla eseisty poeta „po końcu poezji” będzie w uprzywilejowanej pozycji człowieka widzącego Alfę i Omegę. Dlatego będzie nazywał go szaleńcem bożym, jurodiwym.
Fascynujący jest ten temat pisemnego dialogu dwóch wybitnych pisarzy. Dla mnie, zwykłego czytelnika, to temat niesłychanie przykuwający uwagę. Przybylski czyta Różewicza właśnie jako poetę religijnego na długo przed tym, nim podjęto pierwsze takie próby. W owym mistycznym odczytaniu Różewicza, Przybylski deklaruje, że poeta powtarza Chrystusa.
Co więcej, Pan, właśnie Pan – apostata – ukazał głęboką religijność prawdziwej poezji. Chrystus przyszedł cierpieć i zbawiać. Co innego robi poeta, prawdziwy Poeta? Przecież Pan w natchnionym akcie miłości – powtarza Go (8 lutego 1970).
To powtórzenie słów księcia Myszkina, tytułowego Idioty, że piękno zbawi świat. Zresztą w tej żarliwej korespondencji Przybylski będzie widział siebie bądź jako Myszkina, bądź jako Aloszę. W tym samym liście z czerwca 1970 roku, w którym pyta o zamieszkanie Jezusa w duszy poety, pisze także:
Mam do Pana prośbę: niech Pan napisze o Emaus. Jest Pan po pogromie, ucieka Pan drogą, jest pan głodny, dokoła pełno kurzu, kurzu, kurzu… A potem w gospodzie już Pan wie, że to On. Zaczyna łamać chleb i… i właśnie, co Pan myśli? Jak Pan na Niego patrzy? Kostur podróżny jest pod ręką. Można wylać na niego polewkę, która stygnie w talerzach. Jak zwykle – zaraz zniknie. Zniknął. I właśnie, co Pan o Nim myśli, kiedy zniknął. Jeszcze odgina się (nasz dzisiejszy) chleb, przyduszony Jego palcami. Oto kubek, którego nie dotknął jeszcze ustami. Mnie się to śni.
Kilka miesięcy później, w październiku 1970 roku, będzie pisał dalej:
Kochany, you are one of those who choose thee and oppose thee. Przestań się Pan spierać. Napisz Emaus. Napisz Emaus. Napisz Emaus. Nie można nie wierzyć.
To bardzo ważny fragment, dlatego musimy zatrzymać się przy nim nieco dłużej. Po pierwsze rozszyfrujmy cytat. Jest nim fragment poematu Thomasa Eliota Ash Wednesday (Popielec), który angielski poeta napisał już po swojej konwersji. Zacytowany przez Przybylskiego fragment nie jest dokładny, to bardziej parafraza, którą można przetłumaczyć jako „jesteś jednym z tych, którzy obrali ciebie i opierają się tobie”. Czy Eliot-konwertyta miał być przykładem, jaśniejącym drogowskazem dla poety? Musimy poprzestać na znakach zapytania, dość wskazać jedynie, że jeśli Przybylski cytuje w korespondencji Eliota (a czyni to kilkukrotnie), to zawsze jest to fragment z Popielca. Po drugie wskażmy na czas. Okres pomiędzy czerwcem a październikiem 1970 roku musiał być dla eseisty jakimś etapem natężenia mistycznego; Emaus się śni, Emaus powtarza się trzykrotnie jak jakiś niesamowity przymus. Jest to znowu o tyle ciekawe, że właśnie Emaus Przybylski poświęci osobny esej zamieszczony w tomie Ogrom zła i odrobina dobra. Jak wygląda ten arcyciekawy dialog o (nie)wierze między poetą a eseistą, nie chcę do końca zdradzać.
W tych listach tak dużo dzieje się nie tylko w zdaniach zamkniętych, ale równie wiele w niedopowiedzeniach, trzykropkach, braku przecinków… Chciałbym zwrócić uwagę tylko na jedną odpowiedź Różewicza. Gdy eseista przysyła mu egzemplarz „Gnosis”, pisma poświęconego gnozie i ezoteryce, Różewicz odpowiada:
Nie przysyłaj […] jeśli mam do czytania Ewangelię Świętą Pana Naszego Jezusa Chrystusa – to wolę czytać Ewangelię – bo mam uczucie, że ją rozumiem, czuję; nie jestem teologiem ani filozofem. Mam taki egzemplarz Ewangelii, który mi dała w roku 1940 moja kuzynka w Częstochowie – czytam ją z przerwami od przeszło 50 lat, biorę ze sobą, jak jadę „w świat”. (Może to „wpływ” Dostojewskiego – czasem otwieram ją w przypadkowym miejscu i czytam jako przepowiednię na najbliższą przyszłość. Nie śmiej się ze mnie – ale i pisania uczyłem się z tej Ewangelii (nie tylko od Poetów). Starzejemy się, więc mogłem to do Ciebie napisać – to, czego nikomu nie mówiłem, co trzymałem na sercu (październik 1992).
Emaus mogłoby być miejscem, gdzie obydwaj, właśnie przy łamaniu chleba i wyjaśnianiu Pisma, poznawali wcielone Słowo. I znów, jeszcze jeden z tropów jak próba rekonstrukcji: to właśnie w ostatniej kartce (czerwiec 2013) wysłanej do Ryszarda Przybylskiego zamieszcza Różewicz swoją zagadkę – „jak się odbywa przemiana słowa pisanego w słowo żywe – które oddycha”. Zagadka godna epitafium. Ale Emaus mogłoby być zarówno punktem odchodzenia. Przybylski pod koniec życia staje po drugiej stronie religijnej barykady. Umęczony trapiącymi go chorobami, zaczyna mówić o bezlitosnym Bogu. W pisanym przed śmiercią zbiorze esejów W jaskini przeznaczenia Przybylski deklarował „akt absolutnego niewierzenia”. I znów czytelnik musi zapytać: czy nie jest to doświadczenie mistyczne, pokroju tego, którego doświadczała Teresa z Lisieux czy Matka Teresa z Kalkuty.
Abba Ryszard i brat mniejszy Tadeusz
Na ostatni trop-rekonstrukcję może sobie pozwolić tylko taki czytelnik jak ja, który nigdy nie poznał osobiście obydwu autorów korespondencji. Dla którego Przybylski i Różewicz są postaciami niemalże na prawach postaci literackich. Wejście w świat emocji po nieotrzymaniu kolejnych nagród literackich, plotki i ploteczki właściwe dla środowiska literackiego, ilość pretensji, żalu oraz podkreślania „kto był pierwszy, który o tym pisał” – jest zimnym prysznicem. Jasne, literatura ma też swoją krew i swoje kości, nie można o tym zapomnieć. Warto jednak zwrócić uwagę na gorzknienie pod koniec życia Przybylskiego: coraz więcej złości, często bezsilnej złości, na „mściwego Boga”, coraz częstsze „kurwy” w wypowiedziach, Warszawa to „nekroburdel”… Dla czytelnika przyzwyczajonego do pięknej polszczyzny wypowiedzi te są dezorientujące Ciekaw jestem, czy Ryszard Przybylski czytając życie i twórczość Ryszarda Przybylskiego, nazwałby ten ostatni okres mistyczną nocą ciemną?
Bez względu na doświadczenia religijne, Różewicz będzie nazywał Przybylskiego abba Ryszardem. Jego mieszkanie zostanie okrzyknięte pustelnią. Z czasem zmieni się na „celę śmierci”. Im bardziej gorzknieje i osuwa się w ciemność Przybylski, tym dostojniej radzi sobie z własnym odchodzeniem Różewicz. Jest tu jakiś ruch przeciwny. Różewicz jest na początku mroczny, a Przybylski promienisty. Poeta zdaje się mieć więcej przykrych momentów w ciągu całego życia. Jego życiorys artystyczny to swoisty rollercoaster. Doceniany chyba jednak bardziej na Zachodzie niż w ojczyźnie, gdzie przyprawiono mu etykietki nihilisty czy literackiego pornografa (kardynał Stanisław Wyszyński po wystawieniu Białego małżeństwa Różewicza nazwał jego sztukę „obrzydliwą”). Jeszcze jeden trop do wspólnego portretu: podróże. Różewicz jest w zasadzie obieżyświatem. Helsinki, Ratyzbona, Fryburg, Londyn, Moskwa, Stany Zjednoczone – nazwy miejscowości i krajów przelatują w trakcie lektury. Nawet Indie znalazłyby się na tej liście, gdyby nie pomyłka w systemie komputerowym na lotnisku. Przybylski, poza pobytami we Włoszech i w Rosji, jest raczej wierny swojej celi. Jeśli gdzieś podróżuje, to na wieś, a jeszcze bardziej do swoich wołyńskich wspomnień. I choć panowie wyznaczają pewien poziom rozmowy, to często jest on przerywany zachwytami nad smakiem zimnej wódki, schabowego, salcesonu, truskawek, grzybów. Bardzo często kulinarne opisy inicjuje Różewicz, wprowadzając nieco rubasznego humoru. Jeśli zatem Przybylski był abba Ryszardem, to w tym układzie Różewicz był bratem Tadeuszem, jak zresztą sam czasem się podpisywał. Zatem tak: abba Ryszard i brat mniejszy Tadeusz.
Swoistym dopowiedzeniem listów są rozmowy: pięć sfilmowanych przez Piotra Lachmanna i Andrzeja Sapiję oraz dwie przeprowadzone już tylko z Przybylskim przez Krystynę Czerni. Czytając te zapisy, jesteśmy świadkami gonitwy myśli i rozumienia siebie niemal w pół zdania. Obydwaj stanowili dla siebie idealnych partnerów. Ciekaw byłem, czy znajdzie się tam utyskiwanie na politykę, wszak obaj żyli w przejściowych czasach. Bardziej jednak potrafili się kłócić o Mickiewicza, Dziady i Konrada, niż siermiężną rzeczywistość.
Tetragram kultury
To, co powyżej nakreśliłem, jest jedynie muśnięciem zbyt wielu tematów, które pojawiają się w tym tomie. Tu na równych prawach z mistyką rządzi wódka, rydze, dalekie muzea i swojski krajobraz wsi. Korespondencja Różewicza i Przybylskiego wpisuje się „wielki tetragram” kultury polskiej, bowiem innym postaciami, które zaznaczają tu swoją obecność jest grający pierwsze skrzypce Jerzy Nowosielski i nieco stojący w jego cieniu Mieczysław Porębski. Zbigniew Mikołejko mówił o nich w ten sposób:
To jest ten „czworokąt”, arcyważny dla polskiej kultury i humanistyki. Wymiana myśli między tymi ludźmi jest jeszcze w znacznej mierze utajona. Publikacja tych listów – to by było wspaniałe, to by była kolejna lekcja, kolejna paideia narodu polskiego w obliczu sytuacji kryzysowej, jaką teraz mamy.
Do korespondencji pomiędzy Jerzym i Zosią Nowosielskimi a Tadeuszem Różewiczem dołącza tom listów z Ryszardem Przybylskim. Wszystkie zbiory to owoc iście benedyktyńskiej pracy Krystyny Czerni. Warto zwrócić uwagę na przypisy, które otwierają kolejne tropy do możliwych rekonstrukcji podwójnego portretu. Ileż tam się dzieje! Nie mniej w dedykacjach, które wpisywali w darowanych sobie książkach. Listy i rozmowy są lekturą, która wprawia w osłupienie, a to się powinno czytać jako przywrócenie życia papierowym postaciom.
R. Przybylski, T. Różewicz, Listy i rozmowy 1965–2014, red. K. Czerni, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2019.
Zachęcamy do odwiedzenia bloga Marcina Cieleckiego: https://marcincielecki.wordpress.com/