10.12.2020

Nowy Napis Co Tydzień #079 / Marzenia o nieprzystosowaniu. Wokół poezji Piotra Grzymałowskiego

Sądzę, że można wskazać na wspólny rys pisarzy tak różnych, jak św. Augustyn, Søren Kierkegaard, Friedrich Nietzsche, Arthur Rimbaud, Hermann Hesse czy Jan Kasprowicz. Jest nim doświadczenie swoistego niezaspokojenia, które czyni z nich postaci w pewien sposób nieprzystosowane do tego świata, jakby należące do „drugiego brzegu”. Charles Bukowski pisał wprawdzie o „pięknych ludziach”, którzy „umierają w płomieniach”, lecz tę grupę autorów da się być może określić mniej fatalistycznymi słowami. Nie tyle bowiem cechowała ich zbytnia intensywność odczucia, życia i myśli, ile raczej niepokój, który naznaczył wszystko, o czym kiedykolwiek mówili czy pisali. Warto byłoby dodać: niepokój związany z potrzebą poszukiwania życia jawiącego się jako coś bezkresnego i oceanicznego. Byli to twórcy, których uwierały ograniczenia związane z przygodną egzystencją. Stąd nie chcieli zagłębiać się w to doświadczenie, które los wyznaczył im w ramach obecnego (może jedynego, a może nie) życia, lecz stale kierowali swoją uwagę do tego, co przed nimi, raz za razem opuszczając swoje dotychczasowe miejsca zamieszkania.

Tak właśnie widzę Piotra Grzymałowskiego, młodego poetę z Ostrołęki, autora dwóch znakomitych tomików oraz założyciela alternatywnego projektu rockowego o wymownej nazwie The Myszkins. „Ja” mówiące przez jego wiersze to ktoś rozpięty pomiędzy dwoma biegunami. Ktoś – mówiąc znaną frazą Mikołaja Sępa Szarzyńskiego – „wątły, niebaczny, rozdwojony w sobie”, tyle że mowa tutaj o rozbiciu harmonii przez chimeryczność popkulturowych rajów. Z jednej strony roztacza się przed nim chaotyczny, pstrokaty, wiele obiecujący świat muzyki rockowej, który krzyczy i wiruje, zapraszając do chocholego tańca. Choć bowiem dostarcza ona pewnych wartości, z wartością samej ekspresji tego, co w Harrym Hallerze, „wilku stepowym”, jest tą nieusuwalnie „wilczą” częścią, to – podobnie jak to zostało ukazane w Powiększeniu Antonioniego – ostatecznie nie daje nasycenia, odsłaniając pustkę skrytą za kolorowym mirażem. Z drugiej strony mamy daleką, a zarazem zaskakująco bliską, wypełniającą wszystko, choć upragnioną rzeczywistość wieczną. Wywołuje ona niepokój, choć przyciąga zapowiedzią spełnienia. Do niej ciągnie poetyckie „ja” wierszy Grzymałowskiego niczym do swojego źródła. Pod tym względem niejednokrotnie przypominając mi nienasyconego bohatera Wyznań św. Augustyna. Stąd też Karol Samsel słusznie skojarzył twórczość ostrołęckiego poety z pojęciem „poezji metafizycznej”. Rzeczywiście, chodzi w niej przede wszystkim o dotarcie do „pierwotnego” (czyli niezapośredniczonego w „znajomości Boga tylko ze słyszenia”), najczystszego i najbardziej autentycznego doświadczenia duchowego. Chodzi o czerpanie ze studni Pełni.

A zatem sięgając po wiersze Grzymałowskiego, tak naprawdę dotykamy tego, co w naszej współczesnej kulturze dionizyjskie, jak i tego, co wkracza w ciszę medytacji. Z tego też powodu podmiot tych utworów pozostaje nomadą. To człowiek nieodnajdujący się w popkulturowej nowoczesności, z której została jednakowoż utkana jego świadomość, jak zresztą cały świat istotnych wartości. Zbawienia nie daje ani proteuszowa zmienność Davida Bowiego, ani krzyk z głębi otchłani serca Jima Morrisona, ani kunsztowna, meandryczna kreacja Lou Reeda. A przecież o zbawienie, czyli „ostateczne ocalenie”, chodzi w poezji Grzymałowskiego przede wszystkim. To twórczość metafizyczna niejednokrotnie wręcz śmiało i bezkompromisowo sięgająca po tematykę religijną. Pamiętam, że kiedy spotkałem się z Piotrem po raz pierwszy, nawiązując tyleż głęboką, co prowokującą korespondencję wokół projektu „teologii poetów”, który prowadziłem w ramach pisma „Christianitas” oraz strony „Mnich stepowy”, pierwszymi przywołanymi przez poetę postaciami byli Billy Corgan z zespołu The Smashing Pumpkins oraz św. Jan Paweł II. Szybko okazało się, że kontakt ten, zainicjowany zresztą przez samego Piotra, wynikał z jego własnych poszukiwań tych treści, które mogłyby – zachowując łączność z katolicką ortodoksją – odpowiedzieć na nurtujące go pytanie o miejsce rockowego „zakochania w smutku” w logice Ewangelii. Ten niespodziewany list pozwolił mi zrozumieć wewnętrzny konflikt pomiędzy „człowiekiem religijnym” i „człowiekiem popkulturowym”, jaki kryje się w głębi wierszy Grzymałowskiego. Tym bardziej, że główny wątek tej korespondencji dotyczył pytań, jak katolicyzm mógłby odpowiedzieć na człowieka wołającego przez zbuntowaną kontrkulturę, ale również – jak katolicyzm mógłby wyzwolić nas od pułapek tejże kontrkultury.

Podmiot poezji autora Powidołków jest zatem nomadą, kimś wydziedziczonym i pozbawionym ziemi, wędrującym i poszukującym, lecz nigdzie nieznajdującym dla siebie stałego ani odpowiedniego miejsca. Tożsamość takiej osoby może być opisywana prawie wyłącznie za pomocą negatywnych sformułowań. Podmiot wierszy Grzymałowskiego jest jednocześnie kimś w rodzaju nowoczesnego ascety. Chodzi tutaj o głębszy, prawdziwie duchowy sens tego sformułowania, a nie ten spłycany przez język potoczny – a więc o coś, co przychodzi na myśl, kiedy czytamy u Tomasza à Kempis, że „kto porzucił wszystko, ten posiadł wszystko”. W związku z tym poezję Grzymałowskiego uważam za zjawisko osobne, z całą pewnością wyróżniające się na tle młodej poezji polskiej specyficznym tonem oraz problematyką. Pod względem „metafizycznej” wrażliwości przypomina ona wiersze Romana Honeta, ma z nimi pewne punkty styczne, choć przecież nie odznacza się tą samą co u autora serca enigmatycznością przekazu, celując raczej w poetykę „wyznania” czy „solilokwium”. Innym autorem, którego mógłbym postawić obok Grzymałowskiego, jest wciąż zbyt mało znany w Polsce słowacki poeta Michal Habaj. Obu łączy potrzeba dokonania religijnych rozeznań na gruncie nietrwałych i chimerycznych wytworów nowoczesnej kultury. Powidołki Zabawy z urwisami to tomiki metafizyczne także w tym sensie, że duchowość rodzi się w niej na gruncie wewnętrznego napięcia, a w tym przypadku jest to napięcie (lecz nie sprzeczność) pomiędzy ocaleniem poprzez „odnalezienie siebie” a ocaleniem przez zbawienie.

To, co starałem się uwypuklić jako zasadniczy filozoficzny (a może nawet teologiczny) problem tomików Powidołki oraz Zabawy z urwisem, zamyka się zwłaszcza w dwóch utworach, które można uznać za swoiste odsłonięcie poety przed czytelnikiem. Z jednej strony chodzi tutaj o niewielką, lecz treściwą prozę poetycką [modlitwa na pożegnanie/modlitwa na przywitanie], a z drugiej – wiersz [niech wstawia się za nami]. Nietrudno dostrzec w obu utworach wyrazisty rys religijny. Zostały one wręcz wpisane w poetykę modlitwy. Bohaterami tych wierszy są jednocześnie postaci złamane, popkulturowi histerycy i kokainiści, wrzeszczący z bólu Kurt Cobain i Patti Smith, dekadenckie Marylin Monroe i Norma Desmond, nazywana tutaj świętą i upraszana o skuteczne wstawiennictwo, a wreszcie kpiący sobie z klasycznej triady (dobra, piękna i prawdy) Andy Warhol oraz będący jego wychowankiem libertyn Lou Reed. Cała ta plejada postaci koniec końców uosabia niezrealizowane obietnice. Niespokojne jest jednak serce ludzkie, owe Augustynowe inquietum cor nostrum, o którym mówią wszakże ikony współczesnej kultury niepokornej, od Jamesa Deana po piosenkę Hurt Nine Inch Nails. Wszystko to składa się na tworzywo wierszy Grzymałowskiego, częstokroć puentowanych pytaniami zgłodniałego i bezdomnego „człowieka nowoczesnego” albo uciekiniera od starej „wolności” do nowej, jak się okazuje równie zawodnej. Doskonale obrazuje to końcowa partia wiersza Wieczór nostalgii na Starym Kontynencie:

Nasze dzikie serca chciały podpalić świat.
Nasi romantyczni poeci ginęli na wojnach.
Szarpaliśmy się z wolnością, bo trzeba ją było przemyśleć,
a kiedy myśleli ją szaleńcy, zamieniała się w zbrodnię.
Więc czemu jestem tutaj?
Ze strachu przed lataniem? Czy z ciążenia ku ziemi?

 Na podstawie tego typu fragmentów można zbyt pośpiesznie posądzić Grzymałowskiego o anachronizm. Nawiązania do charakterystycznej dla pokolenia beat generation dykcji poetyckiej, zwłaszcza spod znaku Kerouaca czy Ginsberga, ale także Keseya czy Dylana, są tutaj wszakże wyraźne. Stanowią jednak one świadomą i konsekwentną strategię twórczą autora, który w ten sposób staje się nie tylko rzecznikiem nowego pojęcia wolności kultywowanego przez „stracone pokolenie” w dżinsach i wielkich okularach przeciwsłonecznych, jakby dwudziestopierwszowiecznym spadkobiercą i tłumaczem tego, co stanowiło o rewolucji takich wartości, jak „miłość” czy „autonomia”, ale także pogrobowcem ruchu kontestatorskiego. Ideolodzy, muzycy i aktorzy, którzy nadawali dynamikę temu, o czym Bob Dylan śpiewał w The Times They Are a-Changin’, stali się już częścią historii, klasyką i „złotą legendą”. Minęło sporo czasu. Rzeczywistość uległa zmianie, choć oczywiście w wielu swoich przejawach poszła torem indywidualizmu jako najwyższej idei. Toteż wiersze ostrołęckiego poety znamionują subkulturę i kontrkulturę przemyślaną, przetrawioną i przeżytą, która nie okazała się jednak Ziemią Obiecaną ani nawet krajem finalnego odpoczynku czy zapomnienia, choć bez wątpienia do tego aspirowała.

Wreszcie należałoby zauważyć, że elementem, którym poezja Grzymałowskiego może zaskakiwać, jest zmysł eschatologiczny, jakże dziś rzadki, choć może nie tyle rzadki, ile po prostu nieuświadamiany i niewyrażany. Nie będzie przesadą z mojej strony (ba, sam autor zapewne zgodziłby się ze mną), kiedy bezceremonialnie stwierdzę, że puentą większości utworów Grzymałowskiego jest wołanie Maranatha, które rozlega się z wyłomu w barwnym, a zarazem chaotycznym świecie popkultury. Plakaty, płyty, popartowe zdjęcia, miejskie legendy niezależnej sztuki – one wszystkie mają swoich półbogów i świętych, takich, którzy mieli dawać świadectwo samostanowienia i samowystarczalności, lecz spoza wykrzyczanej przez nie apoteozy indywidualizmu i spoza próby odkupienia samego siebie przez nieskrępowaną ekspresję „ja” wyłania się potrzeba prawdziwej świętości. Jak już się rzekło, ta potrzeba powoduje nieustanny stan wątpienia i poszukiwania. U Thomasa Stearnsa Eliota człowiek nowoczesny to ktoś „wydrążony”, u José Saramago jest on „nomadą”, kimś dumnym z powodu swojego „wydziedziczenia”, natomiast Grzymałowski, poszukując elementów własnej tożsamości w złotej legendzie popkultury, mówi o paradoksalnym „marzeniu o społecznie nieprzystosowanych”. Jednocześnie zadaje pytania, jak to marzenie mogłoby się ostać w spotkaniu z Ostatecznym. I to jest z pewnością najbardziej oryginalny rys tej poezji.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Michał Gołębiowski, Marzenia o nieprzystosowaniu. Wokół poezji Piotra Grzymałowskiego, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 79

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...