24.09.2020

Nowy Napis Co Tydzień #068 / Koniec pieśni

Teraz można mówić, bo po siedemdziesięciu latach mnie nie zamknąAutor przez wiele lat prowadził badania etnograficzne w Żmiącej, czyli wsi w powiecie limanowskim. Niniejsza proza jest artystycznym przetworzeniem relacji, jakie usłyszał podczas swoich badań.[1]. Dreszcze, jak wspominać, czy od zimna może? Ludwik mnie bardzo kochał, a ja go też bardzo lubiłam. Był rok starszy ode mnie. Ja krople zażywam. Ja o byle co słabnę, bo jak się zmartwię, to już mi się niedobrze robi. Skazali mnie na dziesięć lat więzienia za to, że dałam im jeść i wiedziałam, gdzie są. Jakże się to zaczęło? W 1947 roku rozkaz był i poszli do górnej Laskowej, żeby odebrać broń członkowi partii komunistycznej. Ale on miał broń nie po to, żeby ją oddawać. I postrzelił Ludwika w brzuch. Zanieśli go do kościoła w Jaworznej, gdzie wyspowiadał się i otrzymał ostatnie namaszczenie. Ksiądz się bardzo bał trzymać go na plebanii, więc jak tylko dowiedzieliśmy o tragedii, poszłam po niego z bratem i ciotką.

Ludwik 

uczył się w Krakowie, studiował leśnictwo, ale kiedy komuniści rozpoczęli aresztowania członków AK, wrócił do Zacisza. Mój tato był przeciwko Ludwikowi, bo on był student i nic nie miał. Poza tym tato myślał, że mnie nie uszanuje, bo skończyłam tylko szkołę podstawową. O dalszej nauce nie było mowy. Sąsiad, który wrócił z Ameryki, widział, że nauka jest ważna, że trzeba się uczyć. A tato bardzo był przeciw temu. Mówił, że mamy co robić: paść krowy, zbierać kamienie z pola, no i to, co w gospodarstwie: kozy, owce, barany, bydło, stajnia. Ledwo człowiek wyrósł, trzynaście lat miałam, to musiałam chleb piec. Moja babcia u ludzi dzień w dzień chleb piekła. I od tego pieczenia ociemniała. Mama mówiła tacie, żeby nająć służącą, a tata na to, że już jest. A jak dziecko ma trzynaście lat, to jaką ma siłę? Jakie te rączęta miałam wtenczas? Ale mama, która była dobra i mądra, mogła jeszcze wtedy siedzieć i mówiła mi, gdzie trzeba mąki dosypać. Gdyby nie ksiądz, to nikt by do szkoły dalej nie poszedł. On tak strasznie na tatę naskoczył: czemu z was taki niedobry ojciec?

Tata wjeżdżał wozem na pole, te kamienie na taczki, na wóz, a później wywoził je na drogę. Musieliśmy zbierać kamienie, żeby pole oczyścić, a bielutko było od nich. Jak pchaliśmy taczki, to takie bulwy po rękach nam się robiły. Myśmy płakali przy kamieniach nie raz. Bracia latem siali z ojcem, a zimą drzewa wozili, wlekło się je za końmi po śniegu, żeby droga się nie psuła. Trzeba było męczyć się w ten las, tam, pod granicą. Drzewa trzaskały z mrozu. I całą hordę tych buków naskładane było. Brat tak bardzo zmarzł, że mama krzyczała na tatę: nie dbasz, żeby ubrać porządnie, ale żeś go wlókł w las. Miał zapalenie płuc. Tak bardzo był chory, że się wydawało, że umrze. A wtedy nie chodziło się do lekarza, dzieci umierały, niemowląt dużo umierało. Jak przeżyły, to były zdrowe; a jak były słabe, to umierały. Mnie raz babcia mówiła: o, tak mu robiło piersiami, grzało piersiami, no i umarło. To musiało być zapalenie oskrzeli. A babcia mówiła, że robiło, robiło piersiami. Ale do brata przywieźli z Lipnicy lekarza i on go uratował. Chodziłam po lekarstwa przez Krosną do Lipnicy. Płakaliśmy nie raz nad tą harówą, ale ważne jest nauczyć robić dzieci, bo człowiek się nie boi później. I prędzej przeżyje twarde życie, jak jest nauczony robić.

Ludwik chodził do nas na baciarkę. Wieczorem to po samym śpiewie, jak grupy chłopców szły, wiadomo było, czy to śpiewają ze Sechny, czy z Jaworznej, czy ze Żmiącej, czy z Krosnej, czy ze Strzeszyc… Baciarskie hymny było w nocy słychać na całą wieś. Chodzili do panien przez wiele dni od domu do domu, od wsi do wsi, i śpiewali, wygłupiali się, śmiali, rozrabiali. Najgorzej, jak nieproszeni poszli na wesele, to była słaza. Przyszli tam z tej słazy, to wypili, poprzewracali stoliki, potłukli naczyń. A ile było takich bijatyk, co się tam bili nożami czy sztachetami. Jak się tam nie poopijali i zachowywali tak, jak Bóg nakazuje, no to była kultura. A panny się cieszyły, bo było z kim zatańczyć. Potańcówki były różne po weselach, Zielone Świątki, sobótki przy ogniskach… Obok starszy brat na skrzypcach grał, a młodszy basował. Sąsiad niedaleko na klarnecie, na trąbce i już, i już się szło. Dyn, dyn, dyn.

Śpiew był cały czas. Śpiewało się przy pasieniu bydła, rano, wieczór, przez cały dzień. A w maju na koniec pasienia była majówka.

Chwalcie łąki umajone, góry doliny zielone,
Chwalcie cieniste gaiki, źródła i kręte strumyki. 

U nas przecież są te łąki, góry i doliny. Wszystko może chwalić Matkę Bożą. Tak mi się nieraz płakało, jak tu majowe nabożeństwo śpiewali, a ja musiałam iść do pracy. Ojciec to był straszny harownik, cały czas nas gonił; dobry gospodarz, bardzo oszczędny, ściśliwy. Mało się odzywał, tylko jak się biło świnie, to był bardzo radosny, bo było mięso na cały rok. Handlował owocem, że bardzo wcześnie zaczął zaliczać się do najbogatszych. Przychodzili do niego pożyczać pieniędzy, o co mama bardzo była zła, bo nam nie dał na najpotrzebniejsze rzeczy. Mieliśmy twarde życie, że o buty się biedziło, o sukienki, o spodnie. Mowy nie było, żeby się ustroić, ledwo my się ta ubrały, byle jak. To była rozpacz. Wszyscy chodzili boso. Tata tylko kupił nam worek soli, bo wiedział, że bez tego się nie obejdzie. I naftę do lampy. Tak my się napłakały, żeby go uprosić, żeby siostra choć na maturę sukienkę miała.

Tamtego dnia 

nieśliśmy Ludwika z bratem górami przez pola i las do Zacisza. A za nami już czarniutko było, cały batalion z Limanowej szedł, obława UB. Udało nam się go jeszcze znieść z gór i zanieść do domu rodzinnego. Co się tam działo! Wokół było już pełno UB. Myśleliśmy, że nas zabiją. Jego matka uklęknęła przed nimi i prosiła, żeby mu oszczędzili życie. Jeszcze zszedł z noszy i przeszedł się na łóżko. Krzyczeli, że to bandyta. To nie była śmiertelna rana, strasznie krwawił, ale jeszcze o własnych siłach wszedł na samochód ubecji. Włożyłyśmy go i pożegnaliśmy. Rany boskie, tego się nie da opisać. Mógłby żyć na pewno, jak by go ktoś mu pomógł. Na pewno, ale co. Zdążył jeszcze powiedzieć bratu: „Nie bój się, nie powiem nic”.

A zdradzili nas miejscowi ludzie, którzy brali pieniądze za donosy, za naszą krew. Mój brat, który był tylko tyle winny, że razem ze mną zaniósł Ludwika z Jaworznej, też został aresztowany. Przez miesiąc katowali go, że nie poznaliśmy go, jak wrócił. Czy wyobrażacie sobie, co się stało z moim bratem? Cały miesiąc tortur. Każdego tygodnia przez cztery soboty kazali mi przychodzić przez góry z bielizną na wymianę. Groza! Oglądaliśmy tę bieliznę, czy skrwawiona. Brat się nie przyznał i po miesiącu go puścili. Nam powiedział, że całą krew sam musiał spłukiwać. A potem znów go aresztowali. Klucznik powiedział jemu, co stało się z Ludwikiem. W pierwszą noc go wykończyli. Oczy mu wydłubali, zęby wybili, uszy ucięli, głowa strzaskana, połamane kończyny. Ciało to była miazga. Ale nic nie powiedział. Pochowali go pod psią budą na UB. Jego ojciec, który był wójtem, dzięki znajomościom wykopał ciało i pochował na cmentarzu.

Mnie skazali na dziesięć lat. Nie wiem, co się stało, jak Bóg dał siłę, że nawet nie zapłakałam, kiedy usłyszałam wyrok. Dopiero w nocy chlipałam pod kołdrą. Boże, jak my się wszystkie pocieszałyśmy. W więzieniu po raz pierwszy zobaczyłam kanapkę. Bo przecież na wsi tylko mleko z chlebem. Jak było mleko, to było. A jak mleka nie było, to kaszka na wodzie albo skwarkami się krasiło. Ale żadne kanapki! Dawniej nic się nie kupowało w sklepie. Nic. Jak się nie miało swojego, to się nie jadło. Wielu ludzi głodu zaznało. A w więzieniu siedziały różne panie z miasta, bogaci ludzie bardzo, co ja nie widywałam tu, w naszej wiosce. I po raz pierwszy uwidziałam, że można na chleb można dać masło, a na masło dżem… Przecież my nie znali dawniej pomidorów – było straszne zacofanie. Wszystko to przyszło ze świata gdzieś. Ale już jak do okopów chodziłam, za Niemców, to mnie sąsiadka nauczyła, żeby jeść pomidory z cukrem. Bo się wydawało, że bez cukru to pomidory niedobre.

W więzieniu nauczyłam się modlić. Za młodu nie przejmowałam się modlitwą, tylko klep-klep, pytlu-pytlu, bez zastanowienia. Mnie tylko jej wartość się ukazała, gdy byłam w więzieniu, gdy doznałam prawdziwego cierpienia. Moja koleżanka zmysły postradała. Gdyby nie to – nie różaniec, nie godzinki, nie modlitwa, co mama nas uczyła – to ja bym też oszalała. Ile człowiek w więzieniu przeżył, tego się nie da opowiedzieć. Strasznie męczyli. My na Montelupich ptakom zazdrościliśmy. Przecież nas w takich bunkrach zamykali samych. Jak ja tam siedziałam, to tak mi się wydawało, jak by mi czaszka chodziła, ruszała się. Dopiero jak zaczynałam chodzić i modlić się, to mijało. Mama była do końca mądra i umarła w młodym wieku, jak ja w więzieniu byłam. Możesz wyobrazić sobie, jakie to przeżycie? Ja się napłakałam, jak sobie wspomniałam, że wrócę i mamy nie ma. A odeszła. Ale nie tylko ja. W więzieniu to była rozpacz. Napatrzył się człowiek tyle bólów, że jak się widzi większe bóle, to człowiekowi maleją swoje bóle. 

Nie można było mieć różańców, medalików. Jak raz zrobiłam różaniec ze sznurka od koca i takiego chleba kleistego (jeść się go nie dało), to bym do karceru poszła za sabotaż. Znaleźli go podczas rewizji. Takie rewizje robili, że z małej celi, gdzie my się ledwo mieściliśmy, wszystkich wywalili, wszystkie sienniki, a potem mówili, żebyśmy sobie to włożyły. Jak jeden z nich tak wziął mnie za ubranie i mówił, żebym gadała, to mu współczułam. Człowieku, co ty robisz, przecież ty mnie nie chcesz zniszczyć, tylko wiarę i Boga. Albo jak mi medalik z szyi zerwał. Jakiś ty biedny, myślałam. Oni tak chcieli ludzi zniszczyć, bo w modlitwie ostatniej pociechy szukaliśmy. Różańce latały cały czas, taka nienawiść.

Ale przecież Boga w ten sposób nie usuniesz. Więc trzeba się było modlić na palcach. O tak. Różaniec na palcach się odmawiało. Ale powiem, że cierpieć niewinnie jest łatwo. Przecież ja za tę suwerenną Polskę siedziałam. Trzymała nas modlitwa tych pokoleń, bo człowiek młody to się mało modli, ja też się nie modliłam, bo czasu nie miałam. Pokolenia pokoleniom wymadlają powodzenie. To jest pewne. Nie my sobie uprosimy, tylko ci, co przeszli już, już się modlili za nas i zostawili nam błogosławieństwo. Niech ludzie wiedzą, że Pan Bóg czuwa nad wszystkim. Żeby ta wiara się umacniała! Żeby tę wiarę mieć! Bo to jest przecież nasza wiara. Włos z głowy nie spadnie bez woli Boga. I gdyby nie wiara, to może bym była… nie wiem… gdyby nie modlitwa rodziców, że nas nauczyli modlić się, to nie wiem, czym bym była. Męczeństwo przynosi owoce, wiecie to. Za to wszystko mi Pan Bóg dał teraz życie i mogę iść na majowe.

* 

Złoty Krzyż Zasługi

otrzymałem za wzorową pracę i dobre wyniki nauczania. Byłem bardzo pilny, sumienny, dokładny. W pracy nauczycielskiej nawet raz nie opuściłem dnia. Pochodzę z rodziny bardzo biednej, tam u góry, przy lesie, na wielkiej łące. Ludwik chodził ze mną do szkoły. Pamiętam, jak podczas mszy przy kapliczce w Zaciszu ludzie stali na polu. I w czasie odprawiania nabożeństwa przyszła wielka burza. No i gdzie kto mógł, tam się schronił przed deszczem, i do stodoły, i pod drzewa, i gdzie bądź. Każdy się chronił przed deszczem. A Ludwik, on jeden, jedyny, gdzie! Ani na milimetr się nie ruszył. Nabożeństwo się skończyło, przestało już padać, on zmoknięty cały, nie ruszył się i spokojnie odszedł, jakby nigdy nic. Skończył maturę podczas wojny w czasie tajnego nauczania, które odbywało się po wioskach. Maturę miał, a potem poszedł na studia na kierunek leśniczy. No i on gdzieś w Krakowie zaangażował się z tą partyzantką i tu po wsi chodził. Poszli do Laskowej strzelać takiego pierwszego partyjniaka. To ja do szkoły wtedy chodził w Zakopanem, nie było mnie tu. Nadjechała milicja, postrzelili, tu ksiądz w Jaworznej go zaopatrywał. I na drodze umarł gdzieś. Nie donieśli już go żywego do Zacisza.

Oni się mnie bali początkowo, ci partyzanci, jak się ukrywali… Do domu przychodziłem lasem i obserwowali, jak idę ze szkoły. A ja miałem różaniec w ręce i pacierze mówiłem. No to oni: dobry człowiek, jak idzie drogą i modli się. I tak się mi ujawnili i tak, że… Jezus… Wśród nich był Kazek, kolega z ławki szkolnej, z którym później chodziłem do tajnego nauczania. Powiedziałem mu, że mogę cię jakoś przyjąć i ocalić. I bardzo był grzeczny, bardzo wdzięczny. Ten Kazek to się chyba u mnie ze dwa lata w szkole na poddaszu w szkole siedział. 

Straszne były czasy. Człowiek przeszedł wielką biedę. U nas była ziemia lekka i ojciec bardzo dużo sadził ziemniaków i mieli my tych ziemniaków w bród. Co na świecie my z tych ziemniaków robiliśmy! Tak że nie umieraliśmy z głodu, ale przychodzili do nas z różnych stron i prosili, żeby choć łupin z tych ziemniaków dać. Taka bieda była. Dawała mama tam ziemniaków po trochę, żeby coś ugotować mieli. Ale jak się już robiło ciężko, tata mówił: a my, co mamy jeść? 

Do szkoły szedłem zawsze bez chleba. Takie były warunki. Ale upór, siła, trzeba skończyć. I ojca miałem bardzo mądrego. Do szkoły nie chodził, a czytał płynnie. Bo gdzieś ktoś mu pokazał. I czuł wiecznie głód wiedzy, żeby przeczytać, żeby coś… Ja, nie chwaląc się, odziedziczyłem to po ojcu. Przyszła zima, a śniegi były tak wielkie, że trzy miesiące nie mogłem iść do szkoły. Ojciec był bardzo mądry i wymagający. Robił wtedy koszyki na słomę, a ja musiałem być przy nim na stołku. Uczył mnie przez analizę do syntezy. Człowiek, który nie miał żadnego wykształcenia – takie wielkie podejście pedagogiczne. I tak mnie przygotowywał. Pokazywał mi jedną literę, drugą, i trzeba było składać wyraz. Nie było podłogi w domu, tylko klepisko, to węgiel mi dawał, i tym węglem musiałem pisać po klepisku. Nigdy nie zdarzyło się, żeby coś zadał i żeby mnie nie przepytał. Zawsze pytałem, ile mam jeszcze czasu? Jak poszedłem po tej zimie do szkoły, pani zapytała: dziecko, ty tak daleko mieszkasz, takie śniegi były, co ja będę z tobą teraz robiła? Jak my wszystko nadrobimy? A ja mówię: ja cały elementarz w mig już czytam! – No a kto cię tak nauczył? – Tata. – Człowiek, który nie chodził do szkoły, mnie nauczył się uczyć.

Ojciec był bardzo religijny. Jak już był starszy, nie robił tak w polu, bo nie mógł. I raz wrzeszczy „ty!”, i ja tak lecę, co to się stało, „różaniec mi daj, bom se nie wziął, na czym się będę modlił?”. Mama nie dbała tak o naukę, a umarła, kiedy byłem w szóstej klasie. Inni podali się do matki – nie chciało im się. Nikt nie kończył nic. A ja… A nad książkami siedział. Tato za szkołę płacił. Trzeba było się uczyć, bo jakbym jaką dwóję oberwał albo co… W życiu raz dostałem, nie chwaląc się, dobry z polskiego, ale to za karę. Całe życie bardzo dobry. Całe życie. Bardzo dobrze mi nauka szła. Jak raz coś przeczytałem, to pamiętam do dziś dnia, różne cytaty, wyjątki z „Pana Tadeusza”. Dużo mi pomagał ksiądz dziekan z Ujanowic. Powtarzał rodzicom: Nie zepsujcie, żeby on się uczył! Bardzo człowiek taki wartościowy i nade mną czuwał zawsze, płacił na mnie, bo przed wojną za naukę trzeba było płacić. Byłem ulubionym u niego. Bardzo mnie lubił. Jak zacząłem uczyć w szkole, a on tam uczył religii, to powtarzał: Żebyście się choć połowę tak uczyli jak on, a byłoby bardzo dobrze. – Po co ksiądz takie rzeczy mówi? Na co to? – Dobrze żeś się uczył, dobrze.

Człowiek nie pił, nie włóczył się, nie palił… Paliłem trochę. Bo ksiądz był taki znów, z którym potem uczyłem. I mówi: A chodźmy, tego, zapalimy, za szkołę – tam dziecka nie będą widzieć. I jak się wciągnąłem, to byłem niewolnikiem dymu. Dopiero później – Matko Święta! – nie on mną rządzi, tylko ja nim rządzę. Papierosy zostały w szafie, wszystko, i do dziś dnia. No ale to trzeba mieć silną wolę, tak. Takie człowieka było życie. Przez niektórych byłem źle widziany. Dlatego, że byłem wrogiem flaszki. Bo trzeba dziecku dać na książkę, na zeszyt, wycieczkę, a nie kupować flaszkę. To było takie celowe rozpijanie za czasów komuny. Gdzie był sklep, to wino było, to wódka, nie dbało się o to, żeby ludzie wychodzili na poziomie. A dał Bóg, że przeszedłem przez wszystko. Studia skończyłem, Złoty Krzyż, a ten Złoty Krzyż mnie się nie należał, bo dar mądrości dostałem od Boga. Przebojem człowiek szedł, tak. A nie było w domu takich warunków. Lubię iść do kościoła podziękować Bogu za to, co otrzymałem w życiu. Bo dar mądrości dostałem od Boga. Tego mi nie dał tata, ani mama, ani kto. Dlatego mój Złoty Krzyż Zasługi, wyróżnienie za pracę nauczycielską, oddałem do kościoła. 

Kazek 

był wielkim patriotą, więc współczułem mu. Był bardzo religijny. Nie wiem, za co się ukrywał, ale go wziąłem i on przez dwa lata był w szkole. Pod łóżkiem albo w szafie. Albo w szopie. Trochę poczytał, a tak to pacierze mówił. Siedział cichutko cały dzień, nikogo u mnie nie było, drzwi zamknięte, modlił się, siedział. Dobry chłopak, bardzo. Zdrowia nie miał odrobiny. Siostra przynosiła mu lekarstwa, a brat coś do jedzenia. Mieliśmy umówiony znak. Ja mieszkałem na górze, na poddaszu, to jakimś patykiem albo jakimś kamieniem strzelił odgłos, to od razu wychodziłem i otwierałem. Nie żeby tak mu przynosił mleka w bańce, trochę ziemniaków w worku albo co – to było wszystko. Ja wszystko kupowałem. Jego siostra do dziś pamięta, że Kazka uratowałem, zawsze podziękowała mnie i zawsze słodka, grzeczna, za to, że ja się nim opiekowałem.

Jakie my tam mieli przejścia, to cud Boski, że żyję. Cud Boski. Bałem się strasznie. Wszędzie komuna była. Ale można poświęcić się jeden za drugiego. Ile razy UB tu było! Ale nigdy go nie znaleźli. A niechby go ktoś usłyszał, niechby zrobił jakiś hałas. Bo w moim mieszkaniu nie ma kota, nie ma psa, żeby coś się tłukło, tylko człowiek to mógł być. Ale jakoś tak dał Bóg, że nikt go nie zauważył. Moja siostra, która została w domu na górze, została złapana przez UB. Dostała osiem lat. Nie chodziła z tymi partyzantami, tyle że im mleka podała, wyniosła w krzaki jakiś ziemniaków, czy koszulę przeprała. I za to osiem lat. We wrześniu 1950 roku była łapanka w górach, zabili wtedy Władka w kryjówce. We wsi obława. Całą wieś wojsko zajęło. Wtedy Kazek uciekł. Gdzie się on podział po tym – to nie mam pojęcia. No ale gdzieś poszedł. A do kogo, to nie mam pojęcia. Może i nie żyje już. 

Takie człowieka było życie. Dom kupiłem tutaj, a nie w Zaciszu, bo za mną partia chodziła. Zdeptali mnie, bo człowiek nie należał do partii. Zawsze mówili, że inni nauczyciele należeliby do partii, gdybym ja należał do partii. Kilkoro było moich uczniów, co ja ich uczyłem, a później skończyli i przyszli, uczyli ze mną, no. A tak to już jestem na emeryturze, od 1980 roku. A teraz po tym wypadku, po złamaniu nogi, tak serce dwa razy zawał, to nerki wysiadły, to zapadam na tym zdrowiu, to wiozą do szpitala, podreperują trochę i człowiek jeszcze żyje. Ale tak to już zdrowie odrobinę lata. Nie ma już mojego domu na wielkiej łące, zawalił się. Cała górna wieś się wyludniła. Nikt już nie śpiewa. Tylko niepełnosprawny Jasiek jeszcze śpiewa przy pasieniu krowy, bo ostatnia mu została. Śpiewa pieśni wielkopostne, a wczoraj śpiewał kolędy i za kolędę dziękował. Kiedyś cały czas się śpiewało. A teraz cisza, grobowa cisza. Nikt nie śpiewa, nikt… Ewentualnie słuchają głośno muzykę. No, łubudubu. No tak. No to słychać, to fakt.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Michał Łuczewski , Koniec pieśni, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 68

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...