12.11.2020

Nowy Napis Co Tydzień #075 / Wskrzesiciel. Historia pewnej literackiej przygody

Wszystko zna swoją przyczynę.

W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku matka zawiozła mnie na pustkowie, które było miejscem jej narodzin i krótkiej, przerwanej wojną, nastoletniej młodości. Z autobusu PKS wysiadało się prosto w ciszę, mroczną i gęstą jak cisza fantomów, która powstała z nieobecności tych, którzy tu kiedyś byli: Żydów, Polaków, Ukraińców żyjących w symbiotycznym poplątaniu, w kulturowym trójkącie o bokach zwieńczonych synagogą, kościołem i cerkwią. Na pustym placu (niegdyś żydowskim targu), gdzie autobus kończył kurs – przysiągłbyś – nie było nawet Boga. Rozrzucone niesymetrycznie chałupy – szczątki niegdysiejszej całości – rzeźbiły w pustce szczerbatą przestrzeń. Matka zapukała do jednej z chałup. Otworzyła jej kobiecina w chustce zawiązanej pod brodą, w kuchennym fartuchu. Rozmawiały przez chwilę, głównie milcząc.

Potem poszłyśmy na cmentarz. W przeciwieństwie do strefy żywych, był przeludniony. Mieszkańcy grobów patrzyli na nas z głębi swego nieistnienia. Na pobladłych fotografiach sześć niezwykłej urody córek pewnego rzemieślnika, które rok po roku zabierała gruźlica, miało grube, czarne warkocze. („Śmierć pięknych jest zawsze od innych śmierci brzydsza” – powiedziała matka). Pustymi oczodołami, korpusami bez kończyn patrzyli też pomordowani w latach 1943–1945 w wołyńskiej rzezi – nastałej po tym, jak symbiotyczny trójkąt rozczłonkowała polityka. Rodzina matki i ona sama ocaleli, bo w dzień poprzedzający nocny mord ostrzegł ich sąsiad, Ukrainiec. Według przekazanego potomnym, w tym i mnie, ustnego świadectwa, moja babka Katarzyna zgarnęła z łóżka pierzynę, a ze ściany jarmarczny malunek Chrystusa i ukryła się z dziećmi w lesie. Dziadek Józef, rymarz pracujący dla pobliskiego dworu hrabiego Horowitza, złota rączka, zdążył już umrzeć na astmę. W 1944 roku jej najmłodszą córkę, siedemnastoletnią Adelę, Niemcy zabrali na roboty przymusowe do Rzeszy, gdzie zastał ją koniec wojny. Tylko raz, właśnie wtedy, odwiedziła ze mną, swoją córką, miasteczko pogranicza, Lubyczę Królewską, punkt na mapie roztoczańskiej krainy, łączącej Wyżynę Lubelską z Podolem, falującą łagodnymi wzniesieniami, na których, rozłożywszy swe bezkresne cielsko, wypasa się niebo.

Było lato, pachniały ścierniska, obejmowały się pustka z ciszą. 

Wszystko zna swoją przyczynę.

W 2019 roku skontaktował się ze mną Zdzisław Pizun, historyk tej ziemi, nauczyciel, niestrudzony odkrywca i badacz jej ukrytych skarbów. Czy może mi, zapytał, przysłać książeczkę swego przyjaciela, od pokoleń związanego z Roztoczem, osiadłego tam poety. Gdybym nie stanęła kiedyś na wygasłym lubyckim placu, sięgnęłabym po Sen na Kniaziach Roberta Gmiterka? Wątpliwe – półkę z książkami do przeczytania w mojej domowej bibliotece powyginał już ciężar wyrzutów sumienia (tytuły i nazwiska na grzbietach przyobleka cecha żywych istot: zdolność wiercenia dziury w brzuchu, szturchanie, obraza). Prawdopodobnie umknęłaby mi ta publikacja, nigdy bym się o Śnie na Kniaziach nie dowiedziała.

Obiecałam jednak historykowi, że z książką się zapoznam. Uczyniłam tak, bo w pamięć o tamtej pustce zaczęła wsączać się cierpliwie i powoli dziwna, nieznana mi dotąd tęsknota nienasyconych korzeni. Roztoczańskie krajobrazy przyciągały sekretnym szeptem pradomu: poprzez matkę też stamtąd jesteś, w twoich żyłach krąży również kresowa krew, razem z zadrą utraty, ze smutkiem zrujnowanych siedlisk i obłupanych kapliczek z pokiereszowanymi Jezusami, z kryjącymi się w zgliszczach świątyń konwiami niedosłyszanych modłów. Z tamtejszym poetą.

Wszystko zna swoją przyczynę.

Kniazie, wieś w gminie Lubycza Królewska, spłynęły wielką krwią czwartego października 1942 roku, kiedy to Niemcy w odwecie za podpalenie stajni z trzema końmi w obozie zagłady SS-Sonderkommando Bełżec, kierowanego przez komendanta Gottlieba Heringa, wymordowali okoliczną ludność, także z Lubyczy, Szalenika i Żyłki. (Oskarżenie było fałszywe, ogień zaprószyli pijani w belę niemieccy wachmani). Potem tryskały kolejne krwie, obracały się wniwecz żywota. Kto nie wierzy, niech zobaczy dowody: stary miejscowy cmentarz i niebotyczne ruiny cerkwi jedenastowiecznej świętej Paraskewy, zrośnięte z chwastami, niezabliźnione, stojące tak od ciosów zadanych przez wojnę w 1944 roku.

Robert Gmiterek zobaczył. Widział od dzieciństwa, wyssał widzenie z mlekiem matki, nie mógł nie zobaczyć cmentarza i ruin, i tego, co ta ziemia ma do pokazania. Osobliwe to patrzenie: przez szczelinę w spróchniałym, walącym się płocie, przez dziurkę w drzwiach od dawno zapodzianego klucza, w oczy cmentarnych Aniołów Smutku, przez ramię bezramiennych Zbawicieli (ugodzonych kulą lub czasem), przez ciszę, którą zasłana jest przestrzeń nieistnienia, przez sen. „Niekiedy to, co widzimy, jest niewidzialne” – powiadamia niedowiarków, świadomy, że metoda dyskretnego podglądu, nobilitacji szczegółu pozwala ujrzeć głębiej, więcej. Do tego, co zobaczył, dodał Gmiterek słowo, do słowa aparat fotograficzny. Wyposażony w nie ruszył w drogę.

Tak kraina pustki doczekała się swojego kronikarza, kustosza pamięci, adwokata przepadłych, strażnika bezludnych widnokręgów. To musiało się wydarzyć – żądało tego Roztocze, serdeczny kawał Polski. 

Wszystko zna swoją przyczynę.

Nie można zatrzymać dróg, nie można dróg porzucić. Sen na Kniaziach nazwał Gmiterek historiami, które wzięły się z drogi. Jesienią 2020 roku, czyli rok po ukazaniu się pierwszej książki, pojawia się Oikoumene – jej kontynuacja. Cóż to za dziwny, łamiący język tytuł? „Ekumene – ze starogreckiego oikoumene – objaśnia autor – znaczy «świat zaludniony»”. Tutaj nie pachnie dziwnym. Nie zapominajmy: to strefa Kresów, pogranicza, gdzie cyrylica z antykwą łacińską towarzyszą sobie od narodzin do śmierci. Tytuł Oikoumene to zatem przemyślany komunikat: Gmiterek wędruje po drogach (które często zdążyły zamienić się w bezdroża), żeby zaludniać pustkę, przywracać jej tamto poplątane symbiotycznie życie. A drogi, te białe lub żółte „o suchych stopach, z lekką mgiełką świtu”, mają oczy (Ballada o drodze). Wiodą przez roztoczańskie pagórki i płaskowyże, przez miejsca, „gdzie na ścianach zawisły w pełni schwytane księżyce”, gdzie spotykają się i rozstają początki i końce. Idą po drogach korowody odwiecznego światła (światło w podróży Gmiterka odgrywa pierwszorzędną rolę), maszerują towarzyszące mu cienie, wloką się stare, bezpowrotne ganki, olbrzymieją przydrożne, przypominające niekiedy człowiecze twarze kamienie, stają w szeregu wyryte na szkolnej ławce wspomnienia, podnoszą się czytające z mgły niewidzialne ludzkie postacie, czuje się ich otwarty wzrok albo zamknięte powieki, cichość ich kroków i przemierzanych nimi wieków.

Antropomorfizacja to podstawowe narzędzie, którym Gmiterek ożywia drogi i wszystko minione. Domy tu przemawiają:

Cały jestem z popiołów. Z piór ptasich, z rozdartej pierzyny, z dziedzictwa Mafieja Tepyły, z żony jego Katarzyny, ze skorup glinianych, ze złomu, z terkotu kół na kamieniach, z oddechu bagien nad Panczą, z wszystkiego, czego nie ma. 

(Tepiły) 

Domy tu się skarżą, jak ten Wiktora Zina w Hrubieszowie: Marzną mi dłonie i stopy pod zadrami czasu” (Piękno nieutracone).

Ba, przymioty ludzkie ma też nieistnienie, które „leży niedaleko Nowego Brusna” (Wielka pustka. Rudka). Podążając drogami, autor Oikoumene przygarnia historie jak porzucone, okaleczone zwierzęta, liże ich rany, gromadzi ich żale („Noszę łzy jak kamienne korale. Tęsknię z otwartymi oczami” – lamentuje Niobe z Oserdowa), rekonstruuje kształty i oblicza.

Na skrzydełku okładki Oikoumene zamieszczono zdjęcie autora. Trudno oprzeć się wrażeniu podobieństwa: jego sylwetka i wzrok przejęły coś z postaci, które poddaje zmartwychwstaniu – hardą czułość wspólnictwa. 

*

Wszystko zna swoją przyczynę.

Był koniec, musi być początek. Jest początek, musi być koniec. Dwa zdania tworzące pełnię, nic tu dodać, nic ująć. Lecz Gmiterek uzupełnia: nie ma granic oddzielających jedno od drugiego. Nie ma barier między wymiarami. „Nigdzie nie widziałem tyle życia w śmierci” – odnotowuje przy nagrobku przeminiętej Marii Sokół. Filozofia twórcy Snu na Kniaziach Oikoumene zakłada przenikanie się czasów: „Na stacji w Szczebrzeszynie to, co było, spotka to, co minie”.

W drodze do Łucka „[c]zas nas zastał wysoko na wzgórzu z widokiem, a sam płynął nisko. Przez kamienice Łucka, przez ogród Milanówka. Przeprawiał się przez nas drugi czas”.

W roztoczańskim świecie Roberta Gmiterka sen i baśń zawiązują sztamę z rekwizytami rzeczywistości, które – przetoczywszy się przez tę ziemię – pozostawiła apokalipsa, jak ten bezgłowy pomnik kobiety na murszejącej nekropolii w Czerwonogradzie, tłumaczący współczesnym:

Nie miałam do tego głowy. Nie wiedziałam, co myśleć. Deptałam głowę węża. Nie myślałam o tym, że moja apokalipsa depcze Krystynopol. Że gąsienice ze zgrzytem gryzą bruk i cegłę. 

(Gwiazdy we włosach. Czerwonograd)

Zagląda w te rejony duch mitologii – odwiecznej ojczyzny baśni. W Ostrowie, gdzie tylko mgła i druty, odzywa się niski, niby spod ziemi jęk transformatorów, i nasuwa skojarzenie z haftem Arachne splotem nici Ariadny (Mitologia mgły). Baśniowość tu okrzepła, chodzi twardo po ziemi, przysiada na grzędzie, oddycha tubylczym powietrzem. Władimir Nabokow, jeden z najważniejszych pisarzy XX wieku głosił, że każde wielkie dzieło literackie jest baśnią, w tym tak realistyczne jak Anna Karenina czy Wojna i pokój. Dowodzi tego poezjo-proza Gmiterka, który przeczuł to, co wiedział autor Lolity: że tylko przez baśń da się wysnuć prawdę.

Wszystko zna swoją przyczynę.

Pobłyskują w tej poezji echa prozy innego zagorzałego podróżnika w rejony pograniczne Andrzeja Stasiuka, przebija się baśniowy, mroczny, omglony klimat drohobyckiego mikrokosmosu Brunona Schulza (obydwaj są w swej prozie poetami), jednak Robert Gmiterek utkał własny, niepodrabialny język narracji, język zdolny udźwignąć metafizyczne wizje przenikania się wymiarów, oddający złożoną, wielokulturową aurę roztoczańskiej historii. Zdawał sobie sprawę z wagi wyzwania: „Muszę od początku ulepić język, który mnie zrozumie – pisze w Oikoumene – Ten, który mnie opowie od pierwszego słowa. Ten, którego imię można na końcu języka powoli smakować”.

Fenomen tego języka dyktuje melodia, wspomagana często przez rytm i refren – wszak to, pamiętajmy, Kresy, z ich mową zaśpiewną, liryczną, zaokrągloną, jakby dyrygowała nią ta sama ręka, co rysowała delikatne, opływowe linie wzgórz. Gęstość, soczystość, smak nadaje mu lingwistyczna wyobraźnia autora, imponująca odwagą skojarzeń: Jest w koronkach taka delikatność śmierci, która wywodzi z pamięci białe nitki grzybni, kiełkujące paprocie, mchy i saprofity. Wywołuje z piasku gładkie strzępy ciszy” (Ifigenia z Temiatysk).

Kadiszu grudniowym zatrzyma nas „[c]ienka tafla chłodu chrupiąca pod obcasem odchodzącego grudnia”.W opowieści o Bełżcu dreszczem przeszyje konkret prostej obserwacji: „Tutaj nikt nie mieszka. Tylko dwa ptaki na cieniutkich, cichych strunach harfy miasta Bełżca”.

Dahańska impresja przywoła klimat Bergmanowskiego filmowego arcydzieła i światłocienie impresjonistycznego malarstwa: „Tu zawsze rosły poziomki. Tu, gdzie z dzikiej róży wywodziliśmy na świat wielkie litery światła”.

Fotografie oprawiające te poetyckie miniatury przemawiają własną mową, są odrębnymi, samodzielnymi dziełami sztuki, razem wzięte wywołują niekiedy poczucie przeciążenia dojmującym, drażliwym, bolesnym pięknem. Wtedy, zanim przewróci się kartkę i wkroczy do następnej historii, trzeba wziąć przerwę na oddech. Nie należy się śpieszyć, bo czas – w przeciwieństwie do praw zawiadujących w orbicie śmierci – tu nie ucieka. To nie śmierć ma ostatnie słowo. Ostatnie słowo odbiera śmierci ten, co zszywa „na nowo popruty świat światłem”, czyni czas powrotnym, wskrzesza: poeta. 

Wszystko zna swoją przyczynę.

Oto stoję na ostatnim przystanku i chłonę jego samotność. Przystanek zatrzymał się na trzydziestej trzeciej stronie Oikoumene i – precyzuje autor – znajduje się w Hucie Złomy. Niegdyś Złomy dzieliły się na Złomy Ruskie i Złomy Polskie. „Dalej nikt już nie przystaje”. Przystanku nie wyróżnia nic, poza tym, że jest ostatni, „pochylony i pusty przy drodze do gdzieś dalekiego”.

– Dlaczego przywiozłaś mnie do pustki? – zapytałam matkę, gdy wysiadłyśmy na ostatnim przystanku w Lubyczy Królewskiej w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Oprócz pustki nic nie widziałam. Nie słyszałam nic oprócz ciszy.

Niekiedy w czasie świąt matka wzdychała: – Naokoło były tam pagórki, w lesie grzyby. Janek, najstarszy brat, napędzał u hrabiego turbinę, żeby w pałacu mieli elektrykę. Potem Ruscy wzięli go do wojska, a kiedy kazali zastrzelić Polaka, to odmówił i dostał kulę w łeb. Ojciec w Wielką Sobotę czyścił nam schodzone buty i ustawiał w szeregu jak karnych żołnierzy. Lśniły odrodzone, godne.

„Czy odważymy się zobaczyć niemożliwe? Czy zmierzymy się z nieprawdopodobieństwem?” – zastanawia się obrońca przepadłych w miniaturze Pies z Cieszanowa. Kot z Cheshire – „Czy też wzruszymy ramionami i pójdziemy dalej? Nic nie zobaczymy. Niczego nie dotkniemy”.

Historia dwóch ostatnich przystanków zatoczyła krąg, by spotkać się w świecie zaludnionym przez Roberta Gmiterka, na około-lubyckich drogach oplatających Starą Hutę, Kniazie, Chodywańce, Szczebrzeszyn, Hrebenne, Mołodowce, Chotylub, Narol, Bełżec, na przydrożnych łąkach, na których moja mała matka w sukience w drobne kwiaty i warkoczach – zachowało się jedyne takie zdjęcie – zbierała lebiodę na zupę. (Lebioda oszukiwała głód – trzeba ją było długo gotować, żeby pozbyła się toksyn). I zobaczyłam ją, jak idzie w stronę domu z wiklinowym koszem wypełnionym zielskiem, coś pod nosem nucąc, i jak zatrzymuje się na pogawędkę z wracającymi z żydowskiego targu Ickiem i Daryną, Ukrainką, co mieli się ku sobie, i jak dołączają do nich skrzypiące cienie mijanego wozu drabiniastego i rozumność nieruchomych drzew.

Nie znam we współczesnej literaturze podobnego maga. Takiego, który wydobywa z niebytu genetyczną pamięć miejsc, zdarzeń i pojedynczych losów. Który nakazuje: „Nie znikajcie tak szybko, przystańcie. Pomieszkajcie jeszcze w swoich domach”. I tak dzieje się naprawdę.

 

R. Gmiterek, Sen na Kniaziach i inne historie osobiste, Wydawnictwo Psychoskok, Konin 2019.

R. Gmiterek, Oikoumene. Na Roztoczu świata, Czuły Barbarzyńca Press, Warszawa 2020.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Elżbieta Isakiewicz, Wskrzesiciel. Historia pewnej literackiej przygody, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 75

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...