Nowy Napis Co Tydzień #055 / Wstrząs laicyzacyjny już się dokonał. Kościół po koronawirusie
Pandemia koronawirusa w Polsce będzie – wszystko na to wskazuje – momentem przełomowym w polskim Kościele, a szerzej – w polskim społeczeństwie. Laicyzacja, która od dawna trawiła polską religijność (szczególnie młodszego pokolenia) teraz otrzymała niezwykle silny impuls.
I wcale nie chodzi tylko o przymusowy brak możliwości uczestnictwa w obrzędach religijnych, o przesunięcie części uroczystości. Bardziej o to, że okazało się, że Kościół w czasach zarazy, która zawsze sprzyjała religijności, nie ma nic szczególnego do zaoferowania wiernym, że wszystko zależy w nim od pomysłowości proboszczów, a nie od biskupów. A jeśli dodać do tego postępującą kompromitację Kościoła hierarchicznego poprzez jego zachowanie w sprawie skandali seksualnych, to obraz tego szczególnego momentu staje się pełny. Możemy, jak się zdaje, postawić tezę, że to właśnie pandemia koronawirusa, a szerzej rok 2020, staną się laicyzacyjnym przełomem w historii Polski i Kościoła w Polsce. Nie musi to oznaczać laicyzacji na wzór lewicowy, z burzeniem pomników (choć i to może się zdarzyć), szybkimi zmianami prawa czy rewolucją światopoglądową. Zmiana może się ograniczyć do powolnego odpływu wiernych z Kościoła, utraty wpływu hierarchii na debatę i kompletnej utraty znaczenia społecznego Kościoła w ogóle. Rewolucji antyklerykalnej może nie być, ale zamiast niej nastanie kompletna obojętność, zostawienie Kościoła samemu sobie. A to, paradoksalnie, z perspektywy Kościoła jest o wiele groźniejsze.
Kościół bez własnego przekazu
Głównym powodem owego procesu wcale nie będą (jeszcze) skandale seksualne, a konkretniej kompletna nieumiejętność radzenia sobie z nimi, ale fakt, że w momencie kluczowym dla wielu Polaków Kościół pokazał, że nie ma do zaoferowania żadnego własnego przekazu. I nie chodzi o to, że nie był w tym czasie z wiernymi, bo był, że nie wykonywał wielu działań charytatywnych, bo wykonywał, a wiele sióstr i wielu kapłanów naprawdę pokazało, na czym polega w trudnych czasach miłość bliźniego. Kłopot polegał na tym, że w czasie, gdy wielu ludzi zadawało sobie pytania ostateczne: o życie i śmierć, o sens cierpienia, o przyczyny zła, o to, jak pogodzić je z istnieniem dobrego Boga, to biskupi milczeli, i zajmowali się informowaniem o dyspensach (to ważny, ale na litość Boską, nie jedyny temat), o konieczności zakładania maseczek, o religijnie motywowanym obowiązku posłuszeństwa władzom czy wreszcie o tym, że z Eucharystii czasem trzeba zrezygnować dla dobra innych. To wszystko były ważne sprawy i trzeba było je poruszać, ale, jako że nie zostały uzupełnione przez przekaz stricte religijny, to okazało się, że w istocie w tej przestrzeni hierarchia niewiele ma do zaoferowania.
Tej surowej oceny nie zmienia fakt, że ogromnej większości księży udało się dość szybko zorganizować Msze online oraz rozmaite rodzaje wirtualnej ewangelizacji – nie zmienia, bowiem zabrakło jasnego głosu pasterzy, którzy nie tylko wezwaliby do modlitwy (to akurat się stało), ale też spróbowali spojrzeć na rzeczywistość z perspektywy wiary chrześcijańskiej, a nie laickiego „dobroludzizmu”. Chwila, kiedy świat zamarł, a ludzie z dnia na dzień musieli zamknąć się w domach, sprawiła, że dla wielu po raz pierwszy od dawna śmierć stała się czymś realnym i powróciła z długiego, intelektualnego wygnania (na ile były to obawy słuszne, jest inną kwestią). W takiej sytuacji aż się prosiło o poważne nauczanie na temat rzeczy ostatecznych – o przygotowaniu do śmierci (która, przypomnijmy, spotka każdego z nas), o tym, że w istocie tak religia, jak i poważna filozofia są w pewnym, nawet czysto ludzkim sensie, przygotowywaniem się na to, co nieuchronne. Zamiast tego otrzymaliśmy od większości biskupów opowieści o tym, jak śmierci uniknąć, jak zachować się w celu uniknięcia zakażenia i tak dalej. To sprawy ważne, ale do ich przekazu nie potrzebujemy duchownych, ani tym bardziej biskupów.
Nie inaczej było z pytaniem, dojmującym w takiej chwili, o sens tego wszystkiego. Katolicka, a szerzej chrześcijańska tradycja daje mocne i dobrze uzasadnione odpowiedzi, ale… o nich było głucho. Prymas Polski potępił tylko tych ewangelizatorów, którzy wspomnieli, że można interpretować owe wydarzenia jako karę (choć, jako żywo – jeśli odpowiednio rozumieć zarówno znaczenie słowa kara, jak i czytać Biblię – to interpretacja ta jest przynajmniej dopuszczalna z biblijnego punktu widzenia), ale nie zaproponował własnego wyjaśnienia owych wydarzeń. Nie zrobili tego w listach pasterskich ani w publicznym i szerokim nauczaniu także inni biskupi, a przecież mogli odwołać się zarówno do koncepcji Bożej Opatrzności, w którą wszystko jest wpisane, jak i do nauczania o wezwaniu do nawrócenia czy choćby do prawdy o kruchości naszego życia. Nic takiego się jednak nie stało, co – niestety, nie po raz pierwszy – ujawniło teologiczną i egzystencjalną słabość katolicyzmu w Polsce. Zamiast bowiem głębokiego chrześcijańskiego nauczania odbyliśmy rytualną wojenkę o Komunię na rękę, o to, czy konsekrowany komunikant może przenosić wirusy (oczywista odpowiedź brzmi, że tak, może) i o to, czy państwo ma prawo narzucać normy pandemiczne Kościołowi (choć akurat z perspektywy katolickiej, świadomej władzy dwóch mieczy, odpowiedź jest dość oczywista). Ta słabość sprawia, że Kościół – przynajmniej w jego wymiarze nauczania – staje się zbędny egzystencjalnie, bo nie wprowadza w nasze myślenie innego wymiaru myślenia i życia.
Zapomniane nauczanie społeczne
Smutnym dowodem słabości intelektualnej i duchowej polskiego Kościoła hierarchicznego jest także brak refleksji społecznej, której wymagałby obecny kryzys. Nikt nie ma już wątpliwości, że w najbliższych miesiącach przyjdzie nam się borykać z potężnym upadkiem ekonomicznym, którego skala może być porównywalna do „wielkiego kryzysu” z przełomu lat 20. i 30. XX wieku lub nawet od niego większa. Jakie były jego skutki, nie trzeba akurat nam, Polakom, przypominać. I chodzi nie tylko o gigantyczną biedę, wielkie bezrobocie, utratę poczucia bezpieczeństwa przez miliony (jeśli ktoś chce w pięknej literacko formie je poznać, polecam Grona gniewu Johna Steinbecka), ale także o to, że kryzys ten wyniósł do władzy dyktatorów, na przykład Adolfa Hitlera, a także zwiększył potencjał oddziaływania komunistów różnej maści. Wiele wskazuje na to, że obecnie może być podobnie. Nadchodzi koniec świata, jaki znamy, upada globalne status quo. Ludzie, nie tylko w Polsce, ale także w świecie zachodnim, będą coraz bardziej sfrustrowani, kryzys gospodarczy odbierze wielu z nich środki do życia, a to – szczególnie, że dzieje się po stosunkowo długim okresie społecznego spokoju, rosnącego dobrobytu i stabilności – rodzi potencjał rewolucyjny i umożliwia dojście do władzy populistów, przy których ci, jakimi straszą obecni wieszcze końca „liberalnej demokracji”, będą niewinną przygrywką. Niestety, nie widzę w politykach, także polskich, i to niezależnie od tego, czy są w koalicji czy w opozycji, świadomości powagi sytuacji. Klasa polityczna, choć to ona może zostać zmieciona jako pierwsza, żyje starymi sporami i wojenkami politycznymi. Silnie plemienne media wspierają zaś swoje obozy, tak jakby nic się nie zmieniło. Tyle że zmieniło się wiele, a jeszcze więcej się zmieni.
W takiej sytuacji głos Kościoła, dla którego społeczna solidarność była zawsze wpisana w najgłębsze trzewia społecznego nauczania, powinien być doskonale słyszany. Jest do czego się odwoływać – można mówić i językiem ks. Józefa Tischnera z jego Etyki solidarności, i słowami Jana Pawła II z encykliki o pracy ludzkiej Laborem exercens czy z czasów pierwszej pielgrzymki do wolnej Polski. Można też odwołać się do nauczania obecnego papieża i wspominać o konieczności poszukiwania nowych form radzenia sobie ze strukturalną nierównością, z niesprawiedliwością społeczną czy z biedą. Polski katolicyzm zawsze miał twarz prospołeczną, był bliski ludziom, i aż się prosi, by obecnie też taki pozostał. Ludzie potrzebują teraz proroków, którzy powiedzą im, jak radzić sobie z sytuacją, szczególnie że politycy tak zajęci są wzajemną nawalanką, że na realne problemy ludzi nie mają już czasu.
Niestety nic nie wskazuje na to, by polscy biskupi znaleźli w sobie intelektualną i duchową moc konieczną do takiego przekazu. Problemy społeczne wyparowały z przekazu duchowych liderów, a jeśli wspomina się w jakiś sposób o problemach finansowych, to wyłącznie z perspektywy spadku – zapewne realnego – dochodów parafii i problemów z utrzymaniem kurii biskupich. Kościół jednak pozbawiony swojego socjalnego i społecznego oblicza musi przegrać, bo traci to, co zawsze w Polsce było jego siłą, bo odkleja się od problemów zwykłych ludzi, od ich lęków i obaw.
Dyspensa i religijność dziedziczona
Słabość komunikacyjną Kościoła obnażył także sposób, w jaki przekazywano wiernym informację o dyspensie, a później o konieczności ograniczenia uczestnictwa w nabożeństwach. Autor komunikatu powinien mieć świadomość, że kieruje go w znaczącym stopniu do ludzi dziedziczących swoją religijność, a nie świadomie ją wybierających. To zaś oznacza, że dla sporej części odbiorców niedzielna Msza Święta jest jednak swego rodzaju odziedziczonym po przodkach obowiązkiem, społecznie wymaganą koniecznością, a nie okazją do osobistego spotkania z Jezusem Chrystusem. Gdy ma się świadomość takich odbiorców komunikatu, wydaje się czymś oczywistym, że dłużej trwająca, usprawiedliwiona religijnie i prawnie, przerwa w uczestnictwie w nabożeństwach może ich od nich oderwać. I dlatego zamiast przekonywać, że liturgia online jest świetnym sposobem modlitwy, a brak Eucharystii jest świetną okazją, by poszukać innych źródeł religijnych przeżyć, czy wreszcie, że spowiedź jest w zasadzie niepotrzebna, bo przecież mamy możliwość żalu absolutnego, który także odpuszcza nam grzechy, należało wykorzystać czas przymusowej i słusznej z przyczyn epidemiologicznych absencji na Mszach do szczegółowego wyjaśnienia tego, czym dla wierzących jest Eucharystia, jak ją rozumieć, dlaczego nie da się jej zastąpić uczestnictwem online, a także, dlaczego bez Komunii nie ma Kościoła. Każdy inny przekaz, szczególnie relatywizujący znaczenie Eucharystii i spowiedzi czy lekceważący znaczenie norm prawnych, prowadzić będzie i doprowadził do… wyraźnego spadku liczby praktykujących wiernych.
Oczywiście jest jeszcze za wcześnie, by ocenić realną skalę spadku odsetka praktykujących katolików w Polsce, ale możemy bez ryzyka dużego błędu stwierdzić, że będzie ona znaczna. Już teraz, choć dyspensa od obowiązku niedzielnej Mszy Świętej została w większości diecezji cofnięta, to nie wszyscy wierni powrócili do świątyń. Można uznać, że przyczynami są zarówno kwestie zdrowotne, jak i zbliżające się wakacje, ale nie można nie zauważyć, że wiernych jest o połowę, a w najlepszym razie o jedną trzecią mniej, niż było przed pandemią. I obawiam się, że także po wakacjach – szczególnie, że pandemia ma wówczas wrócić z większym natężeniem – powrotu utraconych wiernych nie zobaczymy. Wstrząs laicyzacyjny już się dokonał.
Skandal tolerowania zła
Ale to nie wszystko. Koronawirusowy kryzys został bowiem wzmocniony przez wydarzenie, jakim było nie tyle samo upublicznienie filmu braci Sekielskich Zabawa w chowanego, ile kompletny brak reakcji Kościoła hierarchicznego na doniesienia o systemowym charakterze krycia przestępców w niektórych katolickich diecezjach oraz o współpracy w owym kryciu między Kościołem a organami państwa. Milczenie, jakie zapanowało po filmie Sekielskich, przerwane jedynie krótkim oświadczeniem Prymasa Polski, który skierował sprawę biskupa Edwarda Janiaka, głównego negatywnego bohatera filmu, do Watykanu, oraz dwoma czy trzema kazaniami biskupów pomocniczych, jest smutnym dowodem na kompletny brak świadomości znaczenia tych doniesień – tego, że identyczne zjawiska i identyczna reakcja na nie hierarchii doprowadziły w wielu krajach świata nie tylko do wymiecenia wiernych z kościołów, ale także do kompletnej utraty wiarygodności społecznej Kościoła.
Problem sięga głębiej. To, co dzieje się obecnie w Kościele, pokazuje głęboko zakorzenioną w strukturach hierarchicznych niezdolność do empatii wobec ofiar, niezrozumienia, że są one tak samo Kościołem, jak biskupi i kapłani, i że dobrem i miłosierdziem w stosunku do przestępcy nie jest krycie go, przenoszenie w nowe miejsca, umożliwianie mu kolejnych przestępstw, ale… uniemożliwienie mu pewnych czynów i przeniesienie go do stanu świeckiego, a także postawienie przez sądem świeckim. To kwestia nie tylko wiarygodności, ale również miłosierdzia i sprawiedliwości wobec ofiar i wreszcie traktowania sprawcy jako podmiotu moralnego, który jest odpowiedzialny za swoje czyny i ponosi – także, jeśli jest duchownym – za nie odpowiedzialność.
Milczenie biskupów wobec dramatu ofiar ma jednak jeszcze jeden powód. Otóż polscy pasterze nie są przyzwyczajeni do normalnej rozmowy, do wysłuchiwania nie laurek, nie pochwał, nie sprawozdań świeckich, jednocześnie przerażonych i zachwyconych spotkaniem z arcypasterzami oraz niechętnych do mówienia prawdy i całej prawdy kapłanów, ale do spotkania z życiem takim, jakim ono jest. Z pretensjami, pokrzykiwaniem, żalem, niesprawiedliwym czasem antyklerykalizmem, z ludźmi, dla których biskup nie jest reprezentantem Chrystusa, ale przedstawicielem organizacji, która ich skrzywdziła albo takiej, z którą głęboko się nie zgadzają. Model kontaktu wiernych z biskupami i polityków z biskupami jest taki, że nie przygotowuje sporej części pasterzy na spotkanie z pretensjami, z wrogością albo przynajmniej z rozpaczą. Klerykalizm, utożsamianie Kościoła z hierarchią, uznanie, że dobry wizerunek i dobre samopoczucie są ważniejsze od prawdy czy spotkania z drugą osobą niezmiernie utrudniają przezwyciężenie milczenia. Nie, nie twierdzę, że nie ma biskupów inaczej myślących, inaczej postrzegających rzeczywistość, ale nie stanowią oni, jak widać, większości.
Media, wbrew wciąż powracającemu użalaniu się Kościoła nad sobą, też nie są wobec polskich biskupów szczególnie surowe, i choć niekiedy zdarza im się światopoglądowo polemizować z biskupami, to daleko im do dociekliwości i nieustępliwości mediów zachodnich. W wielu krajach pijany biskup, który trafił na odwyk do szpitala, nie miałby szans na pozostanie anonimowym, ale w Polsce media wciąż, nawet wiedząc o tym, unikają konfrontacji. Wszystko to sprawia, że hierarchia jest nadal za bardzo pewna siebie i nie dostrzega, że czas łagodności, traktowania Kościoła jako wyjętego z krytyki i wolnego od przesadnego zainteresowania organów państwa powoli dobiega końca. Granie mitem „oblężonej twierdzy” nie tylko już nie pomaga, ale może przyspieszyć procesy laicyzacyjne.
Koniec Kościoła, jaki znamy
I wreszcie ostatni element, który – ze względu na to, że doskonale zbiegł się czasowo z pandemią – może głęboko przeorać polski Kościół, czyli szokujący list biskupa Edwarda Janiaka do innych biskupów. Posługując się kłamstwami i półprawdami, ordynariusz kaliski nie tylko wulgarnie zaatakował w nim Prymasa Polski, ale pośrednio także skompromitował (jeśli jego zarzuty okazałyby się prawdziwe) Episkopat. Jeśli bowiem uznać, że list ten zawiera prawdziwe informacje, to trzeba uznać, że biskupi polscy w większości (szkoda, że nie podał nazwisk) „zatroszczyli się” o ofiary i „pomoc” im nie dlatego, że uważali to za ważne, potrzebne, że chcieli pójść drogą wyznaczoną przez Benedykta XVI i Franciszka, ale wyłącznie dlatego, by uniknąć „medialnych spekulacji” lub „porażki ks. abp. Wojciecha Polaka”. Te słowa, niestety, wyjaśniałyby, dlaczego mimo tak wielu deklaracji w istocie tak niewiele zmienia się w sprawie ofiar. Otóż w pojawiające się deklaracje, przegłosowywane dokumenty oraz decyzje, które są podejmowane w tej sprawie, naprawdę wierzą tylko nieliczni. Większość (jeśli wierzyć biskupowi Janiakowi) robi to, żeby media się „odczepiły”, a nie dlatego, że w ofiarach widzi Chrystusa, czy choćby zwykłego bliźniego. Ofiarom, nawet w tym liście, poświęcono jedno zdanie, a „mojej osobie” biskupa kilka lub nawet kilkanaście.
Odpowiedź na te zarzuty była zaś taka jak zwykle – czyli milczenie. Biskup Edward Janiak sformułował (nieco nieprecyzyjnie) poważne zarzuty, a w odpowiedzi mamy głuchą ciszę, przerwaną oświadczeniem sekretarza Komisji Episkopatu Polski i nieśmiałym stanowiskiem Prymasa Polski. Nuncjatura jakby znikła, nuncjusz jest wielkim nieobecnym obecnej debaty, tak jakby ten urząd nagle zapadł się pod ziemię. Milczy także przewodniczący KEP czy szerzej prezydium Episkopatu. A przecież jeśli jest tak, jak wskazuje biskup Artur Miziński, i jeśli biskup Edward Janiak rzeczywiście mijał się z prawdą w kwestii rozmaitych głosowań, to trzeba powiedzieć jasno, że jego list zawiera tylko kłamstwa, pomówienia i groźbę wykorzystania haków na innych. A zatem jako osoba, która w debacie publicznej utraciła wiarygodność konieczną do sprawowania posługi pasterza (zeznania w sprawie księdza K. złożone przed sądem pokazują, że wspomniany list nie jest czymś odosobnionym), która łamała jasne zasady ustanowione i przez Stolicę Apostolską i przez KEP, która wreszcie nie odczuwa empatii wobec ofiar, biskup Janiak powinien być jak najszybciej odwołany ze stanowiska. Każdy kolejny tydzień posługi ordynariusza kaliskiego każe przypuszczać albo, że Kościół hierarchiczny – w tym Watykan – nie traktuje poważnie własnych dokumentów dotyczących biskupów i ich roli w ukrywaniu przestępstw seksualnych (o nauczanej moralności nie wspominając), albo że odrzucenie zarzutów biskupa Janiaka skrywa jakiś „haczyk”, jakąś niepełną informację. Tak, wiem, że biskupa może odwołać tylko Papież, ale są sposoby, żeby Go o to poprosić i skłonić do szybszego działania. To jest kwestia wiarygodności już nie tylko biskupa Janiaka, ale po prostu Kościoła. To jednak, co jest dość oczywiste dla wielu wiernych, dla samych biskupów takie nie jest. Oni wybierają milczenie.
I jeśli to ma być wszystko, co usłyszymy od pasterzy, jeśli nic więcej się nie pojawi, jeśli nadal milczeć będzie i prezydium KEP, i Rada Stała, i nuncjatura to… obawiam się, że scenariusz irlandzki, a może nawet ostrzejszy, zrealizuje się szybciej, niż się spodziewamy. Oczywiście, parafrazując słynną wypowiedź, że partia się sama wyżywi, z kuriami też tak będzie, ale wielu kapłanów i świeckich katolików zacznie stawać twarzą w twarz z potężną falą laicyzacji. W dodatku niekoniecznie laicyzacji „na zimno”, ale kto wie, czy nie „na gorąco”. W takiej sytuacji milczenie nie jest rozwiązaniem, bo potrzebny jest odważny, prorocki głos pasterzy, a nie ich dojmujące milczenie.
Nakładające się tak różnorodne zjawiska wewnątrz Kościoła w Polsce pozwalają sformułować kilka wniosków końcowych. Otóż, choć wspólnota katolicka w Polsce jest nadal silna i liczebnie, i politycznie, to proces utraty jej znaczenia nabiera tempa. Można się spodziewać, że wskaźniki praktyk będą nadal spadać. Utrata wiarygodności instytucji kościelnych dokonuje się na naszych oczach, a coraz więcej polityków jawnie deklaruje, że opowiada się za modelem ostrej separacji Kościoła i państwa. To wszystko uświadamia, że już za kilka, najdalej kilkanaście lat Kościół w Polsce będzie inny niż dotychczas, że nastąpi koniec Kościoła, jaki znamy: masowego, klerykalnego, politycznie uwikłanego.