12.11.2020

Nowy Napis Co Tydzień #075 / VII. Berezwecza obejrzeć się nie da…

Poprzednie części cyklu można zobaczyć tutaj.

VII. Berezwecza obejrzeć się nie da…

Ze wspaniałej budsławskiej świątyni wyjeżdżam dalej już sam. Przebijam się dalej na północ, w kierunku Brasławszczyzny i fascynującego mnie od lat pogranicza białorusko-łotewskiego, na którym po obu stronach pilnie strzeżonej granicy Unii Europejskiej żyją wciąż tysiące Polaków, pozostawionych, mówmy szczerze, przez nas – rodaków z kraju – ich własnemu losowi. Tutejsza, głównie przykościelna, polskość, zgodnie z pokoleniowymi prawami biologii obumiera z każdym rokiem, ale polskiego elementarza, podręcznika, książki do czytania, nie przyśle tutaj nikt, a zainicjowany dwanaście lat temu projekt założenia na łotewskim brzegu Dźwiny lokalnego polskiego radia najpierw został wycofany, bo wymyślili go pisowcy, a ostatnio nikt go nie wznawia – i tego już pojąć nie umiem. Nudzę o tym, gdzie mogę, po rozmaitych kuluarach, wszyscy przyznają, że to ważne i pilne – ale nie dzieje się nic…

Po drodze z Budsławia najpierw napotykam niewielkie stare miasto Głębokie, od stuleci stanowiące ważny punkt na handlowym, ale i militarnym szlaku Wilno-Połock. To położenie odbiło się na tutejszej historii, w której znaleźć można wiele dat wymownych. Wieś jest wzmiankowana w źródłach od 1414 roku, jako własność rodu Zenowiczów. W stuleciu następnym jest już miasteczkiem, które w toku wojny z Polską o Inflanty w 1563 roku zajmuje Iwan Groźny. Do rąk polskich powraca Głębokie po ostatecznym zwycięstwie Batorego – w 1581 roku. Następne dekady przynoszą miasteczku potężne świątynie: kalwińską, a potem katolicką. Greko-katolicy mają swój monaster bazyliański tuż obok – w Berezweczu. Rozwój miejscowości przerywa kolejna okupacja rosyjska lat 1654–1667, a potem wielki pożar w 1700 roku. Niemniej liczba ludności w wieku XVIII przekracza już trzy tysiące i Głębokie, ciągle nie będąc miastem, staje się siedzibą szkoły podwydziałowej pod egidą Komisji Edukacji Narodowej. Rośnie w tym czasie gwałtownie przenosząca się tu z Ukrainy ludność żydowska, dzięki czemu szerszy rozmach przybiera tutejszy handel. Drugi rozbiór Rzeczpospolitej w 1793 roku oddaje Głębokie w ręce rosyjskie. Stan ten potrwa aż do pierwszej wojny światowej, a zaraz potem – do wojny z bolszewikami. Władza polska powróci tu na stałe dopiero w 1921 roku. Głębokie staje się miastem, wkrótce dobiegnie 10 tysięcy mieszkańców. Leży w pobliżu granicy polsko-sowieckiej, toteż druga wojna światowa rozpoczyna się tu wkroczeniem Armii Czerwonej 17 września 1939 roku. Typowe dla całej sowieckiej strefy okupacyjnej represje wzmożone zostały tutaj faktem, że pobazyliański monaster w Berezweczu, przed wojną zajęty przez Korpus Ochrony Pogranicza, został przez sowietów zamieniony w polityczne więzienie, w którym znalazło się kilka tysięcy osób z polskiej elity cywilnej i wojskowej. W czerwcu 1941 roku więźniowie ci – w ramach ewakuacji do odległego o blisko 200 kilometrów Witebska – zostali pieszo pognani w drogę i w trakcie marszu pod konwojem w znacznej części wymordowani. Rozmiar tej akcji był tak duży, że nie udało się utrzymać jej w tajemnicy. Doszło do tego, że już po paru miesiącach władze sowieckie same skazały na śmierć dwóch oficerów bezpośrednio odpowiedzialnych za dokonane egzekucje. Inaczej dokonał się tragiczny los żydowskiej części ludności Głębokiego, od jesieni 1941 roku zamkniętej przez nowych – niemieckich – okupantów w utworzonym tu getcie. W lipcu 1943 roku wybuchło w getcie powstanie zbrojne. Beznadziejne, ale ratujące godność. Po jego stłumieniu wszyscy Żydzi zostali wymordowani na miejscu – znów na terenie tegoż pobazyliańskiego monasteru w Berezweczu – dziś już włączonym w obręb miasta. Tak było w czasie wojny. A potem już przyszedł zwykły, „normalny” Sowietskij Sojuz – do 1990 roku.

Cała ta dawna i niedawna lokalna historia dalekich chyba od wielkiej polityki mieszkańców małego miasta Głębokie stanowi dla mnie ilustrację tego, co dziesięć dni temu powiedziałem na konferencji w Mińsku, że być Białorusinem jest chyba jeszcze trudniej, niż być Polakiem. Co jednak ze śladów tej przeszłości zdołałem na własne oczy zobaczyć w ciągu parogodzinnej zaledwie bytności w mieście? Zbudowana ostatnio przelotowa droga szybkiego ruchu Wilno–Połock omija Głębokie sporym łukiem, dzięki czemu stare miasteczko zachowuje swój charakter prowincjonalny i co najmniej część dawnej zabudowy. Liczy dziś niespełna dwadzieścia tysięcy mieszkańców, spośród których jedną trzecią stanowią katolicy, parafianie monumentalnego siedemnastowiecznego kościoła Świętej Trójcy. Po przeciwnej stronie centralnego placu miejskiego wznosi się niemniej potężna cerkiew. Między nimi parę dużych magazynów handlowych i sporo małych sklepów. Ruch niemały.

Wyjeżdżam z Berezwecza i z Głębokiego w dalszą wędrówkę, wiedząc o dyskretnym, cichym trwaniu historii odrobinę więcej niż dzień wcześniej…

Wyjeżdżam z centrum w kierunku Berezwecza, stanowiącego dziś eleganckie przedmieście, położonego nad rozległym jeziorem. Stary monaster chcę obejrzeć z dwóch względów: najpierw z uwagi na wspomnianą tu dramatyczną historię tych murów w czasie drugiej wojny światowej. Miejsce to jest jednak ważne dla mnie i z innej, już niejako zawodowej strony. Za parę dni będę w Mińsku opowiadał o szczególnych cechach grekokatolickiej bazyliańskiej oświaty osiemnastego wieku. Obok Żyrowicz, Borun i naszego podlaskiego Supraśla, właśnie Berezwecze należało do największych placówek tej edukacji, dobrze więc będzie popatrzeć na to miejsce z bliska. Podjeżdżam więc pod bramę dużego parku, w głębi którego widnieją zabudowania jednoznacznie wskazujące na dawne sakralne funkcje, zostawiam samochód i chcę wejść za ogrodzenie. Zanim jednak doszedłem do bramy, pojawia się obok mnie wojskowy z dystynkcjami chyba oficerskimi i ostro zapytuje, czego tu szukam. Wyjaśniam, że jestem polskim historykiem, i przejeżdżając, chcę obejrzeć stary monaster. Grzecznie, ale bardzo kategorycznie zostaję poinformowany, że niczego nie obejrzę z tej ani z innej strony gmachów, i że nawet tu, pod bramą, nie powinienem się zatrzymywać na chodniku ani przypadkiem robić zdjęć. Cóż, odchodzę nieco dalej i próbuję zrozumieć to, co zaszło. Jedna rzecz jest jasna: w odróżnieniu od podobnie prezentujących się Żyrowicz, Berezwecze nie jest świątynią ani muzeum, ale placówką jakichś dbałych o swą dyskrecję służb bezpieczeństwa albo działającym w dalszym ciągu więzieniem szczególnego rodzaju. Tak czasem bywa w różnych miejscach globu. Zwracający mi uwagę funkcjonariusz – myślę dalej – okazał się bardzo uprzejmy, nie czepiał się starego polskiego profesora. I w tym momencie, znów – jak w Pińsku – przypomina mi się sowiecki dowcip: „a mog zariezat’…”. Wyjeżdżam z Berezwecza i z Głębokiego w dalszą wędrówkę, wiedząc o dyskretnym, cichym trwaniu historii odrobinę więcej niż dzień wcześniej. 

*

Na białoruskim pograniczu z Łotwą bywałem wcześniej tylko w Brasławiu. To ładne i ciekawe miasto, uroczo położone na wysoko wzniesionym przesmyku między dwoma rozległymi jeziorami. Naokoło rozpościerają się lasy, toteż widoki z tamtejszej góry zamkowej są zachwycające. Historia miasta jest długa, ta zapisana – sięga wieku jedenastego, jeszcze wcześniejsza wpisuje się w słabo znane dzieje długotrwałego naporu Słowian Wschodnich na plemiona ugrofińskie i bałtyjskie, uporczywie spychane z głębokiego lądu na samo wybrzeże Bałtyku. Na tutejszym terenie walka trwała między słowiańskimi Krywiczami a bałtyjskimi Łatgalami. Brasław powstał jako gród umacniający panowanie najeźdźców z południowego wschodu na ziemiach po lewej, południowej stronie Dźwiny. Od XI wieku Brasławszczyzna należy do księstwa połockiego, a od 1307 roku wraz z nim wchodzi w skład Wielkiego Księstwa Litewskiego. Stanowi jego północno-wschodnie pogranicze – po drugiej stronie Dźwiny rozpościerają się już Inflanty. Ludność Brasławszczyzny już w średniowieczu jest wymieszana etnicznie i kulturowo: Bałtów reprezentują Litwini i łotewscy Łatgale, Słowian – Białorusini i nowogrodzcy Rosjanie. Od XV wieku pojawiają się Polacy, a także Tatarzy i Żydzi. Wkrótce ziemia ta okazuje się najdalej na północny wschód wysuniętym wielokulturowym i wielowyznaniowym regionem Europy: w XVII wieku współżyją tu ze sobą – wymieniając, jak się zdaje, w porządku liczebności kolejnych wspólnot – grekokatolicy, katolicy łacińscy, judaiści, prawosławni, kalwiniści, luteranie i tatarscy muzułmanie. Co charakterystyczne dla litewskiej atmosfery religijnej – konfliktów międzywyznaniowych prawie nie ma, a granice wyznań przebiegają najczęściej wewnątrz rodzin. Historia polityczna jest tu krwawa, zwłaszcza w okresach wojen Wielkiego Księstwa Litewskiego, a potem Rzeczypospolitej Obojga Narodów z kolejnymi najazdami rosyjskimi w XVI–XVIII wieku. Brasławszczyzna zachowuje jednak niepodległą przynależność do Rzeczypospolitej aż do jej politycznego upadku w 1795 roku. Późniejsze trwanie pod władzą carów upodabnia ten region do całej białoruskiej części dawnego Wielkiego Księstwa – pasmo prześladowań i aktów oporu jest wszędzie podobne. Bardzo liczna tutaj tradycyjnie mniejszość polska i rozpowszechnienie katolicyzmu łacińskiego, a także aktywność kulturalna tutejszego ziemiaństwa, czynią sam Brasław i jego okolice swoistym archipelagiem kultury polskiej, bardzo odległym od Polski etnicznej, ale może właśnie dlatego szczególnie dbałym o podtrzymywanie z nią niełatwej więzi. Wbrew zaborcy i mimo stworzonych przezeń warunków politycznego ucisku polskości, elitą tego regionu, wyznaczającą kierunki myślenia ideowego, pozostają tu jednoznacznie Polacy.

Przychodzi wiek dwudziesty. Po pierwszej wojnie światowej i wojnie bolszewickiej, od końca 1920 roku, Brasławszczyzna wchodzi w skład II Rzeczpospolitej, stając się jej powiatem krańcowym, najdalej wysuniętym na północ. Pozwala to na nieskrępowany rozwój społecznych inicjatyw lokalnych, owocujących w życiu gospodarczym, szkolnictwie i kulturze. Naturalne walory regionu, a więc przede wszystkim bogactwo jezior, przyciągają tu młodzież i wielu turystów z całej Polski. To oczywiście wzmacnia związki Brasławszczyzny z Polską i premiuje „od zawsze” wiodące w lokalnym społeczeństwie role Polaków. Białoruski niewykształcony chłop jest traktowany jak obywatel jedynie w dniach kolejnych wyborów do władz polskiego państwa, na co dzień pozostaje zwykle tylko przedmiotem polityki cudzej. Wynika to przede wszystkim ze stanu jego świadomości politycznej, ale dla polskiego państwa oznacza to bombę z opóźnionym zapłonem. Zdają sobie z tego sprawę tylko nieliczni.

Bomba wybuchnąć nie zdąży. 17 września 1939 roku na Brasławszczyznę wdziera się armia sowiecka i poglądy polityczne ludności nie liczą się tu zupełnie. Państwo polskie ginie z mapy nie z powodu swych wewnętrznych słabości i win, a Brasław traci na kilkadziesiąt lat jakikolwiek kontakt z Warszawą czy Krakowem nie dlatego, że urzędnik z warszawskiej centrali lekceważył tutejszego chłopa. Liczy się świeżo zawarty pakt Mołotowa z Ribbentropem – i zawiniona słabość bezmyślnej Europy.

Druga wojna światowa to – jak wiadomo – w tej części kontynentu dwie kolejne okupacje: sowiecka 1939–1941 i niemiecka 1941–1944. Obie uderzały w ludność cywilną, ale ciosy wymierzała każda inaczej. Te sowieckie kierowane były przede wszystkim przeciw Polakom, niemieckie – najpierw przeciw Żydom, a potem przeciw wszystkim innym. Atak sowiecki operował propagandowym hasłem wyzwolenia białoruskiego ludu z niewoli u polskich panów, jego skuteczność była jednak minimalna: Brasław, położony o krok od przedwojennej granicy sowieckiej, wiedział sporo o tym, czym jest życie po jej drugiej stronie. Aresztowania, uwięzienia i wywózki za Ural dziesiątkowały miejscowych Polaków, ale także aktywnych publicznie przed wojną Białorusinów. Ambitne życie społeczne miasta i powiatu zostało zniszczone. Okupacja niemiecka była inna: obywała się bez jakiejkolwiek ideologii poza nienawiścią do Żydów, Polaków i podejrzanych o prosowieckość Rosjan. Ciosy terroru padały we wszystkich kierunkach. I budziły wolę odwetu. W środowiskach polskich pojawiło się podziemie AK-owskie, a w nim warto przypomnieć akcje ratowania ludności żydowskiej. Działania te w samym Brasławiu przypłacił życiem tutejszy proboszcz, ksiądz Mieczysław Akrejć, rozstrzelany przez Niemców za ukrywanie Żydów w kościele. W 1944 roku na Brasławszczyznę na nowo weszli sowieci, co oznaczało rządy nominalnie białoruskie, a w praktyce – moskiewskie. Czterdzieści siedem lat następnych, a zatem czas dwóch pokoleń, przeżyli Brasławianie w realiach Związku Radzieckiego. Ta historia najnowsza jest dziś dopiero przedmiotem badań.

Polska tkanka Brasławszczyzny, wyjątkowo ciężko doświadczona przez minione półwiecze, pozostała tu relatywnie bardzo silna – w oficjalnym spisie ludności z 1989 roku narodowość polską zadeklarowało 27% miejscowej ludności. To bardzo wiele w porównaniu z innymi regionami Białorusi. Jest to przy tym społeczność wyjątkowo aktywna kulturalnie. Świadczy o tym choćby większa niż gdziekolwiek indziej obfitość inicjatyw kulturalnych, spotkań i wypowiedzi medialnych polskich Brasławian, których co chwila spotkać można i w naszej sieci internetowej. Brasławia Polakom w kraju odkrywać już nie trzeba, warto natomiast o nim opowiadać. To przykład dla środowisk polskich w innych regionach Białorusi.

Osobiście znam Brasław już z kilku wcześniejszych pobytów, więc tym razem spędzam tu tylko parę chwil i kieruję się ku niezwiedzanej dotąd Druji, położonej na samym brzegu Dźwiny, czyli bezpośrednio nad granicą Łotwy, czyli i Unii Europejskiej. Po łotewskiej stronie rzeki istnieje tam łatgalska wieś Piedruja, wedle osiemnastowiecznych lokalnych polskich dokumentów: Przydrujsk. To ewidentnie dawna część tego samego miasteczka. Często bywając na Łotwie, odwiedzam i Piedruję z jej przepięknym małym barokowo-rokokowym kościołem. Głośno wołając przez rzekę, można się stamtąd z białoruską Drują łatwo porozumieć, bo i mieszanina języków – białoruskiego, łatgalskiego, polskiego i rosyjskiego – po obu stronach jest mniej więcej ta sama. Wyjątkowo ważna dla świata, polityczna granica ujawnia tu swoją względność i umowność, a płynąca Dźwina skłania do myślenia raczej o przyrodzie i o długim oddechu historii niż o bieżącej polityce.

*

Teraz wreszcie zobaczę Druję od środka… Miasteczko jest bardzo niewielkie, z okien samochodu robi raczej wrażenie dużej wsi, materialnie niebogatej, ale wyraźnie dumnej ze swego starożytnego pochodzenia. Pierwszym i najszacowniejszym świadectwem tej starożytności jest umieszczony na centralnym miejscu miasteczka „Borysów Kamień”. Potężny kilkumetrowy głaz, popękany, ale troskliwie złożony w całość, a na nim wyryty duży i niezgrabny napis: pomozi rabu swojemu borisu amin. Napis pochodzi z wieku dwunastego, od niego zaczynają się dzieje całej staro-białoruskiej kultury piśmiennej. Stoję i patrzę bez słowa: trzeba by powiedzieć bardzo wiele…

Cóż poza tym – dwa czy trzy sklepy, ogłoszenie o sprzedaży kur-niosek, drugie – o planowanej przebudowie drogi. Wokół skromniutkie domki, mała cerkiewka, na pagórku duży kościół katolicki. Nad Dźwiną wśród drzew stoi budynek, który kiedyś musiał być dworem, dziś chyba pełni funkcję szkoły, zasłoniętej otaczającym ją płotem. W niedzielne popołudnie, dawno po ostatniej mszy, na uliczkach pusto, pogadać nie ma z kim. Nawet w kościele udaje mi się zajrzeć tylko do kruchty, dalej wszystko zamknięte. Zresztą temat do rozmowy byłby drażliwy, wymagałby sporego zaufania rozmówców, no i ich dziś już wyjątkowej wiedzy o historii sprzed osiemdziesięciu lat.

Za czasów II Rzeczypospolitej właśnie Druja była północno-wschodnim krańcem Polski. Za rzeką na północy była Łotwa, a kilka kilometrów na wschód zaczynał się Związek Radziecki, Druja była więc miejscem politycznie ważnym. Mieszkali tu Białorusini, trochę Polaków, Łotyszy, Litwinów i sporo Żydów. Wyznaniowo przeważali katolicy. Duszpasterstwo prowadzili tu księża marianie. W tym miejscu trzeba jednak koniecznie wtrącić choćby krótkie przypomnienie zadziwiającej historii tego zgromadzenia. Zakon powstał w Polsce w końcu XVII wieku i stąd rozszedł się do kilku krajów europejskich. W XIX wieku tu i ówdzie uległ kasacie przez władze cywilne, gdzie indziej zanikł z braku powołań. Na terenie władzy carskiej został skasowany w drugiej połowie XIX wieku. W 1909 roku w ostatnim klasztorze – „umieralni” w Mariampolu na Litwie, żył już ostatni marianin na świecie, dziewięćdziesięcioletni staruszek. Był to więc koniec zgromadzenia. I tu zdarzył się fakt zdumiewający. Pojawił się tam trzydziestoletni ksiądz, deklarujący chęć wstąpienia do nieistniejącego już praktycznie zakonu i na ręce starca złożył śluby. Z punktu widzenia prawa kościelnego zgromadzenie zatem istnieć nie przestało, choć po rychłej śmierci staruszka pozostał w nim znów tylko jeden uczestnik. Ten zaskakujący pomysł odnowy umierającego zgromadzenia przyszedł do głowy Litwinowi z okolic tegoż Mariampola, Juozasowi Matulaitisowi-Matulewiczowi, społecznikowi i duszpasterzowi z powołania, szukającemu nowych dróg skutecznego apostolstwa w warunkach carskiej Rosji i gorącemu patriocie dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Zakon musiał być w Rosji nielegalny, ale jego jedynego członka zdelegalizować ani „rozpędzić” nie było jak… Po paru latach – jeszcze przed pierwszą wojną światową – pojawili się kandydaci do powstającego na nowo zakonu – tajni na terenie cesarstwa, a jawni w Europie i w Ameryce. Juozas Matulaitis-Matulewicz w latach dwudziestych XX wieku został arcybiskupem wileńskim, potem wysłannikiem papieskim na Litwę, twórcą tamtejszego konkordatu. Zmarł w 1927 roku, a w 1999 roku Jan Paweł II ogłosił go błogosławionym. Marianie tymczasem rozwijali swą działalność w różnych miejscach świata, ale szczególnie aktywni chcieli być w swoich stronach – na Litwie, Łotwie, Białorusi i na wschodnich kresach Polski. W 1923 roku zawitali do Drui i tu wkrótce stworzyli swoiste centrum duszpasterstwa wielonarodowej ludności pogranicza paru tych krajów.

Praca pastoralna szła dobrze, ale pod koniec lat trzydziestych ubiegłego wieku pojawiły się poważne problemy polityczne. W 1938 roku władze polskie wezwały zakonników do likwidacji ich placówki w Drui i do opuszczenia tutejszej strefy nadgranicznej. Sprawa, jak się zdaje, była załatwiana początkowo „w rękawiczkach”, ale gdy czterej wypędzani księża nie chcieli dobrowolnie opuścić klasztoru, polska policja wywiozła ich z Drui siłą. Cala placówka funkcjonowała mimo to dalej, a ostatni marianie dosiedzieli w Drui do 17 września 1939 roku – i znacznie, znacznie dłużej. Niektórych widziano potem za Uralem…

Ta ówczesna decyzja państwa polskiego wydaje się wyjątkowo dziwna i zasługuje na głębsze zbadanie. Uczestnicy i bezpośredni świadkowie tych wydarzeń sprzed osiemdziesięciu lat oczywiście nie żyją. Zostały, jak sądzę, dokumenty – i historyczna pamięć – w zgromadzeniu marianów. To jedna strona konfliktu. Nie bardzo wyobrażam sobie, jak można dotrzeć do śladów tej sprawy i jej przyczyn od strony urzędników przedwojennego państwa polskiego. Obecność silnego katolickiego ośrodka duszpasterskiego w przygranicznej, wielonarodowej i wielowyznaniowej Drui powinna była być – na zdrowy rozum – państwu polskiemu zdecydowanie na rękę. Jeśli było inaczej, to dlaczego? Jako najmożliwsze nasuwa się przypuszczenie, że styl mariańskiego duszpasterstwa, pragnącego dotrzeć do wszystkich mieszkańców, ich kultur, tożsamości narodowych i orientacji politycznych, był – łagodnie mówiąc – ideologicznie niezbieżny z centralistyczną i gwałtownie polonizatorską polityką władz państwowych. Może u źródeł wspomnianej tu decyzji były – bądźmy optymistami – tylko ostro endeckie przerosty tego czy innego decydenta, a może rzeczywiście tamtejsi marianie wspierali takie czy inne antypaństwowe nastroje miejscowych mniejszości – nie wiem. Gehenna tamtego lokalnego świata za czasów kolejnych okupacji sowieckich i niemieckich, a potem półwiecza sowietyzmu, sprawiła, że zbiorowa pamięć o „czasach polskich” przynosi prawem kontrastu obraz dość różowy i skłonna jest zapominać o momentach bolesnych i niesprawiedliwych. Odkrycie prawdy i jej upublicznienie jest jednak w tym wypadku oczywistym obowiązkiem uczciwych historyków polskich. Chciałbym tego doczekać. 

*

Pętanie się samochodem z zachodnią rejestracją po ścisłym białoruskim pograniczu z UE to „nie to, co tygrysy lubią najbardziej”. Dwadzieścia pięć lat temu straże zwinęły mnie na bliskim granicy białorusko-litewskiej gościńcu pod Oszmianą, musiałem się długo tłumaczyć i od tego czasu mam związany z tym wydarzeniem lekki uraz. Teraz więc też wracałbym chętnie w głąb Białorusi, ale uznałem, że gdzie jak gdzie, ale do Rosicy muszę spróbować dotrzeć. Właśnie w kontekście sprawy marianów z Drui. Rosica leży w linii prostej niedaleko od Drui, ale po drugiej stronie Dźwiny i na obszarze, który po pokoju polsko-sowieckim z 1921 roku należał już do Związku Radzieckiego. Tamtejsza ludność podlegała więc wszystkim perypetiom całego „państwa rad”, a w tym i zakazowi praktyk religijnych. Gdy w 1941 roku rozpoczęła się wojna sowiecko-niemiecka i na tereny te wtargnęli Niemcy, zaistniała możliwość zorganizowania tam wypraw misyjnych. Szansa ta zelektryzowała i księży marianów, i pracujące też na dawnym pograniczu siostry ze zgromadzenia Eucharystek. Miejscem, w którym zdecydowano założyć prowizoryczny punkt duszpasterski okazała się właśnie wieś Rosica. Jako pierwsze dotarły do niej siostry, a wkrótce za nimi przybył najpierw jeden, a potem i drugi ksiądz.

Ten pierwszy, Antoni Leszczewicz, był już „starym wyjadaczem” w zakresie dziwnych wypraw misyjnych. Urodzony w 1890 roku i wyświęcony przed samym wybuchem pierwszej wojny światowej, już na pierwszą placówkę został skierowany za Ural – do pracy wśród polskich zesłańców w Irkucku i Czycie. Po trzech latach przeniesiono go do Harbina w Mandżurii, gdzie od dziesięcioleci przebywała znaczna liczba Polaków. Jako proboszcz tamtejszej parafii i wybitny działacz społeczny, pracował tam przez lat dwadzieścia. Po powrocie do Polski honorowany za swe duszpasterskie i patriotyczne zasługi zaskoczył wszystkich decyzją wstąpienia – po 25 latach kapłaństwa – do nowicjatu zgromadzenia marianów. W ten sposób, w rok później, w czerwcu 1939 roku znalazł się na placówce w Drui, a jesienią 1941 roku – w Rosicy. Kiedy rozmiary pracy duszpasterskiej okazały się bardzo rozległe, poprosił przełożonych o pomoc. Wkrótce przybył drugi kapłan – znacznie młodszy ksiądz Jerzy Kaszyra, Białorusin z rodziny prawosławnej, katolik od osiemnastego, a marianin od dwudziestego roku życia – jeden z tych właśnie, których w 1938 roku władze polskie wyrzuciły z Drui z powodów politycznych…

Dwaj księża i kilka sióstr zakonnych stworzyli w sumie bardzo prężny ośrodek duszpasterski, oddziaływujący na znaczny teren wielu okolicznych wiosek. Ludność, przez ponad dwadzieścia lat pozbawiona dostępu do sakramentów, teraz garnęła się do kościoła i docierała do Rosicy z daleka. Sprawdziłem to osobiście: kiedy jadąc tam samochodem bez przyzwoitej mapy, pytałem o drogę w wioskach oddalonych stamtąd o kilkanaście kilometrów bezdroży, kierowano mnie szczegółowo, przy okazji przypominając straszne wydarzenia okupacyjne. 

Jesienią 1942 roku w całym tutejszym regionie uaktywniła się silna białoruska partyzantka antyniemiecka, mająca solidne oparcie w postawach całej miejscowej ludności. To spowodowało z kolei niemieckie akcje odwetowe. W połowie lutego 1943 roku dokonana została zakrojona na wielką skalę akcja represyjna właśnie w Rosicy, ogłoszona jako kara za wspieranie sowieckich bandytów przez ludność regionu. Cywilni mieszkańcy samej Rosicy i okolicznych wsi – łącznie z kobietami i małymi dziećmi – zostali zgonieni i zamknięci w kościele. W ciągu trzech dni pozostawali tam bez żywności i wody, po czym najsilniejszych mężczyzn odłączono i skierowano do transportu jadącego na roboty do Niemiec, zaś pozostałą ludność kolejnymi grupami odwożono do odległych od centrum wsi gospodarstw i tam żywcem palono w stodołach. Kaźń trwała dwa dni, 17 i 18 lutego, w płomieniach zginęło wtedy 1 528 osób.

Księży i siostry zakonne Niemcy wyłączyli z tłumu skazanych na śmierć. Sami kaci widocznie uznali, że im akurat trudno postawić zarzut tęsknoty za sowiecką władzą i popierania sterowanej przez Moskwę partyzantki. Nakłaniano więc cały zespół do dobrowolnego opuszczenia Rosicy, ale tymczasem pozwolono im na sprawowanie „opieki” nad budynkiem zamienionego w tymczasowe więzienie kościoła. Umożliwiło to równocześnie dwie rzeczy – dostarczanie do wnętrza wody i choćby minimalnych ilości pożywienia dla dzieci, a także przebywanie wraz z uwięzionymi i wspieranie ich duchowe. Księża nieustannie spowiadali nieszczęśników. Kiedy okazało się jasne, że uwięzionych czeka szybka śmierć, ksiądz Leszczewicz jako szef zespołu zdołał swym autorytetem skłonić Siostry Eucharystki do opuszczenia Rosicy, dla dalszej służby następnym ofiarom wojny. Sami księża natomiast uznali, że ich miejsce musi być przy ginących. I tak ksiądz Antoni Leszczewicz poszedł z jedną grupą gnaną do stodoły i intonując wspólną modlitwę spłonął 17 lutego, zaś ksiądz Jerzy Kaszyra zrobił to samo, idąc z pozostałymi więźniami dnia następnego.

Tu pozostaje tylko milczenie. I modlitwa.

Obejrzałem duży i pięknie malowany, chyba w ogóle nowy, kościół, z licznymi wydawnictwami i folderami poświęconymi wydarzeniom z 1943 roku i postaciom obu księży, których papież Jan Paweł II zaliczył w 1999 roku do grona błogosławionych Kościoła Powszechnego. Sama miejscowość, złożona z niedawno zbudowanych solidnych domów, nie ma już charakteru tradycyjnej białoruskiej wioski, jest miejscem często odwiedzanym przez przyjezdnych. Przed plebanią widzę dwa samochody z zachodnią rejestracją, potem słyszę, jak ktoś – chyba proboszcz – oprowadza po kościele anglojęzycznych gości. Nie muszę włączać się w to spotkanie. Trzeba mi ciszy.

Ciąg dalszy w następnym numerze tygodnika „Nowy Napis Co Tydzień”.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Bohdan Cywiński, VII. Berezwecza obejrzeć się nie da…, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 75

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...