01.10.2020

Nowy Napis Co Tydzień #069 / Wojna nie zna się na żartach (fragment książki „Diabelska maszyna do szycia”)

– Pierwszy raz umarłem przez przypadek. Ta śmierć była niezawiniona. W telewizji podano listę poległych na Majdanie. Serhij Szapował. Padło moje imię i nazwisko. Zginął 18 lutego 2014 roku na ulicy Gruszeckiego, ugodzony dwoma pociskami. Jeden z nich trafił prosto w serce. Zdążyłem zadzwonić do żony, zanim odebrała pierwszy telefon z kondolencjami. Przez kilka dni od rana do wieczora – wyrazy szczerego, wyrazy nieszczerego współczucia. Już ze zwykłej ciekawości próbowałem się czegoś dowiedzieć o moim imienniku. Gdzie zginął, w jakich okolicznościach. Bez rezultatów.

Drugim razem sprowokowałem śmierć, chciałem sobie z niej zażartować. Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Najpierw obmyśliłem rolę dla siebie, później przeistoczyłem się w człowieka stamtąd, naciągając na grzbiet wilczą skórę, a kiedy już po wszystkim siedziałem zamknięty, wbijając wzrok w brudną ścianę, to mogłem tylko robić jedno: zastanawiać się, jak będę umierał.

Poniosła mnie wyobraźnia. Postanowiłem zaciągnąć się na ochotnika do „donieckich separów”. Uważam się za człowieka przebiegłego. Miałem dobre referencje: urodziłem się we właściwym miejscu, znałem zwyczaje i topografię terenu, żargon, który zastępował oficjalny język wyssałem z mlekiem matki.

– Kiedy mówi, traci nad sobą kontrolę: gestykuluje, porusza dłońmi trochę zbyt nerwowo, nie wiem, czy to sprawa ostatnich przeżyć, czy jego wrodzonych skłonności, usposobienia, jakie ma z natury. Z jego słów wynika, że urodził się w Dnieprodzierżyńsku (przemianowane w 1936 roku na cześć Feliksa Dzierżyńskiego miasto do swojej nazwy Kamienskie wróciło w 2016 roku – przyp. Autora), mieście równie nieciekawym jak Kielce, Białystok czy Radom. Strach przed życiem pozbawionym szans, trwaniem w prowincjonalnej próżni zmusił go do ucieczki: studia na Wydziale Systemów i Środków Masowej Komunikacji w oddalonym o 50 kilometrów Dniepropietrowsku (od 2016 roku nazwanym Dnieprem – przyp. Autora) miały być przepustką do lepszego świata. Wybrał dziennikarstwo, chciał uniknąć egzaminu z angielskiego. W przeciwnym razie byłby teraz absolwentem historii, bo jest jej pasjonatem, fanatycznym wyznawcą. Historia pozwala mu widzieć szerzej, przewidywać następstwa. Dzięki temu jest zawsze „do przodu”. Jako dziennikarz śledczy miał swoją specjalność: kryminalne subkultury, ruchy radykalne. – Mam szczególne zdolności do zmiany skóry, wcielania się w różne postacie z marginesu: kiboli, narkomanów, oszustów… Gotowość do udziału w grze, szukania trudnych odpowiedzi, odzierania prawdy z pozorów jest we mnie od zawsze, tkwi w mojej psychice. Mogłem zdobyć genialny materiał, napisać TAKI reportaż!!!

Kpina z rozumu – rozważania o piekle (czwartek, 24 kwietnia 2014)

Reportaż ze Słowiańska Kryminalne piekło Serhija Szapowała opublikował portal Wołyń Post. Jego bohaterem jest Danyło – bojownik samozwańczej „Republiki Donieckiej”, zmuszony do ucieczki ze Słowiańska, który dwa dni wędrował pieszo, by wydostać się z Donbasu. Serhij poznał go w holu hotelu Hloria w Charkowie.

Danyło – pochodzi z mieszanej ukraińsko-greckiej rodziny. Nigdy nie zastanawiał się nad własną narodowością, uważa się za antyfaszystę w europejskim rozumieniu tego słowa. Uczy się na wydziale historycznym jednego z uniwersytetów, czuje się anarchistą-indywidualistą i jest urzeczony radykalnymi socjalnymi teoriami. Nosi koszulkę z Che Guevarą, szarą, pozbawioną oznaczeń wojskową kurtkę i bródkę à la Trocki. To zauroczenie ideami antyfaszyzmu i anarchii przyprowadziły 11 kwietnia młodego mieszkańca Słowiańska pod miejski oddział UMWS [MSW Ukrainy]. – Tam wygłaszali hasła i dawali automaty! – z błyskiem obłędu w oczach opowiadał Danyło. – Wszyscy czuliśmy się jak powstańcy Nestora Machna! Rozumiesz, ludzie, którzy przywykli, że nikt z nimi się nie liczy, nareszcie otrzymali szansę, by oznajmić o sobie! Zgodnie z jego słowami milicję i prokuraturę w Słowiańsku zajęli ludzie, którzy rozmawiali z wyraźnym rosyjskim akcentem. Wszyscy chcieli dostrzegać w nich braci Rosjan, ktoś powiedział, że to krymski „Berkut”. Ale bardzo szybko te „zielone ludziki” straciły swoją władzę nad uzbrojoną tłuszczą. W mieście równie nagle pojawił się na wpół kryminalny element z sąsiednich miast i obwodów. Również z obwodów rostowskiego i biełgorodzkiego przyjechali rosyjscy „dobrowolcy”, a w istocie element zdeklasowany: alkoholicy i narkomani. Skrzynka wódki na potrzeby „Donieckiej Republiki”! – Na ulicach miasta raptem zjawiły się dziesiątki ludzi: z automatami w kominiarkach i tanich sportowych dresach, którzy wchodzili do restauracji i konfiskowali wódkę. – Dopiero wtedy zrozumiałem, jaką „Doniecką Republikę” budujemy z uzbrojonymi małolatami, którzy chodzą i wymuszają od przedsiębiorców podatek – po 70 dolarów – opowiadał Danyło. Mieszkańcom zaczęli „rekwirować” samochody na potrzeby „Donieckiej Republiki”. Mój współrozmówca wyznał, że w mieście odbywały się zbiorowe gwałty na miejscowych kobietach. Nie ma możliwości obrony mieszkańców, ponieważ milicja przeszła na stronę separatystów. Ci obrońcy prawa, którzy nie chcieli ubabrać się we współpracy z kryminalistami, po prostu uciekli z miasta. Mimo że tak zwany „ludowy mer” Słowiańska Wiaczesław Ponomariow nazywa uzbrojoną hołotę niegdysiejszymi „afgańcami”, oni, jak przekonuje Danyło, nie potrafią obchodzić się z bronią. […] „Ludowa gwardia” zupełnie nie boi się ukraińskiej milicji ani wojska. Na odwrót, bandyci czekają na przejście ukraińskich mundurowych, żeby ich rozbroić albo uzupełnić swój arsenał. W rzeczywistości obawiają się „czarnych ludzików” – nieokreślonych ukraińskich nacjonalistów, którzy polują na separatystów. Ale prawdziwy strach wywołuje postać Kołomojskiego, który obiecał za każdego rosyjskiego dywersanta 10 000 dolarów. Po raz pierwszy ci bandyci poczuli się zwierzyną łowną. Rosyjscy „turyści” teraz boją się odwracać plecami do swoich donbaskich wspólników – boją się, że ci dadzą im po głowie i wydadzą Kołomojskiemu. Miejscowa ludność zmęczyła się tym zamętem. Ludzie już nie marzą o federalizacji i innej władzy, a po prostu chcą, żeby z ulicy zniknęli uzbrojeni bandyci (http://www.volynpost.com/articles/379-kryminalne-peklo).

Był człowiek, nie ma człowieka (dwa dni później, sobota, Łuck)

Po godzinie 15:00 przestał odbierać telefony, o 21:00 komórka została wyłączona. Dwa dni po publikacji tekstu, w sobotę 26 kwietnia, urywa się łączność z Serhijem Szapowałem. Milicja i prokuratura podejrzewają, że jego zniknięcie miało związek z tą publikacją i wszczyna postępowanie z artykułu 115. ustęp 1. Kodeksu karnego Ukrainy o „umyślne spowodowanie śmierci”. Inaczej mówiąc – podejrzewa morderstwo.

Katerina Szapował (siostra, sobota 26 kwietnia, Kijów)

„Chcę napisać kilka szczegółów o Serhiju. Jest rzeczywiście w Słowiańsku. Przez telefon powiedział, że z nim wszystko w porządku i jest tam z dobrej woli. Nie wierzę. Dlaczego? Zaproponowałam, żeby szybko wracał. Powiedział, że musi poradzić się gdzieś kogoś, po tym telefon został wyłączony”. – Te słowa zamieszczone na Facebooku dotyczyły rozmowy, która miała miejsce w przeddzień, 25 kwietnia wieczorem. Według relacji portalu Telekrytyka, Serhij Szapował zatelefonował do siostry z nieznanego numeru, wyjaśniając, że jego telefon uległ uszkodzeniu i leży rozbity gdzieś w rowie.

Powiedział, że znajduje się w Słowiańsku. Gdzie dokładnie – nie sprecyzował. Pytałam, powiedział, że dali mu możliwość zadzwonienia, wywieźli za miasto, gdzie złapali sygnał. Ale słyszałam, że rozmawia z pomieszczenia. Powiedziałam mu, że nie mówi z samochodu, a z pomieszczenia, na co on odpowiedział, że tu są różne miejsca. Nie powiedział, że jest przetrzymywany. Powiedział, że nie może tak zwyczajnie wyjechać, bo jest na terytorium działań wojskowych i musi otrzymać dokument od komendanta. Jaki dokument – niezrozumiałe – miała powiedzieć dziennikarzowi jego siostra.

– Kazali mi, tak na wszelki wypadek, dla zatarcia śladów mówić, że telefonuję ze Słowiańska. – Później w trakcie spotkania z Serhijem dowiedziałem się, że wszystkie rozmowy zostały przeprowadzone z jego prowizorycznej celi w budynku administracji obwodowej w Doniecku.

„Sława Rosji – Donbasowi sława!” (nie wszystko, ale od początku, Serhij)

– Było trzech laureatów: Jewhen Hapycz, Jurij Leliawskij i ja. I prawie zaraz, w ciągu tygodnia pojawiły się dwa nowe nazwiska na liście zaginionych w Słowiańsku i jedno na liście donieckiej. Wszystko zaczęło się od dziennikarskiego konkursu na serię artykułów o wydarzeniach na wschodzie Ukrainy ogłoszonego przez portal internetowy Telekrytyka. Pomyślałem o Charkowie, pierwszej, jeszcze z okresu międzywojennego, stolicy Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki. Wystarczyło kilka dni. Wrażenie przygnębiające, jakieś burdy, niezborne, nietrzymające się kupy akcje separatystów, starcia z miejscowymi „ultrasami”: kibolami Metalista, nacjonalistami z organizacji „Patriot Ukrainy”. Słowiańsk też odpadał, bo tam miał akurat miejsce początek operacji antyterrorystycznej – i został Donieck, w którym właśnie „milicja ludowa” ogłosiła powszechną mobilizację. Dziennikarska intuicja, węch podpowiadał, żeby iść tym tropem. W Doniecku spokój z tych, co przed burzą, procesje wędrujące ulicami miasta pod wodzą samozwańczego batiuszki, modlitwy w intencji zwycięstwa „prawdziwego prawosławia”. W centrum miasta Majdan odtworzony nieporadnie, wręcz groteskowo: otoczony zasiekami z drutu kolczastego i barykadami budynek obwodowej administracji. Siedziba separatystów. Świat od środka i świat na zewnątrz to dwa różne światy. Jestem zainteresowany tamtą stroną. Nocuję w hotelu, rano zgłaszam się do punktu mobilizacyjnego. Poszło łatwo, nie zastanawiam się, czemu poszło tak łatwo. Wnętrze zdewastowane, sejfy rozprute, wszystko, co dało się ukraść – ukradzione. Dostaję materac, miejsce do spania na podłodze. Na oko – kryminaliści. Muszę ukryć notebooka, którego mam w plecaku. Z dawnych czasów mam w Doniecku znajomą, dzwonię. Zgadza się, żebym zostawił u niej na kilka dni komputer. Dostaję przepustkę na miasto, udaje mi się wyjść. Szczęście mi dopisuje. Ostrożność każe mi zostawić u niej nie tylko komputer, ale większość rzeczy, nawet plecak. Nigdy bym nie pomyślał, że wpadnę przez ten nadmiar ostrożności. Wracam na odprawę. Bojowe okrzyki, „Sława Rosji…”, na miasto ruszają kolejne patrole. Mnie zapraszają na rozmowę w gronie „przyjaciół”. „Bіеsіеdа” – swoiste poczucie humoru, którego nie potrafię docenić. Biesiada oznaczała przesłuchanie i to była standardowa procedura wobec osób spoza Doniecka. Wybiegnę do przodu, bo to jaskrawy absurd tej sytuacji: wszystkich, którzy zbyt emocjonalnie deklarowali swoje sympatie do Noworosji, podejrzewano o szpiegostwo, przesłuchiwano, poddawano torturom. Tych, którzy pod wpływem tortur się przyznali do szpiegostwa na rzecz Prawego Sektora albo Zachodu, zabijali. Kaleczyli, łamali ręce i nogi, wyrywali stawy, potem zabijali. Przesłuchanie w ich żargonie to „interwiew”, pokój przesłuchań – „gabinet dla prasy”, „słonik” – duszenie w masce gazowej pozbawionej dostępu powietrza, „jaskółka” – katowanie osoby zawieszonej za nogi przymocowane do drewnianego drąga głową w dół… Warto przypomnieć, że kiedy tam siedziałem, to dopiero zaczynały się starcia w Słowiańsku, była dopiero połowa kwietnia 2014 roku. Rozmawiał ze mną mężczyzna na oko sześćdziesięcioletni, raz przyjaźnie częstował papierosem i kawą, innym razem groził, waląc pięścią w stół. Później zmiana i kolejny. Cztery godziny bez przerwy. Na niczym mnie nie złapali. Odebrali mi telefon. A mnie zamknęli w pokoiku dwa na trzy metry na ósmym piętrze, zablokowali drzwi rozbitymi szafami pancernymi. Do wyjaśnienia. Nie mogłem spokojnie spać. Czekałem.

Wołyń Post (portal internetowy, 29 kwietnia, 15:58 Łuck)

Do redakcji Wołyń Post zatelefonował dziennikarz wydania Serhij Szapował. Zawiadomił, że przebywa w mieście Słowiańsk w obwodzie donieckim, przy czym z niewiadomych przyczyn nie może stamtąd wyjechać. Prócz tego Szapował powiadomił, że przygotował reportaż o sytuacji w Słowiańsku i jest gotów przekazać go redakcji w celu publikacji. Przy czym redakcja na razie nie otrzymała materiału. Telefoniczna rozmowa była krótka: łączność się urwała. Zanim do tego doszło, dziennikarz wyjaśnił, że w Słowiańsku prawie nie ma łączności komórkowej z tego powodu, że stacje przekaźnikowe zostały uszkodzone. Przy czym, jak informują krewni Serhija, zdążył zatelefonować do siostry i żony.

„Kroniki Słowiańska albo o co walczy ludowa milicja Donbasu” (30 kwietnia, wtorek)

Dla statystycznego Ukraińca, który widzi wydarzenia na donbaskim teatrze działań wojennych przez pryzmat ogólnokrajowych kanałów telewizyjnych, obraz wygląda dość jasno. Telewidzowie oglądają przedstawicieli oficjalnej władzy, która z pomocą aktywistów Majdanu prowadzi operację antyterrorystyczną przeciwko rosyjskiemu specnazowi i ogłupionym przez rosyjskie służby mieszkańcom obwodu donieckiego. Właśnie z podobnymi wyobrażeniami o tych wydarzeniach wyruszyłem do Donbasu z zamiarem napisania cyklu materiałów o rozbieżnościach światopoglądów między mieszkańcami różnych regionów. Ale znajomość z przedstawicielami donieckiego ruchu oporu częściowo zmieniła moje wyobrażenia o motywach, które skłoniły wschodnioukraińską młodzież do wzięcia do rąk automatów

– tymi słowami zaczynał się kolejny reportaż zamieszczony na stronie portalu Wołyń Post, opublikowany czwartego dnia po zaginięciu Serhija Szapowała. „Czy może opisywać wszystko, co widzi? Czy wpływają i jak wpływają na jego pracę nowi «gospodarze» Słowiańska? Pytania te na razie pozostawiamy bez odpowiedzi”. – Redakcja poprzedziła tekst krótkim wstępem, w którym informowała, że jest przetrzymywany przez prorosyjskich separatystów i pozbawiony możliwości powrotu. Oto jak według oficjalnej wersji miał wyglądać moment spotkania:

Szpiegomania i Prawy Sektor. Idę do namiotów werbunkowych. Jest ich kilka rodzajów. Czerwone – komuniści, zielone – Narodowej Milicji Donbasu. Są też namioty bez „wyróżniających oznaczeń”. W donieckiej Milicji Donbasu powitano mnie dość przychylnie. Dowódca o pseudonimie „Niedźwiedź” długo prowadził ze mną rozmowę, być może podejrzewał we mnie operacyjnego współpracownika SBU [Służba Bezpieczeństwa Ukrainy]. Nie przekonała go nawet moja legitymacja dziennikarska. Tu warto zauważyć, że zwolennicy federalizacji dość sceptycznie odnoszą się do pracy przedstawicieli ukraińskich mediów, podejrzewając ich o brak obiektywizmu. Tolerują jedynie rosyjskie media. Ostatecznie „Niedźwiedzia” o prawdziwości moich słów przekonały teksty ściągnięte ze stron Wołyń Postu. „Ciekawie piszesz. Ale nie zawsze prawdę” – powiedział. Po niezbyt długiej dyskusji o obiektywizmie dziennikarskiej pracy, o prawie dziennikarza do ocen i własnych sądów oraz przebiegu informacyjnej wojny „Niedźwiedź” zaproponował mi napisanie cyklu materiałów o życiu „ludowej milicji” DNR [Doniecka Republika Ludowa].

Plecak, czyli życie albo śmierć (to, czego dowiedziałem się podczas przesłuchań, Serhij)

– Przypomnieli sobie, że przyszedłem z bagażem, zaczęli poszukiwania plecaka. Mnie nie naciskali. Sprawdzili wychodzące połączenia komórkowe, zagrali psychologicznie. Zadzwonili, powiedzieli, że wyjechałem do Słowiańska, jestem poza zasięgiem, kolega jutro zgłosi się po moje rzeczy. Następnego dnia specjalista od skasowanych plików odzyskał część danych z twardego dysku. Mimo wszystko miałem szczęście, kilka tygodni wcześniej wymieniłem w komputerze dysk. Gdyby znaleźli zdjęcia z Majdanu, byłbym martwy. Za to wpadła im w ręce moja legitymacja dziennikarska. Wtedy jeszcze o niczym nie wiedziałem, siedziałem zamknięty w tym pokoiku na ósmym piętrze i czekałem. Pozostało mi grać swoją rolę do końca, czekałem, nie wiedząc, czy decyduje się moje życie, czy śmierć – powie mi podczas rozmowy w Łucku.

Godzina 12:00 następnego dnia (niedziela, 27 kwietnia, Serhij)

– Drzwi nagle się otwierają, wpada grupa pięciu uzbrojonych ludzi w kominiarkach. Pokazują mi moją legitymację. Są wściekli. Zaczynają mnie bić, krzycząc, że jestem szpiegiem Prawego Sektora, zarzucają na głowę worek, a później wloką korytarzem do pokoju przesłuchań, który mieści się na tym samym piętrze, w redakcji miejskiej gazety „Życie”. Tam znęcają się fizycznie, torturują, używając noża, paralizatora, stawiają pod ścianą, krzyczą, że zabiją, wymachują pistoletem. Przyznaj się, uderzenie, wymień wspólników, uderzenie, nazwisko prowadzącego, uderzenie, kto jest twoim „kuratorem”, uderzenie. Bicie sprawia im widoczną przyjemność. Nie wiem, jak długo mnie biją, tracę rachubę. Wszystko jedno, żeby tylko nie bolało, żegnam się z życiem. (Później, już po kilku dniach, spytałem, czy rzeczywiście zamierzali mnie zabić. A dlaczego nie? – Byli zdziwieni moim pytaniem, przy okazji dowiedziałem się od separatysty o pseudonimie „Patriot”, że ciała z rozprutymi brzuchami wrzucali nocą do rzeki, żeby nie wypłynęły).

Strzeż się pychy niepotrzebnej (tego samego dnia, Serhij)

– Któryś z separatystów postanowił zatelefonować do dziennikarzy z STB [ukraiński prywatny kanał telewizyjny] i pochwalić się tym, że w budynku Obwodowej Donieckiej Administracji torturują schwytanego dziennikarza. Może się mylę, może to było współczucie, a nie pycha, duma z sukcesu. Nie wiem. W każdym razie informacja bardzo szybko pojawiła się w wiadomościach telewizyjnych. Separatyści przestraszyli się, że mam wśród nich wspólnika. Bili mnie, żądając jego nazwiska, adresu, telefonu. Mniej więcej w tym samym czasie, być może z tych samych pobudek, ze sceny na placu przed budynkiem podano informację, że „ludowa milicja” schwytała ukraińskiego faszystę, dywersanta i szpiega, który podaje się za dziennikarza. I że właśnie nad nim „pracują”. To wywołało szaloną radość tłumu wokół administracji. Szybkość, z jaką zaczęła się rozprzestrzeniać informacja o przetrzymywanym dziennikarzu, wywołała jeszcze większy strach i niepewność. Po pierwsze: obawiano się, że udało mi się zebrać i przekazać dalej przez internet albo wspólnika jakieś istotne informacje, zdjęcia, pozwalające na identyfikację oprawców. Po drugie: ukrycie faktu przetrzymywania i torturowania dziennikarza stawało się trudniejsze. Trzeba było zatrzeć ślady. W powietrzu pojawił się smród, dlatego postanowiono zmienić strategię. Wraz z informacją w mediach pojawił się trzeci, nowy element: uświadomili sobie, że dziennikarz jest cenną zdobyczą, a do tego można go wykorzystać w wojnie propagandowej. W ostateczności jest towarem, którym można się wymienić albo sprzedać. Poprosili rosyjskich dziennikarzy z „ANNA-News” (Abhaska Agencja Informacyjna), którzy mieli swoją siedzibę w sąsiednim pomieszczeniu. Z pomocą flagi powieszonej na ścianie, kamizelki kuloodpornej, hełmu moi „koledzy” wyprodukowali fałszywy filmik ze Słowiańska. Kazali mi przeczytać oświadczenie, że jestem tu z własnej woli. Jak gdyby zaledwie kilka chwil wcześniej nie widzieli mnie pobitego, pokrwawionego, rozebranego do pasa. Później ten filmik umieścili w internecie.

Na swojej stronie dziennikarze Wołyń Post pisali:

Serhija zmusili, żeby powiedział o tym, że u niego wszystko dobrze i znajduje się w Słowiańsku. Później wideo pokazali na YouTubie. Razem nagrali cztery filmiki, na których Szapował wygłaszał tekst napisany przez separatystów i rosyjskich dziennikarzy. Rozesłali także artykuły podpisane imieniem Serhija, w których separatystyczny ruch starano się pokazywać w pozytywnym świetle.

„Nam nie trzeba zachodnich padaczek” (kilka rad dla jeńców, Serhij)

– Rzecz na tyle stała się publiczna, że nie mogli puścić sprawy „na żywioł”. „Niedźwiedź” zawiadomił mnie, że jestem zakładnikiem Donieckiej Republiki Ludowej do czasu przeprowadzenia referendum, a po 11 maja zapadną szczegółowe decyzje co do moich dalszych losów. Że zostanę zwolniony albo wymieniony. Musiałem przygotować się na dłuższy pobyt, przestawić moją psychikę. W pokoju miałem stół, biurową szafę na dokumenty, krzesło, stary materac i wiadro zamiast toalety. Z okna mogłem obserwować wejście do budynku, scenę, wokół której odbywały się mityngi, billboard, na którym wyświetlano wiadomości podawane przez rosyjskie media. „Wstawaj, kraju ogromny, wstawaj na śmiertelny bój…” – od siódmej rano do jedenastej w nocy przez potężne głośniki leciała Święta wojna albo Smuglianka Mołdawianka na zmianę z hymnem tak zwanej Noworosji. Od czasu do czasu ktoś wychodził na scenę, czytał komunikaty, petycje z żądaniami do Baracka Obamy i przywódców Europy albo wygłaszał płomienne przemówienia: „Ręce precz od Ukrainy, niech żyje Rosja…”. Wszystko, cokolwiek się działo, było zbrodnią Prawego Sektora albo zachodnioeuropejskich faszystów. Konferansjerów było dwóch: starsza kobieta, której „krwawa kijowska junta” chciała odebrać ojczysty rosyjski język i starszy mężczyzna, górnik patriota, zagorzały stronnik wielkiego wodza Stalina. Ona zawsze kończyła swoje wystąpienia dwuwierszem: „Nam nie trzeba zachodnich padaczek, Donbas – Moskal, Donbas – nie skacze”. On deklaracją, że z radością przegryzie gardło posła Ołeha Laszki. Przez okno mogłem też obserwować tłum emerytów atakujący konwojowanych jeńców. Czasami słyszałem za drzwiami okrzyki „korytarz!”, które oznaczały, że z sąsiednich pomieszczeń wyprowadzani są jeńcy na przesłuchania. Źródłem informacji o sytuacji wewnątrz budynku i innych więźniach byli tak zwani „dyżurni milicjanci” roznoszący jedzenie. Trzy rady dla ludzi, którzy trafią w ręce separatystów: nie rezygnować z jedzenia, nawet jeśli wywołuje mdłości, podkreślać swoje możliwości i dodawać sobie znaczenia, bo to zwiększa szanse na wymianę, i starać się zaprzyjaźnić ze strażnikami i „dyżurnymi”, bo to od ich decyzji i humorów zależy życie więźnia.

Nie zdechniesz (Serhij, ciąg dalszy)

– Przez trzy tygodnie siedziałem w zamknięciu. Od 25 kwietnia do 18 maja. Mogę powiedzieć, że mi się poszczęściło: zaprzyjaźniłem się z „dyżurnymi”, którzy mnie pilnowali, dzięki temu dość regularnie otrzymywałem jedzenie. W najgorszym wypadku raz na dobę, wyjątkowo raz na dwa dni. W pierwszym zaciągu do „ludowej milicji” zgłosił się ten lepszy element społeczny poszukujący przygód, wierzący w dobro i zło, o romantycznym usposobieniu. Wiek od dwudziestu pięciu do trzydziestu trzech lat. Wśród pilnujących był taki młody chłopak o pseudonimie „Reporter”. W rzeczywistości zwykły robotnik z budowy, za to gadatliwy. Interesowały go różne sprawy, dużo czasu spędzaliśmy, rozmawiając o broni, rodzajach kamizelek kuloodpornych, technikach walki wręcz. Czuł się za mnie odpowiedzialny, przynosił mi książki, cukierki, chleb. Większość z nich uciekła, zdezerterowała, kiedy górę zaczął brać element kryminalny, bandyci. „Reporter” też. Przez ścianę miałem sypialnię „ludowych milicjantów”, którzy nocami patrolowali miasto, słyszałem ich rozmowy: ile telefonów odebrali, ile wódki skonfiskowali, jakie samochody zarekwirowali z salonów albo zabrali właścicielom, jakie sklepy obrabowali. Chciało mi się śmiać, bo na domiar tego jeszcze okradali się wzajemnie. Ale były też straszne momenty. Opowiadali mi strażnicy, że ktoś przez kilka dni wrzucał granaty łzawiące do systemu wentylacyjnego. W końcu złapali chłopaka, złamali mu ręce i nogi i wrzucili do piwnicy, nie udzieliwszy pomocy. Po 2 maja, po wypadkach odeskich, kiedy w Domu Związków Zawodowych proukraińscy kibole spalili żywcem ponad trzydzieści osób, poszła fala ochotników. Do milicji zaciągali się masowo górnicy z donieckich kopalń, przychodzili w zorganizowanych grupach ze swoimi brygadzistami. Wiek od czterdziestki do emerytury. Na naszym piętrze stacjonowało ich wtedy ponad stu. Upijali się na umór na okrągło. Referendum to był szok. Paraliż. Nie mieli pomysłu, co robić. Rosja nie przygarnęła Donieckiej Republiki Ludowej, jak to zrobiła z Krymem, oficjalnie nie uznała nawet jej niepodległego bytu. Rozwiały się ich marzenia o rosyjskim dobrobycie. Rozpełzli się, poznikali bez śladu. Ich miejsce zajęli gówniarze, których podniecała broń, niezrównoważeni psychicznie desperaci, kobiety z marginesu z tak zwanego żeńskiego batalionu. Jeśliby nie było tam rosyjskiego uzbrojenia, rosyjskich żołnierzy, w tym stanie zakończyłoby się wszystko po miesiącu. „Nie zdechniesz” – odpowiedział mi taki małolat, kiedy waliłem do drzwi, krzycząc, że od dwóch dni jestem bez jedzenia i wody, że żuję z głodu papier toaletowy.

Drugie dno (lotnisko w Doniecku, 18 maja 2014)

– Obietnicy nie dotrzymano. Po 11 maja plac wokół sceny się wyludnił, zrobiło się cicho. 17 maja ktoś zajrzał do mojego pokoju przez uchylone drzwi, spytał o imię, nazwisko. Dalej nic. Następnego dnia o 15:00 „dyżurny” przyniósł jedzenie, kazał się umyć, ogolić, ubrać i czekać na konwojentów. Okazało się, że skradziono mój komputer, dyktafon, komórkę, plecak z ubraniem, zostały mi spodenki i tenisówki. Dostałem koszulkę z napisami „Narodowa Milicja Donbasu”. Około 19:20 nieznany mi człowiek cywilnym samochodem zawiózł mnie na teren lotniska w Doniecku. Wysadził na drodze i kazał iść w kierunku bramy. Tam czekała grupa ludzi. Kiedy podszedłem, rozpoznałem wśród nich Wiktora Medwedczuka i posła Hestora Szufrycza. Pogratulowali mi zwolnienia z niewoli. Byłem zdziwiony. Zaprowadzili do prywatnego samolotu. Już w samolocie spytałem: dlaczego ja? Odpowiedzieli mi, że zajmują się wymianą jeńców, byłem pierwszy na liście uwięzionych, którą pokazano im w Doniecku. Rzeczy zwykle mają drugie dno. Później miałem się dopiero dowiedzieć, że przypadkiem dziennikarze „Donieckych Nowostej” sfotografowali ich w restauracji Puszkin w Doniecku z przedstawicielami tak zwanej Donieckiej Republiki Ludowej podczas nieoficjalnych rozmów i trzeba było naprędce znaleźć jakieś uzasadnienie dla ich obecności w tym miejscu. Po godzinie byłem na lotnisku w Kijowie.

Wskrzeszenie (w małej, prowincjonalnej skali)

Mimo że wróciłem, byłem fizycznie, oficjalnie wciąż mnie nie było. Po wszczęciu postępowania z artykułu 115. o umyślne zabójstwo zostałem uznany za osobę zaginioną. Trzeba było zmienić mój status z „zaginiony” na „żywy”, dokonać oficjalnego wskrzeszenia. Czekała mnie jeszcze długa biurokratyczna procedura.

Powrót do życia. Bo wskrzeszanie, które kiedyś było wyłącznym prawem Boga, dzisiaj jest w rękach urzędników, sędziów i milicji.

 

Książkę można kupić na stronie wydawnictwa Wysoki Zamek.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wojciech Pestka, Wojna nie zna się na żartach (fragment książki „Diabelska maszyna do szycia”), „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 69

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...