05.11.2020

Nowy Napis Co Tydzień #074 / Listy z Procidy (5): Listownie

„A pisarz musi znać twarz czytelnika” Sandor Marai

Ano właśnie… Nie potrafię pisać do anonimowego czytelnika i na dodatek z pokolenia wnuków. Dlatego wybrałem formę listu, od razu się zastrzegając, drogi Józefie, że traktuję żanrOd razu wyjaśnię, uprzedzając Twoje wątpliwości, czemu nie używam „gatunku”. Otóż „żanr” jest spolszczonym romanizmem, zaświadcza o tym Słownik Doroszewskiego. Tenże romanizm nadaje mu sznyt (styl…), którego absolutnie brak w płaskim darwinowskim gatunku.[1] epistolarny jedynie jako ramę kompozycyjną, chwyt znany już w starożytności. Przy tym odbiorca, zauważ, bywał nieważny, czasami fikcyjny, list służył jako wehikuł, którym autor przewoził treści dla większego grona konsumentów. Rezygnując z tradycyjnych form powitalnych i pożegnalnych, próbuję rozszerzyć ramy żanru.

Doprawdy nie rozumiem Twojego oporu wobec epistolarnego stylu. Czyżbyś uległ skrótowcom komunikacyjnym na tyle, że nie potrafisz wyjść poza sms i e-mail? Rozumiem tendencję do skrótu w powszechnej bieżączce, ale zwróć uwagę, że im więcej skracasz, tym szybciej przebierasz nogami, a więc sam się nakręcasz niczym królik z reklamy bateryjek pewnej marki. A list daje moment oddechu, pozwala na zatrzymanie się w obłędnym kołowrocie dni, ofiaruje chwilę zadumy, spojrzenie za siebie.

Jesteśmy obaj w takim wieku, że pora popatrzyć wstecz, wspak, na przekór prądom. Pora wrócić do źródeł, tylko tam jest najczystsza woda. Jan Paweł II mówił:

Jeśli chcesz znaleźć źródło,
musisz iść do góry, pod prąd.

Uprawianie dzisiaj sztuki epistolarnej jest taką właśnie drogą wspak. Listy są dawne jak pismo, znamy babilońsko-asyryjskie listy, zapisane pismem klinowym z okresu 2200–2000 lat przed naszą erą czy hieroglificzne listy Egipcjan, u których pierwszy raz pojawia się list jako forma literacka.

Podobnie było w Rosji, którą swego czasu interesowałem się szczególnie. Tak zwane bieriestiannyje gramoty, czyli gramoty na korze brzozowej, które archeolodzy na moich oczach wydobywali z fundamentów Starej Ładogi, były listami z początków ruszczyzny. Widać w nich narodziny procesu samostanowienia się języka i jego wychodzenia spod wpływu cerkiewno-słowiańskiego.

Starożytni uważali, że list to połowa dialogu. Pisząc list, autor przyzywał ducha adresata, a w przypadku osób nieżyjących dusze ich wywoływał z cienia. Ów zwyczaj przejął później Petrarka, który w liście do Cycerona żalił się, że ten stracił w jego oczach szacunek, jakim go darzył od Rozmów tuskulańskich po tym, jak w bibliotece Werony odnalazł jego listy do Attyka i zobaczył w nich prawdziwą twarz Marka Tuliusza:

Czemu bowiem służy pouczanie innych, czemu służy nieustanne rozprawianie pięknymi słowy o cnocie, jeśli tymczasem siebie samego nie słuchasz? O ile lepiej by było, zwłaszcza dla filozofa, zestarzeć się w zaciszu wiejskim, rozmyślając – jak sam o tym w którymś miejscu piszesz – o życiu wiecznym, nie tym ziemskim, tak krótkim przecież, o ile lepiej nie piastować wysokich urzędów, ni pożądać sukcesów, przez żadnego Katylinę nie popaść w pychę! Lecz teraz nie ma to już zupełnie znaczenia. Żegnaj mi na zawsze, o Cyceronie.

List do osoby dawno nieżyjącej był więc czymś naturalnym, co nie budziło zdziwienia, wszak starożytni wierzyli, że zmarli ciągle są tu obecni, tylko istnieją w innej zakładce czasowej i widzą nas jakby przez sen. Wystarczy wspomnieć zejście Odyseusza do Hadesu, czy raczej wyjście dusz z Hadesu do Odyseusza na zapach krwi.

Długo by można o żanrze i o samych listach, o arcydziełach sztuki epistolarnej od Pliniusza Młodszego po panią de Sévigné, ale pora przejść do meritum.

*

Kiedyś mnie pytałeś, czy nie napisałbym czegoś o początkach „Solidarności”, bo przygotowujesz podwójny numer kwartalnika poświęcony 40-leciu jej powstania. Wtenczas zbyłem Cię okrągłą wymówką, trzymając się zasady, że powrót do starych miłości jest niemożliwy. Nie sposób słowem oddać uczucie, którego od dawna już nie ma, a bajać to nie my.

Pamiętam kiedyś, jak, bodajże na 25-lecie „Solidarności”, młody i świeżo upieczony dziennikarz Wojtek robił dyplom u Marka Mellera. Ten zaproponował, ażeby każdy z ich grupy podyplomowego studium dziennikarstwa wybrał sobie jednego bohatera z jego książki Kto tu wpuścił dziennikarzy i zrobił z nim wywiad po dwudziestu pięciu latach. Wojtek zwrócił się do mnie, żebym to ja był jego bohaterem. Mieszkałem wtedy w Kondzie Biereżnej nad Jeziorem Onieżskim, gdzie diabeł mówi dobranoc, ale akurat miałem jechać do Polski, więc zapytałem, gdzie chciałby się spotkać. Przekonywał mnie, aby w Gdańsku, pod bramą Stoczni. Z Krzyżami w tle.

Wykręciłem się, że muszę do mamy, do Wrocławia, i że mogę się spotkać nad Odrą, gdzie coś mu pokażę. Spotkaliśmy się obok jazu łączącego Wyspę Słodową z Biskupinem. Kiedyś była to mała plaża w gęstwinie bzów, gdzie po raz pierwszy pocałowałem dziewczynę. Niestety, zobaczyć to miejsce można już tylko na ekranie pamięci, bo w realu, to znaczy ninieNinie, podobnie jak żanr, jest słowem dawnym i rzadkim, ale dodaje do pojęcia „obecnie” czy „teraz” element nicości i zaprzeczenia, szczyptę buddyjskiej pustki w czasie teraźniejszym.[2], cały teren wylano asfaltem i teraz jest tam parking samochodowy. Widzisz Wojtku – powiedziałem – tak i pod Stocznią się zmieniło. Tamtej atmosfery już nie wrócisz, więc nie ma po co podświetlać starej kliszy. Obrazki na niej coraz bardziej się zacierają, nijaczeją.

W końcu kogo dzisiaj interesuje „Solidarność” oprócz tych, którzy brali w niej udział. A tych jest coraz mniej – powoli się wykruszają i coraz bardziej przypominają mi radzieckich weteranów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, których widywałem na początku lat 90-tych w Moskwie na skwerze przy metrze Szcziołkowskaja. Grali w kępie brzóz w domino i kłócili się o wojnę, a naród demonstrował w tym czasie poparcie dla Jelcyna pod Białym Domem. Czy zatem dzisiaj, chcąc porozmawiać o „Solidarności”, nie lepiej w kępie brzóz przy piwie zasiąść do partyjki domina, niż zajmować tym tematem: podwójny numer „Nowego Napisu”?

Tak sobie myślałem wtedy, w środku pandemii koronawirusa, bodaj w kwietniu, i ani się obejrzałem, jak minęło lato i oto poczta przyniosła mi ów podwójny tom „Nowego Napisu” zatytułowany dodatkowo Solidarność, pamiątka czy ślad? A w nim Twój tekst o Stoczni Gdańskiej w ostatnich dniach sierpniowego strajku w 1980 roku. Jednocześnie wróciłeś do pomysłu listów, proponując, abym napisał do Ciebie, co myślę o tym tekście. Znalazłeś nawet dla mnie miejsce w jednym z przypisów swojego szkicu… Może dzięki temu przetrwam w piśmiennictwie polskim dłużej niż jętka jednodniowa…? A zarazem przekonywałeś, że nasze spotkanie w Stoczni Gdańskiej na strajku jest wspólnym doświadczeniem, od którego można się odbijać jak od kozła przy robieniu salta. Późniejsze drogi zawiodły nas zupełnie gdzie indziej i nie da się znaleźć w naszych biografiach drugiego aż tak wspólnego epizodu.

Z drugiej strony zawartość tomu przygniata powagą, nie ma w nim miejsca na zabawę/grę, która jest przecież sednem literatury, dlatego nie żałuję, że nie znalazłem się w onym tomie wśród jego autorów. Wolę tutaj, w formie listu, opowiedzieć Ci swoje widzenie „Solidarności”. Bo że było to jedynie widzenie, złudne, acz dotkliwe, nie ulega wątpliwości, więc i w słowach nie należy przesadzać, gdyż przeszłość opalizuje, ciągle zmienna migoce jak motyl i nie sposób jej językiem pochwycić. Do minionej rzeczywistości można jedynie się przybliżać, mniej lub bardziej, to zależy od maestrii narratora, ale wejść do niej w tekście niepodobna.

*

Dla mnie „Solidarność” ma lico Bernaszki, mojej drugiej żony, którą poznałem w Stoczni Gdańskiej im. Lenina w przedostatnim dniu strajku, w przededniu podpisania Porozumień. W rozgwarze sali BHP zaintrygował mnie jej zachrypnięty głos nad moją głową. Pytała Bielińskiego o poprzednie numery biuletynu strajkowego. A kiedy podniosłem oczy znad maszynopisu wywiadu z Andrzejem Wajdą, który przygotowywałem do kolejnego numeru, to już nie mogłem ich od niej oderwać.

Bernadetta Stankiewicz była delegatem biura projektowego z Oliwy. Ja przyjechałem na gdański strajk prosto z plaży nudystów w Dębkach, gdzie w towarzystwie paru KOR-owców i kilku naszych z SKS spędzaliśmy wakacje nad Bałtykiem. Na wieść o wybuchu strajków na Wybrzeżu zapakowaliśmy się do czyjegoś małego fiata i pomknęliśmy do Stoczni. Całą noc pomagaliśmy w drukarni, a na dzień wracaliśmy na plażę. Nie dziw, że po kilku takich całonocnych wypadach Mirek Chojecki zapomniał wziąć prawo jazdy i w drodze powrotnej patrol nas zatrzymał gdzieś za Gdynią. Bez prawa jazdy i dowodu rejestracyjnego, podejrzanych o kradzież samochodu, milicjanci odholowali nas do najbliższego komisariatu, a tam wyjaśniło się od razu, że pojmali elementy antysocjalistyczne. Po dobie w areszcie śledczym w Gdańsku, gdzie wyjaśniali mą tożsamość (z Wrocławia w tym celu przyjechał major Bodnar z SB…), wywieźli nas z Heniem Zielińskim, obu skutych, do lasu. W pierwszej chwili pomyślałem, że jedziemy na rozwałkę, dopiero gdy zobaczyłem kierunkowskazy na Poznań domyśliłem się, że chyba odwożą nas do Wrocławia. Za Poznaniem nas rozkuli.

Po dosiedzeniu 48. godzin we wrocławskim areszcie dałem w długą na bosaka z butami w garści, bo nie pozwolono mi nawet zasznurować adidasów przed wyjściem, a za progiem już czekał kolejny patrol, żeby mnie na nowe 48 godzin zapeklować. Potem dwa dni dobierałem się do Stoczni na okrągło, przez Słupsk i dalej autostopem, bo strajkowała kolej. Do Gdańska wjechałem audi z jakimiś Niemcami.

Opowiedziałem o tym wszystkim Bernaszce w nocy z 30 na 31 sierpnia. Szwendaliśmy się po Stoczni… Księżyca nie pamiętam, jak i szczegółów dnia następnego, pomnę jedynie, że po podpisaniu Porozumień długo jeszcze siedzieliśmy w sali BHP, składając ostatni numer Biuletynu Strajkowego „Solidarność”, a ze Stoczni Gdańskiej im. Lenina wychodziliśmy jako jedni z ostatnich.

Pierwsze kilka dni przemieszkałem kątem u Bernaszki, która wynajmowała pokój w Oliwie, ale gospodyni postawiła weto, nie chciała mieszkać z mężczyzną pod jednym dachem i musiałem się ewakuować. Szczęściem miałem dokąd, bo jeszcze w czasie strajku spotkałem w Stoczni Macieja Prusa, który wraz z zespołem Teatru Wybrzeże przyszedł do Sali BHP pozdrowić strajkujących. Maćka poznałem kiedyś u Haliny Mikołajskiej w mieszkaniu, gdzie żeśmy w kilka osób palili trawę po głodówce w Świętym Krzyżu, ale to inna historia. Maciek, wtedy dyrektor Teatru Wybrzeże, zaproponował mi pokój gościnny w teatrze, ilekroć będę potrzebował. Kilka dni pomieszkałem w teatrze, pisząc w podzięce tekst do programu Sprawy Dantona Stanisławy Przybyszewskiej. Później Lech Wałęsa zaproponował mi stanowisko redaktora naczelnego Pisma Regionu „Solidarność” i zamieszkanie w Hotelu Morskim, czyli w siedzibie gdańskiego MKZ przy Grunwaldzkiej 103 we Wrzeszczu.

Hotel Morski miał pokoje gościnne i bar na piątym piętrze. W jednym z dwóch na stałe zasiedlonych pokojach mieszkaliśmy my z Bernaszką, a w drugim – Andrzej Kołodziej z Iwoną, szefową kadr Zarządu Regionu. Andrzej potem się wsławił ucieczką z Polski w stanie wojennym przez zieloną granicę, wpadł w Czechosłowacji, pokazywali go w telewizji, a jeszcze potem pojawił się w szeregach „Solidarności Walczącej” jako najbliższy współpracownik Kornela Morawieckiego. Wtedy, w pierwszych miesiącach działalności NSZZ „Solidarność”, Kołodziej był włosatym „pistoletem” ze Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni i członkiem Zarządu Regionu.

Pozostałe pokoje zajmowali w różnym czasie różni goście. Najczęstszym był sekretarz Komisji Krajowej Andrzej Celiński z Warszawy, bo hotel Morski był również siedzibą Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”. Niżej, na czwartym piętrze, urzędował Wałęsa i jego biuro BIPS, to jest Biuro Informacji Prasowej „Solidarności”, z którego najlepiej pamiętam Pawła Huelle, może dlatego, że utrwalił mi się później Waiserem Dawidkiem. Na trzecim piętrze byliśmy my, to znaczy redakcja „Solidarności z lwami”, jak popularnie nazywano pismo, od herbu z dwoma lwami na winiecie. W redakcji pracowało nas troje, ja jako naczelny i główny autor, Bernaszka jako sekretarz redakcji, ona też kleiła makietę każdego numeru, oraz maszynistka pani Hania. Bywali tam też autorzy-wolni strzelcy: Zbynio Gach z tygodnika „Czas”, Nina Rasz z „Wieczoru Wybrzeża”, Stefan Adamski, moja prawa ręka, oraz Lesław Ludwig – tłumacz Zwrotnika Raka Henry’ego Millera. Pod nami mieściła się hala maszyn drukarskich Andrzeja Budkiewicza i klub stoczniowy „Ster”, gdzie 17 września 1980 roku odbył się pierwszy ogólnopolski zjazd działaczy związkowych, którzy dyskutowali nad formą przyszłego związku i przyjęli nazwę „Solidarność”, zgłoszoną przez Karola Modzelewskiego.

Można więc powiedzieć, że mieszkaliśmy z Bernaszką w oku cyklonu, jakim był ruch „Solidarności” w latach 1980–1981. Byliśmy na posterunku na okrągło, nader często budzono mnie telefonem z portierni w środku nocy jako jedynego członka Prezydium Zarządu Regionu obecnego na miejscu i na dodatek sekretarza prasowego tegoż Zarządu, bo dzwoni właśnie jakiś dziennikarz z drugiego końca świata i prosi o analizę sytuacji. Albo nad ranem zwalała się ekipa telewizyjna z Hiszpanii i trzeba było ich czymś zająć do przyjścia Wałęsy, z którym byli umówieni dopiero na trzecią. Nie mówiąc o znajomych z całej Polski, którzy wiedząc, że mieszkamy w biurze, walili do nas jak w dym, nie patrząc na porę.

W barze na naszym piętrze aż huczało od plotek i pogłosek… Nie wstając od stolika, miałem przegląd wiadomości z całej Polski. Od razu zaczęło się knucie jednych przeciwko drugim. Na początek „Gwiazdozbiór” kontra Wałęsa. Ech, Józefie, ileż ja się nasłuchałem już w pierwszych miesiącach „Solidarności”: o agencie Wałęsie od pani Ani, o Kuroniu, że trzeba go ze Związku wymazać, o sobie, że ogłaszając swój tekst o Abramowskim okazałem się zwolennikiem żydokomuny i tym podobne… Dzięki zamieszkaniu w epicentrum wydarzeń tamtych szesnastu miesięcy, miałem okazję śledzić od środka to wszystko, co po latach wyplusnęło na zewnątrz w postaci rozerwanych więzi towarzyskich, wzajemnych oskarżeń byłych wspólników, poróżnień rodzinnych tudzież rozłamów przyjaźni. Ja to widziałem już wtedy, w hotelu Morskim przy Grunwaldzkiej 103 we Wrzeszczu, tak samo jak w kropli wody można dojrzeć pod mikroskopem procesy, które zachodzą w morzu. Powoli więc stygłem w swoich uczuciach do „Solidarności”, pozostając ciągle w związku z Bernaszką. Ba, zastanawiałem się już wtedy, jesienią 1981 roku, czy nie rzucić tego wszystkiego w cholerę i gdyby nie stan wojenny, to kto wie, czy nie hodowałbym owiec w Kotlinie Kłodzkiej. Stan wojenny sprawił, że znaleźliśmy się z Bernaszką w podziemiu, potem w więzieniu… – ale to zupełnie inna historia.

Podsumowując, powiem, że te szesnaście miesięcy to był dla mnie niewątpliwie przełom. Wyjechałem z rodzinnego Wrocławia na dobre, spotkałem piękną i mądrą kobietę, z którą przeżyłem najciekawszy i najbardziej intensywny okres swego życia, uczyłem się fachu redaktorsko-dziennikarskiego, tkwiąc w tyglu wydarzeń i kreując je – zarówno własnym piórem, jak przy pomocy całej gazety.

Nigdy nie zapomnę na przykład lekcji poprawności politycznej, której udzielił mi Günter Grass. Robiłem z nim wywiad, który tłumaczył Bolesław Fac. Siedzieliśmy na ławce w parku oliwskim, Grass dużo opowiadał o Wałęsie, zachwalał jego charyzmę i na jedno tylko chciałby zwrócić uwagę, a mianowicie… i dalej nie zrozumiałem nagrania na taśmie – nie dość, że Grass zagłuszał Faca, to jeszcze ptaki świergoliły. Grass coś o Matce Boskiej mówił, że ma w klapie Różę Luksemburg? Nie, nie potrafiłem zrozumieć, o co mu chodziło, machnąłem ręką i cały akapit wyciąłem. Parę lat później prowadziłem spotkanie z Grassem po pokazie filmu Volkera Schlöndorffa Blaszany bębenek i w pewnej chwili Grass spytał, czemu ocenzurowaliśmy wtenczas jego wypowiedź, wycinając zdanie, że Luksemburg powinna zastąpić Matkę Boską w klapie Wałęsy? Zatkało mnie… Okazało się bowiem, że brak Róży w klapie Lecha Wałęsy była dla Güntera Grassa dowodem na istnienie cenzury w związkowej prasie! A ja machnąłem ręką… Nie pomoże mi zasłanianie się post factum cichym bełkotem Bola Faca, lekcji Grassa nie zapomnę do końca swoich dni.

Mówiąc krótko, miałem okazję podglądać historię od kuchni i dzięki temu nie dam się jej nabrać po raz wtóry.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Mariusz Wilk, Listy z Procidy (5): Listownie, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 74

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...