Nowy Napis Co Tydzień #073 / Hajduka opowieść o swoim Vincenzie
Już przy pierwszym spojrzeniu okładka Wolności słonecznej wzbudza sympatię ciepłą tonacją kolorystyczną i minimalizmem. Potem, dzięki notce na odwrocie książki, przychodzi zaciekawienie, gdy czytamy: „szkic filozoficzno-literacki o potrzebie wolności, jasności i dobra” inspirowany dziełami Stanisława Vincenza. I dalej: „próba duchowej wędrówki tropem autora Na wysokiej połoninie […]”. Pomyślałem: jak to dobrze, że Vincenz wciąż budzi zainteresowanie, znajduje czytelników, inspiruje.
Po zajrzeniu do środka pojawiło się jednak zdziwienie: „szkic filozoficzno-literacki” złożony z trzydziestu krótkich rozdziałów, przedzielonych nadto niezadrukowanymi kartkami, co w sumie daje objętość niecałych dwustu stron… Książki naukowe i popularnonaukowe lubię oglądać od końca, to znaczy od bibliografii, ale tu doznałem zdziwienia jeszcze większego: dlaczego autor, wśród wielu opracowań dotyczących głównie kultury i literatury antycznej, umieścił zaledwie dwie książki poświęcone dorobkowi swojego mistrza? W końcu vincenzologia obejmuje już kilkanaście autorskich monografii i tomów zbiorowych, nie mówiąc o setkach rozproszonych artykułów i recenzji. Być może – pomyślałem – autor powołuje się na pomniejsze opracowania w przypisach, o czym wspomina we wprowadzeniu do bibliografii. Jednak tych odniesień jest bardzo niewiele. Moje zdziwienie sięgnęło zenitu, gdy pośród książek Vincenza zamykających bibliografię nie znalazłem tetralogii huculskiej! Czy jest to błąd redakcyjny, czy rzeczywiście autor nie odwołuje się do – będącego opus magnum pisarza – dzieła Na wysokiej połoninie? Jednak w żadnym miejscu książki Jacka Hajduka nie znalazłem cytatu czy choćby odniesień do tekstu Połoniny. Oczywiście to nie dyskredytuje jego szkicu – nie jest to literaturoznawcza interpretacja któregoś z rozlicznych zagadnień zawartych w spuściźnie Sokratesa Karpat, to w końcu „próba duchowej wędrówki tropem […]”. Jej autor jest zaś filologiem klasycznym, dlatego wybrał z dzieła swego mistrza to, co jest mu najbliższe i na czym zna się najlepiej. Uspokojony nieco tą refleksją, zabrałem się do czytania.
Książka jest napisana z dużą kulturą literacką, jest też bardzo starannie zredagowana i wydana. Hajduk próbuje łączyć poetyzujący język refleksji podróżniczej z przejrzystym wykładem z zagadnień kultury antycznej oraz z opowieścią o życiu, pismach i poglądach Vincenza. To wszystko autor konfrontuje z krytycznym obrazem współczesnej kultury i rozważaniami o charakterze światopoglądowym. Gdzieniegdzie narracja przywołuje kwestie oczywiste, sprawiając wrażenie dobrego licealnego wykładu, jak w przypadku streszczania „kwestii homeryckiej” w rozdziale Boska dobroć. Innym razem Hajduk wchodzi w głąb starożytnej greki: cytując w oryginale Homeryckie frazy i odwołując się do źródłowych znaczeń słów, daje ciekawe wykładnie ważnych w swym wywodzie pojęć. Wszystko to przeplatane jest sporą liczbą cytatów, przede wszystkim z eseistyki Vincenza, ale również z Jerzego Stempowskiego, Czesława Miłosza, Jerzego Giedroycia, Emila Ciorana, Konstandinosa Kawafisa, Hansa-Georga Gadamera, Herberta George’a Wellsa czy z Biblii. Z badaczy dzieła Vincenza pojawiają się, prócz autorki biografii, Mirosławy Ołdakowskiej-Kuflowej, Stanisław Andrzej Kowalczyk, Jan Andrzej Choroszy i Zygmunt Kubiak. Nie bez wpływu na wartość książki pozostaje także fakt, że autor zaznajomił się zarówno z zapiskami żony pisarza, Ireny Vincenzowej, jak i z materiałami archiwalnymi, zdeponowanymi we wrocławskim Ossolineum. Tak pomyślanej narracji grozi oczywiście niespójność, czego Hajdukowi udało się uniknąć, głównie dzięki obrazowemu językowi swojej „opowieści”.
Wbrew jednak owej ujmującej tonacji, moja lektura książki nie należała do bezproblemowych. Czytałem z ołówkiem w dłoni, co rusz coś podkreślając, dopisując uwagi, stawiając wykrzykniki tam, gdzie wywód wydawał mi się trafny i oryginalny, jeszcze częściej jednak kreśląc znaki zapytania w miejscach budzących wątpliwości. W ten sposób wszedłem z autorem w dialog – tak bardzo charakterystyczny dla samego Vincenza, będący według Hajduka wręcz cechą definiującą postawę pisarza (dodać należy, że zagadnieniu dialogu sporo miejsca poświęcił w swoich vincenzologicznych szkicach Włodzimierz Próchnicki, ale o tym autor nie wspomina). Okazało się jednak, że znaków zapytania jest zbyt dużo, by się do wszystkich odnieść – blisko siedemdziesiąt! Skoncentruję się na kwestiach najważniejszych.
Pierwszy znak zapytania postawiłem już przy pierwszym zdaniu Prologu, kiedy autor wykłada, o czym nie będzie traktowała jego książka: „To nie jest książka o Stanisławie Vincenzie ani o jego przedwojennym życiu w ojczyznach, a potem, w czasie II wojny światowej i po niej, na obczyznach” (s. 9). Moje wątpliwości zrodziła owa liczba mnoga, już nie tyle „obczyzn”, ile „ojczyzn” – pomyślałem, że jest to może prowokacja intelektualna i kwestia wyjaśni się później… Wyczulony na ową kwestię odbierałem podczas lektury pewne sugestie, ale na pełne wyjaśnienie musiałem czekać niemal do końca.
Najpierw jednak warto napisać, o czym ta książka jest, a właściwie o deklaracji autora na ten temat: „Ta książka jest o krajobrazie” (s. 9). Chodzi tu o krajobraz w znaczeniu dosłownym; kilku krajów europejskich, z którymi związany był Vincenz i po których autor książki w ostatnich latach podróżował (przede wszystkim pejzaż grecki i węgierski). Także o krajobraz duchowy Grecji antycznej, ale i o krajobraz kosmiczny, w końcu o krajobraz wewnętrzny podziwianego Mistrza z Czarnohory.
Mam jednak na temat tej książki pogląd nieco inny. Po przeczytaniu całości jej zasadniczą, choć niezwerbalizowaną wprost, tezę wyłożyłbym tak: przez niemal całe życie, podążając za swoim mistrzem, Homerem, stosując jako klucz rozumienia świata kategorię mitu, a jednocześnie rozwijając intensywne poszukiwania intelektualne i duchowe, Vincenz wzniósł się ponad wąskie rozumienie tożsamości (narodowej, kulturowej, religijnej), by w ten sposób osiągnąć wolność w czymś, co można by nazwać uniwersalną „religią solarną”. Druga część tej tezy brzmiałaby tak: dzięki tej postawie Vincenz może być dla nas przewodnikiem we współczesnym, coraz bardziej odhumanizowanym świecie. Jeśli chodzi o drugą część owej tezy, zgadzam się w pełni z autorem książki, choć też z pewnym zastrzeżeniem, do czego jeszcze powrócę. Natomiast jeśli chodzi o część pierwszą, moja zgoda jest co najwyżej połowiczna, a pewne jej elementy budzą zdecydowany sprzeciw. Spróbuję wejść w polemikę z autorem, by wykazać, dlaczego jego teza w tym kształcie wydaje mi się chybiona.
To, że Homer był dla Vincenza mistrzem, jest niekwestionowalne, ale nie tylko Homer – tutaj akcenty trzeba rozłożyć adekwatnie: na Homera, Platona (i jego Sokratesa) oraz Dantego. Przy czym twardym dowodem na to, że ten ostatni był dla Vincenza najważniejszy, jest objętość prac mu poświęconych. Również głębsza analiza głównego dzieła Vincenza wskazuje na ogromny wpływ florenckiego poety na umysłowość i dzieło autora Połoniny
„Dante Stanisława Vincenza” to temat na osobną książkę. Próbować mówić tu coś więcej, byłoby z mojej strony przejawem owej niesławnej ϋβρις (hybris), która w odniesieniu do bohaterów tragicznych oznaczała dumę lub pychę, w tym przypadku znajdowałaby polski odpowiednik w słowie koturnowym, a bardziej dosadnym – głupota (s. 164).
Boska Komedia miała kolosalne znaczenie w budowaniu mistycznego wymiaru Połoniny, a wymiar duchowy ma, jak się okazało, dla Hajduka znaczenie zasadnicze.
Jeśli chodzi o kategorię mitu, w istocie była dla pisarza kluczowa. Doskonale rozumiał, czym jest mit, znał jego siłę, wielokrotnie wypowiadał się wprost o istocie opowieści mitycznej, a wiedzę tę doskonale wykorzystał jako pisarz, nadając odpowiedni ton swojej huculskiej epice. Tym też naraził się na pewną krytyczną uwagę świetnego literaturoznawcy, Jacka Kolbuszewskiego, który napisał, że Vincenz „w swym szlachetnym idealizmie chyba przeceniał rolę mitów”
Jeśli chodzi o poszukiwania intelektualne autora Połoniny, były rzeczywiście imponujące, ale Hajduk skoncentrował się głównie na jego znajomości greckiego antyku i zainteresowaniu filozofią wschodnią. Pisarz studiował sanskryt i język pali, sięgał do pism buddyjskich, interesował się postacią i pismami Gandhiego. Paradoksalnie jednak, a to wiemy dzięki świetnej biografii pisarza autorstwa Ołdakowskiej-Kuflowej, w jednym z listów Vincenz wyznaje, że dzięki tym zainteresowaniom powrócił do niego „stary znajomy” Jezus
Otóż Hajduk, wchodząc w duchowy, a zatem niezwykle intymny i skomplikowany, świat autora Połoniny pisze, że „wstępując do kołomyjskiego gimnazjum, był już poliglotą i kosmopolitą” (s. 65). Poliglotą jak najbardziej, ale kosmopolitą? Zapewne musielibyśmy spytać autora o jego definicję kosmopolityzmu, bo w Słowniku Języka Polskiego PWN czytamy, że kosmopolita to: „człowiek nieczujący więzi z krajem, z którego pochodzi lub którego jest obywatelem, deklarujący swą więź z kulturą świata”. Czy Vincenz podpisałby się pod takim określeniem własnej osoby? Czy Gandhi lub Sokrates, nie mówiąc już o Dantem, zrobiliby to również? Jestem szczerze przekonany, że nie, ale udowodnienie tego wymagałoby kolejnych cytatów
Coraz ważniejsi stawali się dla niego Dante i Chrystus. Tymczasem u Hajduka w rozdziale Mrok i światłość czytamy: „W centrum światopoglądu Stanisława Vincenza, dokładnie w zenicie jego eklektycznego nieba, stoi słońce – czy też, choćby tylko na potrzeby tego rozdziału: Słońce” (s. 107). Dalej autor ukuł określenie: „prywatny kult solarny Vincenza” (s. 107). Dlaczego niebo Vincenza ma być „eklektyczne”? Przecież cały wysiłek intelektualny pisarza charakteryzuje się dążeniem do tworzenia syntezy – w tej dążności był platonikiem. Między eklektyzmem a syntezą jest zasadnicza różnica. Poza tym na wkładanie w duszę Vincenza „prywatnego kultu solarnego” trzeba mieć dowody. Owszem, światło odgrywa w Połoninie ogromnie ważną rolę, pojawiają się opisy elementów magii i przeżytków kultu pogańskiego wśród Hucułów, ale na tak delikatny problem trzeba spojrzeć całościowo, trzeba brać pod uwagę cały corpus pism Vincenza. W eseju poświęconym Josephowi Conradowi sam Vincenz przestrzegał, by przygodnych wypowiedzi pisarza nie stawiać przed zasadniczymi koncepcjami wpisanymi w jego powieści:
[…] bo jest ona [powieść] głębszym dokumentem niż przygodne bojowe wypowiedzi tak udatnie uwodzące naszych czytelników swą łatwizną. Bo Conrad jest naturą zbyt bogatą…
S. Vincenz, Czy Conrad jest antyrosyjski? [w:] tegoż, Po stronie pamięci, Paryż–Kraków 2016, s. 189. [8]
Należałby wyciąć wszystkie wypowiedzi Vincenza na temat chrześcijaństwa, katolicyzmu i grekokatolicyzmu, zapomnieć o jego bliskich kontaktach z wieloma duchownymi, zignorować to, że jego drugi ślub był ślubem kościelnym zawartym w obrządku katolickim. Irena wielokrotnie wspomina o uczęszczaniu obojga na niedzielne msze święte, choć trzeba przyznać, że Vincenz miał z tradycyjnymi praktykami kościelnymi i instytucją kościoła problem. Nie jest też tajemnicą, że na kilka lat przed śmiercią pisarz przystąpił do sakramentu spowiedzi i komunii świętej. Nie chcę przez to powiedzieć, że był poprawnym katolickim ortodoksem. W swoich rozważaniach teologicznych bywał bardzo odważny, miał tu świetnego przewodnika – Dantego! Bardziej niż buddyzmem interesował się tradycją chasydzką i Biblią, szczególnie bliska mu była Księga Hioba. Potrafił namiętnie bronić kultu maryjnego, ale i rozważać podobieństwa między Chrystusem i Dionizosem. Był rzeczywiście śmiałym myślicielem, ale nigdzie (o ile wiem) nie występuje deklaratywnie przeciw chrześcijańskiej wierze. O Dantem pisał, że: „bierze z przeszłości wszystko, co ma wartość ponadhistoryczną”, wymieniając tu zarówno elementy z tradycji buddyjskiej, jak i arabskiej czy etruskiej. Ale sens tego określa tak: „Dante ocalił i zachował swą wiarę chrześcijańską, komentując każdy dogmat na sposób duchowy i kosmiczny”
Dalej Hajduk robi rzecz jeszcze bardziej ryzykowną – nie bacząc na tomy zapisanych przez wieki rozpraw, przyrównuje Chaos z greckiego mitu kosmogonicznego do biblijnego opisu stworzenia świata, określając słowa Stwórcy, które tam padają jako „zaklęcie” (s. 109). Właściwie każde zdanie w tym rozdziale wymagałoby komentarza krytycznego, ale nie sposób tego zrobić nawet w – nieco rozbudowanej – recenzji… A przecież muszę wspomnieć jeszcze o innych kwestiach.
W jednym Hajduk jest podobny do Vincenza – w idealizowaniu starożytnej Grecji. Jeśli po przechadzkach po współczesnych Atenach pisze, że „Dzisiejsza Grecja to nie Grecja. Dzisiejsi Grecy to nie Grecy” (s. 113), a dalej, że „Grecja jest w języku i umiłowaniu wolności” (s. 115), to ciekawe, co by napisał, przechadzając się po starożytnych Atenach, pośród licznych niewolników, metojków i kobiet niemających żadnych praw?
A jeśli chodzi o próbę udowodnienia przez Hajduka, że Vincenz rezerwował pojęcie ojczyzny do mniejszych rejonów, takich jak Beskidy, Sądecczyzna, Czarnohora (s. 120), zacytuję tylko fragment wypowiedzi powieściowej postaci pana Władysława, byłego powstańca styczniowego, który uczył, jak walczyć bez nienawiści do wroga. W kulminacyjnym momencie wesela opisanego w Barwinkowym wianku mówi:
Naszą Rzeczpospolitą wskrzesiły nam nasze gody. I dalej jeszcze wiodą nas, właśnie gdy się żegnamy, do tej co najoddaleńsza i najbliższa. Co zowie się Rachmańska kraina. Żyje Rzeczpospolita duchów, czuwa nad nami. […] Za to wszystko dzięki wam wszystkim. Wam goście, wam gospodarze. I tobie Wierchowino, Ojczyzno ty nasza, tobie siostro-Ukraino pod skrzydłami Archanioła, tobie moja Litwo i tobie Matko wspólna, córko Słowa!
S. Vincenz, Barwinkowy wianek [tom IV Na wysokiej połoninie], Sejny 2005, s. 396. [11]
Nie ma tu miejsca na głębszą egzegezę tych słów
Mam wrażenie, że Hajduk w swojej książce pisze raczej o sobie, kreując pewien personalny mit – mit „swojego” Vincenza. W umieszczonym pod koniec książki fikcyjnym liście do swojego mistrza wyznaje: „Dla mnie być lepszym to być jak Pan” (s. 174–175). Jego Vincenz jest mocno wyidealizowany, co widać już na wstępie, gdy pisze o nim jako o „piewcy dobra i otwartości, równego w umiłowaniu człowieka Sokratesowi i Gandhiemu” (s. 10). Przyznam, że nie wiem, w jaki sposób można stopniować „umiłowanie człowieka”. Myślę, że autor w ten sposób pragnie raczej złożyć hołd swojemu obrazowi myśliciela i pisarza. W tym jest szczery i to budzi moją sympatię. Również wdzięczność, że zachęcił mnie do skreślenia tych słów, choć mają one charakter bardzo polemiczny. Wszak, jak wspomina Vincenz: „Rozmowa bowiem – tak mówił dziadek – to jakby obrzęd najważniejszy, rozmowa szczera albo żadna”
Zatem niech toczy się dialog, choćby na łamach książek i pism. Jest o czym rozmawiać, jest o co się spierać, bo jak pisze Hajduk: „z czasem pozycja Stanisława Vincenza w naszej literaturze i naszej świadomości będzie się tylko umacniać” (s. 189). Tutaj panuje między nami pełna zgoda. Czytajmy pisma Stanisława Vincenza, czytajmy huculską tetralogię, bo wbrew słowom Hajduka, że eseje i inne zapiski pisarza „dziś świecą własnym światłem, i to mocniejszym niż tamte duże projekty [Połonina]” (s. 155), to właśnie Na wysokiej połoninie jest literacką i filozoficzną summą, najwyższej próby literaturą w skali nie tylko polskiej czy europejskiej, ale i światowej!
Jacek Hajduk, Wolność słoneczna, Kolegium Europy Wschodniej, Wojnowice 2020.