Nowy Napis Co Tydzień #078 / Po trzech latach…
Cykl Moja Białoruś osobista, do którego odnosi się poniższy komentarz można przeczytać tutaj.
Wróciłem. Napisałem publikowany tu we wcześniejszych odcinkach tekst sprawozdawczy, to i owo opowiedziałem kilku osobom – i zanurzyłem się z powrotem w tematykę mych normalnych prac historycznych. Bliska mojemu sercu Białoruś powróciła w krąg spraw ważnych, ale niejako odświętnych – nie śledziłem jej codzienności społecznej, a tym bardziej politycznej, sporadycznie spotykając jedynie białoruskie wątki kulturowe podczas moich wędrówek po bliskich Białorusi pograniczach Łotwy, Litwy i oczywiście na naszym Podlasiu. Jest takich treści dużo.
Po trzech latach Białoruski Sierpień 2020 uderzył we mnie nagle – i mocno. Czterdzieści lat wcześniej byłem młody – i z podobnym wewnętrznym napięciem pojechałem do Stoczni Gdańskiej. Po osiemdziesiątce takie wyprawy są nieco trudniejsze. Przede wszystkim liczy się jednak wzgląd inny.
Stocznia była w Polsce, byłem u siebie. Białorusinem nie jestem – ich sprawie mogę sprzyjać, mogę o niej opowiadać w świecie, na pewno mogę się o nią modlić, ale nie powinienem się w nią bezpośrednio wtrącać. Białoruska racja stanu jest może w tej chwili bardzo bliska racji stanu polskiej, ale nie jest z nią zasadniczo tożsama. Tę swoją rację stanu powinni określić, nad nią dyskutować i ją realizować – sami Białorusini. Polak może – i moim zdaniem chyba powinien – im w tej realizacji w jakieś mierze pomagać, ale z pozycji życzliwego bezpośredniego sąsiada, a nie jakkolwiek rozumianego „starszego brata” ani „przewodnika na drodze do Europy”. A chcąc wypowiadać się na tamtejsze tematy, musi starać się zrozumieć najpierw szczególną specyfikę Białorusi, jej niepowtarzalną inność od każdego z jej sąsiadów. W tym – od Polski.
*
Aktualna sytuacja na Białorusi wymyka się wszelkiemu opisowi. Jest dramatyczna, zastanawiająca, ale przede wszystkim zmienna z dnia na dzień. Pisząc te słowa wieczorem 29 listopada 2020 roku, wiem, że już za tydzień okażą się one jakoś odległe od nowej, dynamicznie narastającej rzeczywistości. Jaka okaże się ta odległość, przewidzieć trudno, ale zastanawiać się nad biegnącym procesem zmian muszę – i chcę. Nie tylko z gorącej sympatii dla Białorusinów, lecz także z troski o własną polską skórę…
Obserwujemy bardzo ostry i rozszerzający się ciągle konflikt między wyłaniającym się z mgły i rosnącym białoruskim społeczeństwem a wciąż silną, choć stopniowo topniejącą władzą Aleksandra Łukaszenki. Dopływające informacje dotyczą głównie wydarzeń ulicznych Mińska i kilku dużych miast, w tle widać oczywiście masę studentów wszystkich specjalności, ale także wrzące ważne zakłady pracy i niektóre wyraziste środowiska zawodowe: najpierw ukazali się informatycy, zaraz potem służba zdrowia, wykładowcy wyższych uczelni i znane postacie ze świata kultury. Jutro dowiemy się pewnie o następnych… Mapa protestów poza Mińskiem wskazuje na Grodno i Brześć, ale także między innymi na Witebsk, Mohylew czy Homel, a więc na bliską rosyjskiej granicy Białoruś Wschodnią. Pojawiają się też na niej pierwsze miasta mniejsze, jak Zasław, Mołodeczno czy Orsza.
Warto zastanowić się nad mechanizmami rozszerzania się tych manifestacji. Ich aktywni organizatorzy z różnych miejsc są oczywiście w ciągłym kontakcie. Jak jednak wiedza o ogólnokrajowej skali wydarzeń dociera do zwykłych, do wczoraj całkiem biernych politycznie mieszkańców miast i miasteczek, którzy dziś właśnie po raz pierwszy w życiu przymierzają się do zbiorowego wyjścia na ulicę? O takim scenariuszu nie opowiadają im przecież podległe Łukaszence media. Informacja, przestroga i zachęta, płyną po prostu z ust do ust. „Jakieś plotki” – powiedzą sceptycy. „Wszędobylska wieść gminna, tak jak kiedyś” – zafascynują się entuzjaści.
Mówi to coś o socjologii tego protestu i o jego motywacjach. Zaczął się chyba jako inteligencki i stołeczny, szybko przekształcając się po prostu w wielkomiejski. Wielkomiejskość w pierwszych tygodniach oznaczała wielokilometrowe pochody główną, strasznie długą i elegancką arterią miasta. Stopniowo w opisach starć z milicją pojawiły się „podwórka”. W zbudowanym „na nowo” w czasach sowieckich Mińsku podwórek w naszym polskim rozumieniu nie ma, są szerokie, otwarte i pozbawione mieszczańskiej intymności przestrzenie w osiedlach dziesięciopiętrowych bloków. Oznacza to, że odbywające się tu manifestacje ludności zmieniają swe oblicze, stają się mnogością wydarzeń osiedlowych, a więc nie anonimowych, a skupiających grono sąsiadów. Kiedy tu manifestuję, wszyscy na około widzą, co ja myślę… Prawie całe nasze „blokowisko” jest tu razem, wcale nie same oszołomy! A ci, których tu dziś nie ma, to tchórze i wypędki…
Na miejscu Łukaszenki byłbym się nad tym zastanowił z dużym niepokojem. Uliczny pochód rozgonić łatwo, ale rozpędzenie całych kolejnych osiedli mieszkaniowych okazałoby się znacznie trudniejsze. Technicznie, militarnie, politycznie… Hałas by się zrobił na cały świat…
Ale pomyślałbym o tym także z perspektywy białoruskiego opozycjonisty. Dokonała się wielka rzecz. Niezaprzeczalnie odnieśliśmy duży sukces – rozpaliliśmy obywatelską wyobraźnię białoruskich miast. Uwidoczniła się w nich wspólnota odważnego protestu, wyrażonego zbiorowym gestem. Co dalej? Zadając sobie to kluczowe pytanie, trzeba ocenić najpierw realny zasięg społeczny tej wspólnoty i sens wybranego gestu protestacyjnego. Kto już stanął w manifestacji, kogo jeszcze nie widać?
W układzie generacyjnym społeczeństwa widoczne są tu dwie kategorie pokoleniowe: młodzi i najstarsi. Tak bywa zawsze i wszędzie: pokolenie średnie, skupione na karierach zawodowych i dostatnim życiu własnej rodziny, nigdy nie śpieszy do zachowań opozycyjnych. W płaszczyźnie socjalnej – uderza brak wsi. I nad tym trzeba się zastanowić. Wieś posowiecka to z europejskiej perspektywy ziemia naprawdę nieznana: rolnictwo bez gospodarzy, bez indywidualnego ducha drobno-hektarowej, ale ciągłej przedsiębiorczości, rolnictwo dyrektora i parobków. Bariera cywilizacyjna, ekonomiczna i psychologiczna między wsią a miastem jest w przestrzeni posowieckiej bez porównania silniejsza niż w Polsce, ale i w całej, niby też przez komunę niegdyś mocno skolektywizowanej Europie środkowo-wschodniej. Istota tej różnicy mierzy się nie tyle zawartością kieszeni czy odległością od miasta, ale rozległością świata, w którym ma upłynąć ludzkie życie. Wieś była tu zawsze światem odrębnym i zamkniętym, żyła poza wszelką polityką. Chłop tutejszy nie był nigdy obywatelem. Nie miał nim być. To spadek nie tylko po ZSRR, ale i po Rosji carskiej. I tak zostało – warto poczytać bardzo mądrą, wydaną w Polsce kilka lat temu książkę Anny Engelking Kołchoźnicy. Antropologiczne studium tożsamości wsi białoruskiej przełomu XX i XXI wieku – przerażająco gruba, ale czyta się wspaniale i pomaga zrozumieć ten wielki problem Białorusinów.
Jak na taką wieś ma wkroczyć Białoruski Sierpień 2020? Co tam ogłaszać i jakiej odpowiedzi oczekiwać? Masowych pochodów w kołchozach nie będzie, strajki dla rolnika są oczywistą głupotą, a doroczny kalendarz przyrody zawsze okaże się ważniejszy od miejskiego pośpiechu wydarzeń i pseudo-wydarzeń politycznych. Może więc wyjściowe pytanie trzeba postawić całkiem inaczej: jak dowiedzieć się, czego chcą dzisiejsi kołchoźnicy, jak chcą zmieniać swój świat, czego oczekują dla swych dzieci i wnuków – i co im w tych pragnieniach przeszkadza? Takiej wiedzy, czy choćby intuicji socjologicznej, nie zdobywa się w miastach – ani w ich eleganckich gabinetach i bibliotekach, ani na asfaltach nowoczesnych arterii. Ona stopniowo wyrasta z doświadczeń środowisk wiejskich. Odwieczną siłą Białorusi jest jej niezłomna, milcząca wytrwałość. Jej duchowych ziaren szukałbym przede wszystkim na wsi.
*
We wszystkich relacjach z wydarzeń ulicznych na Białorusi podkreślany jest wyjątkowo liczny udział kobiet, starców i osób fizycznie niepełnosprawnych. Uderza też akcent na zdecydowanie pokojowy, wręcz dobroduszny stosunek manifestantów do brutalnych Łukaszenkowych „siławikow”, przy czym w tekstach komentatorów przywoływane są tradycje wielkich twórców ruchów non-violence – Mahatmy Ghandiego czy pastora Luthera Kinga. Warto może zauważyć, że protestującej mińskiej babci-emerytce, a może nawet i podtrzymującej ją w pochodzie wnuczce-studentce, nazwiska te są jednak zupełnie nieznane. Pokojowy charakter wystąpień i specyficzną dbałość o powstrzymanie się od wszelkiej agresji wiązałbym tu raczej z odwieczną tradycją kultury białoruskiego ludowego prawosławia: pochód jest tu przeżywany trochę jak procesja i wymaga odpowiedniej atmosfery i szczególnego, kulturalnego stylu zachowań. Taki dyskretnie religijny pogłos wiary, często zapomnianej w dreptaninie zwykłej codzienności, odzywa się czasem w chwilach, kiedy zbiorowe uniesienie godności musi mierzyć się z ordynarnym osobistym lękiem: rację mam ja – przeciwnik ma broń i milicyjną „sukę”. Podobny nastrój dziwnej powagi całkiem młodych stoczniowców gdańskich pamiętam też z polskiego Sierpnia 1980.
Ale nie jest to tylko cecha naszej słowiańskiej – białoruskiej czy polskiej – mentalności. Paręset lat przed narodzeniem Chrystusa starotestamentalny Żyd-psalmista śpiewał swym prześladowanym rodakom: „Pan jest mocą swojego ludu! Pieśnią moją jest Pan…”
Nie osiągnęli wtedy w swej walce ostatecznego sukcesu. Ale nie ulegli, przetrwali – o tysiąclecia dłużej niż ich ówcześni prześladowcy. Żyvie B’ełarus’!