Nowy Napis Co Tydzień #073 / Podróż mistyczna – Artur Boratczuk „Wskrzesina”
[…] myśli nie umierają bez śladu, nie rozpływają się na zawsze. W końcu po milionach lat znajdowane są kamienie z odciśniętymi członkami różnych dziwnych stworów, a nawet całego ciała. Dlaczego nie miałyby przetrwać ślady naszych myśli? Zostawiamy przecież różne ślady. Pies po kilku dniach znajdzie trop, nawet gdy ktoś już nie żyje. Zapach by po nas zostawał, a myśl nie?
A. Boratczuk, „Wskrzesina”, Pruszków 2020, s. 221. [1]
Zaczynam więc tak, jak zaczynały się zazwyczaj kazania księdza Smętka – od cytatu, który powinien wpaść w świadomość i zasugerować wybór ścieżki interpretacyjnej. Słowem kluczowym oraz nieformalną, ale najbardziej czytelną, wskazówką w przypadku tej niezwykle nastrojowej i oryginalnej powieści jest mistycyzm. Przyznam, że nazwisko autora nie było mi do tej pory znane, ale od razu zaintrygował mnie tytuł. Wskrzesina, etymologicznie bliski wskrzeszeniu, a raczej wskrzeszeniom, bo też i od samego początku wiadomo, że będzie ich więcej. Biblijna tajemnica przywrócenia życia Łazarzowi, czy też może atmosfera przypominająca rozważania Tadeusza Różewicza w wierszu Bez:
[…] największym wydarzeniem
w życiu człowieka
są narodziny i śmierć
Boga…?T. Różewicz, „Płaskorzeźba”, Poznań 1991. [2]
Autor nie ukrywa, że poszukiwania nowego spojrzenia na relację z boskim absolutem są jego celem. Dlatego właśnie o Bogu jest ten tekst w głównej mierze. O Bogu, który się pojawia i znika, który bez przerwy rodzi się oraz umiera w różnych ludziach i poza nimi. Pytania nie będą więc łatwe. Odpowiedzi nie będą oczywiste. Ale lektura z całą pewnością będzie doskonała.
Tajemnice Jaźni
Człowiek jest zagadką. Podświadomość stanowi ciągle niezbadany obszar pełen czarnych dziur. Nikt z nas nie jest w stanie do końca zdefiniować i określić samego siebie. Rdzeń ludzkiej psychiki wymyka się ciągle spod kontroli najrozmaitszym badaczom, naukowcom i filozofom. Wnioski cały czas nie są jednoznaczne. Ale i to jest swego rodzaju fenomenem, że wszyscy jesteśmy uwikłani we wspólną grę. Określenie jej to kwestia nazewnictwa, dlatego nie popełnię faux pas, jeśli zdradzę, że w książce nadaje się jej miano jaźni. Jaźń, czyli życie. W sensie dosłownym – gra podarowana ludziom przez samego Boga. Dar, który niczego nie narzuca, z którym, mimo tego, że jest dość niebezpieczny, Stwórca zostawia człowieka samego. Bez opieki, bez parasola ochronnego, bez podpowiedzi, ale za to z całą brutalnością wolnej woli. Bóg sprzedaje człowiekowi życie, a zaraz potem znika. Człowiek decyduje samodzielnie i o przebiegu gry, i o jej zakończeniu. Tak, śmierć również leży w ludzkich rękach. Symbolika tego zabiegu jest dosłownie porażająca. Idea, która porusza zagadnienia egzystencjalne z tą samą siłą co najprostsze i najpierwotniejsze pytanie o sens życia. Tytuł natomiast bezbłędnie wpisuje się w konwencję odrodzenia, zmiany, nowego spojrzenia. Doskonała koncepcja, która wprowadza czytelnika w mistyczny świat refleksji nie z tego świata. Można się z nią nie zgadzać, ale nie można przejść obok niej obojętnie. I choć autor, nieco kokieteryjnie jak mniemam, twierdzi, iż symbolem posługuje się niejako z przymusu spowodowanego brakiem możliwości czytelnej artykulacji pewnych zjawisk, to ja uważam, że robi to w sposób po prostu perfekcyjny – chapeau bas!
Sielsko, wiejsko i anielsko…
Problematyka Wskrzesiny wydaje się skrajnie ciężka, duszna i mroczna, ale rzeczywistość jest zgoła inna. Autor daleki jest od patosu i wzniosłości. Gdyby więc Jacek Bromski szukał inspiracji do kolejnego rozdziału swojej filmowej sagi o Królowym Moście, bez zastanowienia poleciłabym mu lekturę Wskrzesiny. Nastrój powieści od samego początku przypomina serialowo-filmową koncepcję, którą można określić roboczym tytułem – wsi spokojna, wsi wesoła… ale nie do końca. Motywy przypominające te z produkcji Bromskiego można dosłownie mnożyć – stary, pogodny ksiądz-filozof; dawna mieszkanka, która odwiedza rodzinne strony, przybywając z zachodu luksusowym samochodem, w czerwonych szpilkach oraz w naturalnym futrze bez względu na porę roku i aurę; wątek chuligańsko-kryminalny (i tutaj mamy pełną dowolność, choć dobrze byłoby zahaczyć o narkotyki); senny komisariat policji tudzież funkcjonariusz z dowolnie ukierunkowaną dysfunkcją; obcokrajowiec kaleczący polszczyznę (u Boratczuka jest Horst, który polskiego uczył się z utworów Sienkiewicza); afirmacja przyrody, prac polowych, hodowli najrozmaitszych roślin i zwierząt; swojskie jadło; umiłowanie biesiady alkoholowej w różnych formach; seks okraszony sporą dawką bezceremonialności i odarty z tak zwanych uczuć wyższych. W ten sposób charakteryzuje Boratczuk szeroko pojętą polską prowincję. I choć rzeczywiście w wielu miejscach ta koncepcja nie wydaje się być szczególnie oryginalna, to trzeba przyznać, że już pojawienie się kluczowej postaci jest raczej odkrywcze. Tutaj pod strzechy wchodzi bowiem sam Bóg. Nie ukraińska mafia, nie złodzieje samochodów spod Warszawy, ale Wszechmogący Stwórca. Jest to w istocie pewna nowość. Z kolei konstrukcja boskiego bohatera sama w sobie pobudza do wzmożonej refleksji na tematy głęboko metafizyczne, choćby i przez fakt, że nosi on najbardziej pierwotne z ludzkich imion. Trzeba jednak wspomnieć również o postaciach ziemskich, o mieszkańcach Fraudencji, którzy także są odmalowani oryginalnie i nietuzinkowo. Ludzie z krwi i kości. Ludzie z przeszłością, z nałogami, ze skłonnościami do przemocy i brutalności. Jak się kochają, to bliżej im w tej miłości do nimfomanii niż do głębokich przeżyć romantycznych. A kiedy z kolei się biją, to nie tyle do krwi, co raczej do śpiączki i dożywotniej wegetacji w następstwie. Środowisko, które pod przykrywką wiejskiej sielanki jest mocno patologiczne i zdemoralizowane. Środowisko pełne indywidualności. Małgorzata, która służy do mszy jako ministrantka i mieszka z księdzem na plebanii, jej nieżyjąca matka, która spisywała sny, Marcin – utalentowany rysownik, a przy okazji drobny rzezimieszek, Gałan – były policjant, który montuje kamery nawet w toaletach i znęca się nad swoją żoną, ponad stuletni ksiądz jeżdżący konno i ciągle szukający sensu odrestaurowanych w starym kościele fresków. Należy więc przyznać, że plejada postaci jawi się dość imponująco. Ale sami bohaterowie to jeszcze nie koniec, bo przecież najważniejsze jest w sumie to, czego doświadczają w sposób bardzo mocno oddalony od założeń naukowych – tajemnicza muzyka, niebieskie światło, niebieski miód (tak!), zapiski poczynione ręką osoby zmarłej. To wszystko sprawia, że ich życie się zmienia, że oni sami podejmują decyzje niestandardowe, kontrowersyjne i dziwne. Zakończenie natomiast wyjaśnia zagadkę, ale wprowadza równocześnie nowe pytania. Nic się więc nie kończy.
I jeszcze ta przyroda. Nie mogę się powstrzymać przed nadmienieniem o niej choćby kilku słów. Boratczuk pisze o naturze dosłownie tak, jakby malował krajobrazy. Wszystko jest bardzo plastyczne, brzęczące, bulgoczące i pachnące. Oto fragment, który w bardzo reprezentatywny sposób wprowadza w nastrój dominujący fabułę:
Przed milionami lat wszystko należało do pszczół i koni. Na całej Ziemi rozpościerały się kwieciste łąki, gdzie pszczoły niestrudzenie zbierały nektar. Odrywał je od tego zajęcia tylko tętent koni, które łączyły się w tabuny tak wielkie, że gdy galopowały, ziemia drżała, a kurzawa wzniecona kopytami zaćmiewała słońce. Tam, gdzie zatrzymały się na popas, w promieniu dziesiątek kilometrów powstawał ubity plac, na którym długo nie chciała wyrosnąć nawet trawa. Roje żyjące w takich miejscach ginęły z głodu. Dlatego pszczoły zaczęły zabijać konie. Pokrywały je kożuchem swoich małych odwłoków, żądliły i sączyły jad. […] Ta wojna – choć ludzie zaorali łąki, konie zamknęli w stajniach i zagrodach, a pszczoły w ulach – nigdy się nie skończyła…
A. Boratczuk, „Wskrzesina…”, s. 9. [3].
Zagrajmy w skojarzenia
Wskrzesina to powieść, w której dosłownie każdy element świata przedstawionego przywodzi na myśl jakiś motyw z innego dzieła kultury, jakąś nową koncepcję, jakieś czytelnicze wspomnienie. Nie jest to jednak w żadnym wypadku forma pastiszowa, czy też mozaikowa. Chodzi tu raczej o to, że te skojarzenia są całkiem luźne, a także na tyle szerokie, iż śmiem mniemać, że nie wszystkie były zamierzone. To raczej moja wyobraźnia posuwa się tutaj nieco dalej niż to konieczne. Muszę jednak zaznaczyć, że tylko dobry, głęboki i ambitny tekst jest w stanie zainspirować czytelnika do wniosków wykraczających poza standardowe przemyślenia. Kolejny raz warto powiedzieć – chapeau bas!
Zacznę od skojarzenia najbardziej klasycznego – Jan Kochanowski i jego Czarnolas. Czemu nie, skoro opisy przyrody, mimo że ujęte w odmienne formy, są tutaj bardzo podobne. Ta sama plastyka, to samo nastawienie na kojącą moc natury, to samo poczucie ulgi, mądrości i szacunku. Oczywiście, że u Boratczuka sprawy szybko zaczną toczyć się innym, bardziej dramatycznym torem, ale koncepcja pozostanie widoczna praktycznie do samego końca.
Mamy więc element czarnoleskiej sielanki, w którą wkracza tajemniczy przybysz. I tu od razu nasuwa mi się na myśl Traktat o łuskaniu fasoli Wiesława Myśliwskiego. Skojarzenie to nie jest bardzo precyzyjne, ponieważ w przypadku Adama nie pojawiają się raczej wątpliwości co do tego, kim jest i jaką pełni rolę, a tego samego nie możemy przecież powiedzieć o bohaterze Myśliwskiego. Podobieństwa są jednak gdzie indziej i można chyba uznać, że wtapiają się bardziej w płaszczyznę interpretacji pod kątem filozoficznym. Obaj bowiem przychodzą znikąd, obaj pojawiają się nieproszeni i obaj wiedzą o czymś, co niedostępne jest zwykłemu śmiertelnikowi.
I jeszcze Justyna, czyli w moich oczach współczesna projekcja Reymontowskiej Jagny. Kobieta, która w swoim wyzwoleniu seksualnym znacznie przekracza granice wyuzdania. Postać łamiąca niejedno tabu. Osoba, która w nieustannym nastawieniu na przeżycia zmysłowe jest w stanie dostrzegać to, czego nie widzą inni. Tak więc współczesna Jagna to oczywiście nimfomanka, którą rodzina, w efekcie wielu kontrowersyjnych zachowań, postanawia poddać sterylizacji. Poślubiona starszemu od siebie despocie, nieustannie marzy o lepszym życiu i o miłości krystalicznej. Ale to właśnie ona doświadcza przeżyć mistycznych, dzięki którym może dosłownie słyszeć ludzkie myśli.
Czy w tym miejscu należy postawić kropkę? Niekoniecznie. Dlatego ja jej nie stawiam. Zamiast tego, namawiam do poszukiwań.
Powieść Boratczuka to obraz człowieka i Boga we wzajemnej relacji, to próba odpowiedzi na egzystencjalne pytanie o rdzeń człowieczeństwa, to mistyczna podróż w głąb ludzkiej natury. Jednak przede wszystkim jest to doskonały, sprawnie napisany tekst, który czyta się z ogromną przyjemnością. Świetnie skonstruowana fabuła, barwni bohaterowie, ambitna symbolika. Trzeba czegoś więcej? Nie sądzę. I właśnie dlatego, że jest to opowieść spójna, kompletna i przemyślana, bardzo gorąco rekomenduję jej lekturę.
A. Boratczuk, Wskrzesina, Wydawnictwo JanKa, Pruszków 2020.