Nowy Napis Co Tydzień #089 / Przechadzki z cieniem (3): Zaułki Herlinga
We wrześniu Martusza szła do pierwszej klasy i trzeba było znaleźć lokum bliżej szkoły. Andrea wynykał, że córka naszego Irańczyka, u którego dotychczas mieszkaliśmy, wyjeżdża w ramach Erasmusa na Kanary i szuka kogoś, kto by w tym okresie pożył w jej pracowni na Vico Lungo Pontecorvo w Avvocata, jednej z kilku Qartieri Spagnoli ciągnących się od Via Toledo w górę po zboczach Vomero. Do szkoły stamtąd mieliśmy niecałe piętnaście minut malowniczymi uliczkami, gdzie o tej porze budziło się życie. Przed ósmą otwierali stragany i polewali zieleń wodą ze szlaucha, przesypywali tusze ryb skruszonym lodem, a z piekarni buchało zapachem chleba i powszędy rozsnuwały się aromaty kawy. Jedynym minusem tej szkoły było napulitano, miejscowy dialekt, którym rozmawiały dzieciaki z dzielnicy (chociaż tubylcy się perzą, że to nie dialekt, to język), bo moja córka zaczęła naukę włoskiego od ulicznego wiechu. No, i te mamy na motorynkach, wśród których czekałem na Martuszę przed szkołą, ich obfite pupy na skórzanych siodełkach, ostre makijaże i chrypliwe głosy.
Początkowo sądziłem, że to chrypka papierosowa, paliły bowiem jak najęte. Dopiero później do mnie dotarło, że to arabski charkot z głębi gardła. Jeszcze wyraźniej słychać go w procidiańskiej mowie.
Quartieri Spagnoli to jeden z najbardziej malowniczych, a zarazem cieszących się złą reputacją rejonów Neapolu, zbudowany w szesnastym stuleciu dla hiszpańskich żołdaków, sprowadzanych tu do tłumienia buntów miejscowej ludności. Nie dziw, że słynął prostytucją. To istny labirynt schodów, zaułków i głuchych podwórek, często wywracający kieszenie flâneura na nice. Ot, można było zajrzeć do Trattorii Antichi Sapori na domowe wino, aby po jakimś czasie wynurzyć się chwiejnie z Cafeterii Montesanto i po paru krokach trafić w sam środek przyjęcia pośrodku ulicy, a potem spotkać znajomą neapolitańską kurwę, podobną do panny Władzi z Chmielnej w Warszawie.
Dzielnice Hiszpańskie były ukochanym rejonem spacerów Herlinga, dopóki mógł się wspinać po schodach, ale po zawale serca lekarz mu zabronił. Dlatego w Dzienniku pisanym nocą prawie ich nie ma... Czasami jedynie pojawia się kadr, jakby od niechcenia spuszczał migawkę:
W ciepłą noc życie nie zamiera tutaj o dziesiątej. Przed bramami i wejściami prosto od ulicy pojawiają się stoliki, krzesła i leżaki, jarzą się powieszone na gwoździach w murze żarówki, krąży z rąk do rąk wino, o blaty stolików trzaskają potłuszczone karty, rozmowy przechodzą w krzyk, zrywają się i szybko opadają śpiewy, wyją zdarte płyty na gramofonach. Przeciąga się to czasem, gdy ciepło przesycone jest lepką dusznością, do drugiej lub trzeciej.
(fragment zapisu z 27 maja 1979 roku)
Od tamtego czasu Dzielnice Hiszpańskie mocno się zmieniły (sam Herling to zauważył kilkanaście lat później, ubolewając, że kiedyś zaułki pulsowały życiem, a teraz są w nocy puste, ciemne i zmartwiałe…), jednakże coś się ostało z familiarnej atmosfery rejonu, bo jak tylko tam zamieszkaliśmy, od razu poczuliśmy się u siebie. Herling tłumaczył, zsyłając się na opinię pisarki Matilde Serao, rodowitej neapolitanki, że konserwatyzm zaułków polega na „zakorzenieniu się człowieka w brzuchu Neapolu”, gdyż zaułkowe życie daje poczucie wspólnoty i przynależności w odróżnieniu od anonimowej termitiery nowoczesnej aglomeracji. Przypomnę, że Napoli jest rodzaju żeńskiego, zamieszkując w zaułku, wróciliśmy niejako do łona… Wystarczyło przeniknąć brudno-barokowy, mdląco-słodki i rozedrgany amalgamat pierwszych miesięcy pobytu w tym mieście i osiąść w jego wątpiach na dobre.
Aby do nas trafić – drogi czytelniku – musiałbyś z Piazza Dante skręcić pod górę, przejść obok Trattorii Antichi Sapori, gdzie jadają miejscowi smakosze (polecam soute di frutti di mare z domowym winem), wspiąć się podwójnymi schodami na Salita Pontecorvo, minąć po prawej buddyjskie centrum Śri Guatama Viharaya, pachnące z dala sandałem i furkoczące wstążkami, skręcić w Vico Lungo Pontecorvo i mimo Muzeum Nitscha obejść z lewa ślepą bryłę dawnego więzienia Filangieri. Zaułek w tym miejscu jest tak wąski, że jeśli rozkraczyłbyś się szeroko, to mógłbyś koniuszkami palców jednej dłoni dotknąć ściany więzienia, a drugiej nacisnąć dzwonek przy bramie naszego domu… Dalej stromymi schodkami na piętro i przez ciemny korytarz w kształcie rosyjskiej litery „Г” oraz długą kuchnię wyszedłbyś na taras z widokiem na Wezuwiusz i cały Cavone w dole. Jakbyś z głębi mrocznych Carceri Piranesiego wychynął wewnątrz rozsłonecznionej presepe napoletano.
Nie przypadkiem napomknąłem o Carceri. W polszczyźnie „zaułek” (po włosku – vico) to maleńka, wąska uliczka, odnoga bez wylotu od większej ulicy, ale Słownik Doroszewskiego dorzuca też drugie znaczenie: „impas, sytuacja bez wyjścia”.
Herling mówił: nieprawda, jakoby Więzienia Piranesiego były bezcelowe, przecież te schody prowadzą dokądś celowo, są metaforą losu człowieka uwięzionego w świecie, który na końcu okazuje się jego własnym wytworem… Spacerując po Neapolu, autor Innego świata błąkał się po zakamarkach przeszłości, po niszach pamięci. W ustępie, z którego wziąłem epigraf do tego szkicu, pisał, iż zaułki Neapolu nie zmieniły się od czasów Skóry. Książkę Malapartego czytałem w samolocie, lecąc po raz pierwszy do Neapolu (dał mi ją Jarek Mikołajewski – jej tłumacz – na drogę), wrażenie zrobiła na mnie prostytucja dziecięca na ulicach wyzwolonego miasta. Matki z okolicznych wiosek sprzedawały swoje dzieciaki amerykańskim żołdakom, zazwyczaj Murzynom. Malaparte policzył, że ciało kilkuletniej dziewczynki lub chłopczyka kosztowało mniej niż kilo mięsa na czarnym rynku. Herling wiedział, co pisze, służył przecież w Armii Sprzymierzonych, okupujących Neapol w 1944 roku. W Dzienniku pisanym nocą wspomina jedną z przygód „trochę w stylu Malapartego”, poszli w zaułki w pięciu, Napoleon Sądek, Jan Bielatowicz, Jan Olechowski, Tadek Sawicki i on. O samej przygodzie w zapiskach ni słowa, kto czytał Skórę, może się domyślać... Jedynie dwa zdania gorzkiej puenty: „Z tej piątki trzej pierwsi nie żyją, czwarty wrócił do Polski. W zaułkach ja sam”. Uwiązł w nich na czterdzieści lat.
Począwszy od 1955 roku, kiedy osiedlił się w Neapolu, codziennie przemierzał wzdłuż i wszerz miasto, próbując pokonać poczucie wyobcowania, tak dojmujące tutaj dla cudzoziemców, którzy nie są turystami. W opowiadaniach, a potem także w dzienniku, co i rusz pojawiają się ślady tych spacerów, toteż czytając Herlinga, włóczyłem się po Neapolu, odnajdywałem opisywane przezeń zaułki, bramy, kościoły i place i wspominałem związane z nimi opowieści. Byle bezdomny z psem podsuwał mi obraz pomysłowego żebraka z Quarieri Spagnoli, który swojemu psu przyczepił do obroży tekturową tabliczkę, z jednej strony widniał napis: „Zlitujcie się nad moim biednym psem”, a z drugiej: „Zlitujcie się nad moim biednym panem”. Niejeden zaułek w naszej dzielnicy, gdzie spod butów mógł znienacka wytrysnąć tłusty szczur, jawił mi się nocą Zaułkiem Miłosierdzia (Vicolo della Misericordia), dokąd Herling wybrał się specjalnie, żeby odnotować w dzienniku historię bezdomnej, której zwłoki nadjedzone przez gryzonie znaleziono w piwnicy spalonego domu. W niejednym samotnym przechodniu rozpoznawałem zgarbioną sylwetkę neapolitańskiego uczonego, którego pisarz spotykał na trasie codziennych spacerów, to tu, to tam, zawsze ze zgaszonym papierosem przylepionym do kącika ust, a w każdej przygodnej prostytutce milutką pannę Władzię. Ba, raz nawet zdało mi się, bynajmniej nie po winie, że w barwnym tłumie targu ulicznego na Pignasecca mignął znajomy cień o lasce. Aż w końcu nie bardzo już wiedziałem, chodzę-li po Neapolu w rzeczy samej, czytając Herlinga, czy też błąkam się w jego wytworze?
Ilekroć schodząc rankiem na Piazza Dante, wynurzałem się z cienistego Vico Mastellone na zalany słońcem plac, miałem wrażenie, jakbym rozglądał siebie na dnie wielkiej wyschniętej studni z obrazu Episodi della peste del maggio 1656 al Largo Mercatello, na którym Micco Spadero utrwalił zgrozę dżumy neapolitańskiej. Herling poświęcił obrazowi zapis dziennikowy z 5 maja 1971 roku, wyjaśniając mimochodem, że efekt studni artysta uzyskał przez uniesienie ku niebu kopuł, domów i wież widocznych za murami placu, ja zaś, mijając żołnierzy, którzy w bojowym rozkroku ochraniają dziś tłumy turystów na Piazza Dante (niegdyś zwanym Largo Mercatello) przed zarazą terroryzmu, zastanawiałem się, skąd Spadero znał chwyt „podniesionego horyzontu” pozwalający ruskim latopisarzom opisać zdarzenia historyczne z lotu ptaka? Potem mroczny pasaż Port’Alba (na jednym z jego straganów ze starociami znalazłem fikuśną fajkę do opium, sprzedawca zaklinał się na wsze świętości, że należała do Anglika Normana Douglasa, autora South wind), przemykałem na Piazza Bellini, gdzie odkopano fragmenty murów starożytnego Neapolis, i godzinami błądziłem w labiryncie zaułków pomiędzy Via Tribunali, uznawanej przez Kota Jeleńskiego za najpiękniejszą uliczkę świata, a Spaccanapoli, na której Herling z tymże Kotem w Ex voto szukali dla Leonor Fini srebrnych wotów:
Spaccanapoli znaczy „ulica rozłupująca Neapol” i jest główną, najstarszą arterią miasta, równoległą do Via Tribunali. Rozłupuje je rzeczywiście na dwie części, biegnie od dworca do kościelnego wzgórza u stóp San Martino. Nazwa jest potoczna, ludowa, nawet gwarowa, gdyż składa się na nią szereg krótkich odcinków, różnie nazwanych, nanizanych jak kawałki mięsa na drut w szaszłyku. Kiedyś, w średniowieczu, były to uliczki cechowe, pozostał z nich tylko święty Błażej patron księgarzy, dawniej raj molów książkowych. Na odcinku dziś ochrzczonym nazwiskiem Crocego (tam właśnie mieszkał w pałacu Filomarino, obecnie siedzibie Instytutu Studiów Historycznych), od placu Jezusa i kościoła Świętej Klary do placu Świętego Dominika (gdzie w dawnym klasztorze dominikańskim ocalał balkonik, z którego wedle legend wygłaszał kazania święty Tomasz z Akwinu), panowali prawdopodobnie niegdyś złotnicy, czyli była to również uliczka cechowa...
Nie podzielam zachwytów Kota nad Via Tribunali – za ludno, nie da się spacerować po niej nieśpiesznie, jak lubię, trzeba przedzierać się przez tłum (choć jeśli znajdziesz się tam, wędrując śladami Herlinga, radzę zaglądnąć do La Campanelli, to jego ulubiona trattoria w tej części miasta), nie przepadam również za Spaccanapoli, którą zaczynam od „rogu Neapolu”, a kończę, najdalej, na Duomo. Nie ulega wątpliwości, że wraz z tamtejszymi zaułkami tworzą palimpsest, który można czytać bez końca, wciąż nowe teksty znachodząc
Na przykład zaraz za klasztorem dominikańskim, na którym urwałem cytatę z Herlinga odbija w lewo Vico San Domenico Maggiore, tam zaś, niejako za plecami klasztoru, stoi Palazzo di Sangro, mroczny budynek z bramą objętą przez dwie kręcone kolumny, utrzymujące zdobiony bogato tympanon, wewnątrz maszkarony na ścianach i schody na lewo, rzekomo na tychże schodach książę madrygalista Gesualdo di Venoza porzucił trupa swej żony Marii d’Avalos, ponoć najpiękniejszej kobiety Neapolu, rozpłatawszy ją pierwej własnym mieczem od krocza aż do gardła.
Wedle Herlinga było tak: Carlo Gesualdo dowiedział się, że żona zdradza go z Fabrizio Carafą, najbardziej pożądanym młodzieńcem Neapolu, udał więc, że wyjeżdża na polowanie, aby nazajutrz o świcie wparować znienacka z watahą zbirów do sypialni i rozjuszony widokiem żony w objęciu Fabrizia wydać rozkaz zabić oboje, po czym z okrzykiem: „nie wierzę, że nie żyje”, dla pewności rozpłatać ją własnoręcznie i porzucić niby tuszę z polowania na tychże schodach... Tyle Herling.
Dorota H., córka znanego himalaisty, który zginął na Ganeshu I w Nepalu, opowiadała mi, co jej mąż, profesor Giancarlo Lacerenza, subtelny znawca historii Neapolu, wyczytał w archiwach, jakoby zwłoki Marii d’Avalos leżały na schodach kilka dni, nie tracąc nic ze swego piękna, i braciszkowie z bliskiego klasztoru mieli używanie, aż się ześmierdła. Dorota sądzi, że Herling wymyślił gest rozpłatania zwłok, aby uniemożliwić bezczeszczenie. Werner Herzog zrobił film o Gesualdo i jego madrygałach, tam również wspomina, że pewien mnich zgwałcił Marię d’Avalos po śmierci, a na dodatek sugeruje, że dwa trupy w słynnej kaplicy Sansevero, pamiątki eksperymentów madrygalisty, który był uważany za demona, to właśnie trupy Marii d’Avalos i Fabrizia Caffary. Herling trupy owe przypisał Raimondo di Sangri, księciu Sansevero, zwanemu „neapolitańskim Faustem”, kolejnemu mieszkańcowi pałacu, który rzekomo kazał zabić dwoje służących, aby zrobić z nich „maszyna anatomiczne”, to znaczy tak zabalsamować ciała, by było widać wnętrzności, nerwy i żyły… Sam Raimondo di Sangri uważał się za wcielenie Gesualdo. Nie on jeden zresztą, na podobne pomroczenie zachorował brytyjski kompozytor Philip Heseltine, bardziej znany pod pseudonimem Peter Warlock, autor książki Carlo Gesualdo, Prince of Venosa. Musician and Murder, który oszalał pod koniec życia przekonany, że jest reinkarnacją księcia Venosy.
Inny charakter ma Vico San Gregorio Armeno, ukochany przez Martuszę zaułek szopek, jeden z piękniejszych zakątków starego Neapolu. Po obu stronach otwarte sklepy i stragany z szopkami bożonarodzeniowymi, świat z terakoty, suchej kory i sklejki, gdzie żłobek i Święta Rodzina są wyłącznie pretekstem dla wyobraźni i talentu szopkarza do wybudowania theatrum mundi, poczynając od krajobrazów i architektury, a kończąc na figurkach mieszkańców i realiach bytu. W szopkach rozgrywają się scenki z życia codziennego: rzeźnik rozdziela tusze, winiarz rozlewa wino do dzbanów, szwaczka szyje, tkaczka tka, rybak łowi rybę, wszystko w ruchu, garncarski krąg się obraca, woda ciurka do stawu, ogniska pełgają elektrycznymi lampkami… Martusza najbardziej lubi pracownię braci Capuano, gdzie na dworze stoją niesamowite gmachy w stylu pałacu Donny Anny, może do nich zaglądać przez maleńkie okienka, co chwilę mnie woła, abym i ja popatrzył, dotyka paluszkami, mimo że ją karcę, i marzy, by taką szopkę zbudować w Kondzie. Na San Gregorio Armeno można kupić gotowe szopki, niektóre drogo, nawet po kilkanaście tysięcy euro, ale można także nabywać oddzielne detale: ludziki z terakoty wszelkich profesji i stanów, góry, drzewa i groty, schody i furtkę do ogrodu, kurę w kałuży, krowę na łące, studnię z żurawiem, karczmę, budę i psa pod budą, półmisek z rybami, pęta kiełbasy, koszyk z owocami, a nawet mikroskopijną pizzyjkę z lampką czerwonego wina. Presepe napoletano, czyli szopka neapolitańska – to swojego rodzaju hobby. Szopkarz się zabawia, budując sobie teatr świata.
Po takim długim spacerze, w drodze powrotnej do domu przysiadałem czasami na kawę w Cafetteri Montesanto. Sącząc słodką goryczkę, lubowałem się widokiem rozłożystych zadów ciemnoskórych dziwek, które tam oddychały po pracy – zady miały niczym Venus z Villendorfu… – i wspominałem słabość Herlinga do prostytutek, w jego zaułkach co i rusz można je napotkać. To w epizodzie na Sant Arcangelo a Bajano, kiedy zabłądził w mniej sobie znany rejon Neapolu i natknął się na stado dziwek, potem w Dzienniku pisanym nocą skomentował ten „zbieg okoliczności”, niegdyś przy Sant Arcangelo a Bajano stał klasztor dla szlachetnie urodzonych dziewic, zamknięty z hukiem w 1551, kiedy wyszło na jaw, że pełnił rolę elitarnego zamtuza. To pod Domem Starców, gdzie z ciemności, grubo po północy, jak wjechali do Neapolu, wychynęły ogniska ze śmieci, a przy nich portowe podstarzałe kurwy, wybrakowane i zdarte (tylko tu mogły liczyć jeszcze na późnego klienta, nie mającego lepszych adresów), grzały się zziębnięte, po dwie, tak łatwiej obsłużyć ogień i przeczekać noc… Wątek kurewski w dzienniku Herlinga (i w jego opowiadaniach) jest rozległy i wychodzi poza zaułki. Jeszcze do niego wrócę.
W neapolitańskich zaułkach możesz snuć różne fabuły, zostawiając ślady linii papilarnych na szkle, z którego piłeś wino w drodze. Dla Herlinga pisanie było nierozerwalnie związane z przechadzkami, podczas których czerpał energię i zalążki do intryg, delektował się mieszanką zapachów, barw i smaków, postrzegał, że Neapol na oczach niszczeje i ginie, i tylko jedna rzecz w nim nie umiera: „złachmaniony cień jego przeszłości”. Błąkając się, Herling rzucał swój cień na załomki murów, na ściany kościołów i pałaców, o których opowiadał, czasem sam pojawiał się cieniem w migawkach ulicznych, ale – jak powiada John Malkovich w filmie Wendersa i Antonioniego Po tamtej stronie chmur – spod każdego ukazanego przezeń obrazu prześwieca inny, wierniejszy, a pod nim kolejny, i tak dalej… aż do prawdziwej rzeczywistości, której jednakże nikt nigdy nie zobaczył.
Noty
Vomero
29 maja 1980 roku w Dzienniku pisanym nocą pojawia się zapis „wyprawy” Herlinga na Vomero. Wziąłem „wyprawę” w cudzysłów z dwóch przyczyn. Po pierwsze pisarz był świeżo po chorobie i choć nazywa odwiedziny parku Floridiany „dłuższym spacerem”, możemy domyślić się, ile sił kosztował go ten wyczyn, mimo że na Vomero wjeżdżał kolejką. Wspomina zresztą, że kiedy wreszcie dotarł na taras widokowy Floridiany, był tak zmęczony jak po wielokilometrowym forsownym marszu, chociaż od górnej stacji kolejki do parku jest paręset metrów. A po drugie to swojego rodzaju rekapitulacja dwudziestu pięciu lat życia w Neapolu. Dlatego ten zapis jest ważny.
I jeszcze jedno, Herling opisał widok z tarasu Floridiany, a ja lubię świat oglądać w cudzych oczach, widzieć go z czyjegoś punktu widzenia, zwłaszcza te fragmenty pejzażu, których czas szybko nie zmienia – linię brzegową, zarys cypla, kształt wyspy – w nich mimo wszystko i wbrew wszystkiemu, coś zostaje. Jakaś nieuchwytna obecność.
Herling twierdził, że widok z Vomero na Neapol można porównać jedynie do widoku z dachu Pałacu Królewskiego na Capodimonte.
Postanowiliśmy sprawdzić i w pierwszą niedzielę grudnia wybraliśmy się na powitanie zimy do parku Floridiany. Tego samego parku, gdzie kochany Odyniec dziwił się, widząc po raz pierwszy w życiu kangura, że może być taki ogromny królik i do tego z torbą na brzuchu. Martuszę bawiły żółwie w sadzawce, niezdarnie balansujące na płynącej belce, a ja podszedłem do barierki, za którą rozciągał się niezwykły widok na Neapol w dole i na cały Krater, jak starożytni greccy geografowie nazywali Zatokę Neapolitańską – od Sorrento do Posilippo – z Capri po środku widnokręgu.
Zatoka była pusta, tylko daleko na horyzoncie sunął wolno, tak wolno, że chwilami wydawał się nieruchomy, jakiś okręt. Na lewo, od strony portu natrysk słoneczny zamazywał wszystko prócz kolorów: krwistej „czerwieni śródziemnomorskiej”, żółtozielonej patyny kopuł kościelnych, jaskrawej bieli domów, lazurowej emalii nieba. Neapol, gdy się nań patrzy z góry, jest miastem, które wynurzyło się nagle, po latach zatopienia, z morza; albo miastem, które wstrząs tektoniczny wydobył w gotowym już kształcie z wnętrzności ziemi, a ręce ludzkie uzupełniły cierpliwym dolepianiem. Miastem, innymi słowy, najmniej „architektonicznym”, „zaplanowanym” ze wszystkich mi znanych; najbardziej zaś zrośniętym z miejscem, jakie mu wyznaczyła natura. Kto się w Neapolu nie urodził i nie ma go we krwi, będzie tu zawsze obcym. Niewykluczone, że to przeczucie właśnie zrodziło i z roku na rok podsycało moją niechęć.
I właśnie wtedy, kiedy stąd patrzył, zdał sobie sprawę, że po 25 latach spędzonych w tym mieście najwyższa pora, aby je pokochać. Przez ćwierć stulecia walczył ze sobą, żeby nie dokonywać, jak Andrzej Bobkowski, bolesnej operacji wycięcia tęsknoty po ojczyźnie, aż sama obumarła i odleciała jak zeschły liść… W parku niedzielne tłumy, dzień piękny, na trawie pary splecione całowaniem. Obejrzeliśmy też wystawę porcelany we Floridianie i zjedliśmy obiad w Pizzeria-Ristorante Gorizie przy Via Bernini 29–31, jednej z najlepszych pizzerii w Neapolu, istniejącej od 1916 roku. Cała historia Vomero, najszykowniejszej dzielnicy Neapolu, związana jest z tym lokalem i nie ma chyba womeryjczyka, który przynajmniej raz w życiu nie przekroczyłby jego progu. W niedzielę przychodzą na obiad całymi rodzinami – podnieceni i krzykliwi… Chociaż i pojedynczych łasuchów nie brakowało. Po mojej prawej ręce siedział przy stoliku samotnie typ, milczkiem żując, jakby się modlił.
W zgiełku ożywionym świetnym jadłem i winem z trudem znaleźliśmy stolik. Zwierciadlane ściany powielały jedzących.
Czy lustra mają pamięć? Może przetrwał gdzieś w głębi, pod warstwą srebra, stolik w lewym kącie z mocno wstawioną kompanią Herlinga, wszyscy czworo – wypiwszy mnóstwo wina – podpisali się do Jerzego Giedroycia na kartce witającej Nowy 1966 Rok.
Filangieri
Herling powtarzał, że jeśli przyjrzeć się własnej biografii w dłuższych odcinkach, zauważymy, że to, co przyjmowaliśmy za przypadek, zbieg okoliczności, jest deseniem losu – jeśli z uwagą się wpatrzysz! Czasami linia rysunku jest zatarta jak na starym fresku, ale bywa czytelna, zwłaszcza gdy powtarzalny motyw tworzy nić narracji.
Zastanawia mnie na przykład powtarzalność motywu celi w fabule mojego życia, i to celi w podwójnej roli – kazamaty więziennej i pustelni. Tak było na Sołowkach, gdzie mieszkałem pod ścianą ogromnego klasztoru, w którym więziono „inaczej myślących” już za czasów Iwana Groźnego (po bolszewickiej rewolucji 1917 Sołowki stały się poligonem doświadczalnym CzeKa). Tak jest teraz, na Procidzie, gdzie zamieszkujemy u podnóża Terra Muraty i codziennie obserwuję kopułę opactwa San Michele Arcangelo, odprowadzając Martuszę do szkoły, a pod nią cień mrocznej bryły jednego z najcięższych więzień we Włoszech, zamkniętego dopiero w 1988 roku. I tak było na Vico Lungo Pontecorvo, tam, na tarasie, od słońca ukrywał mnie cień gmachu dawnego klasztoru Klarysek (zrobiły w nim ochronkę dla samotnych matek), gdzie w 1805 roku, po likwidacji klasztoru z rozkazu Murata, urządzono więzienie dla nieletnich oparte na prawie pracy Gaetano Filangieriego, nieco zmodyfikowanym za czasów faszyzmu. Przy wyzwalaniu Neapolu spod niemieckiej okupacji małolaci spisali się nieźle, na okres walki chłopaków wypuszczono z cel. Zakład zlikwidowano dopiero w 1985 roku na wniosek Eduarda De Filippa, twórcy teatru i „dożywotniego senatora”. Później obiekt popadł w zapuszczenie, zaś w 2015 roku został przejęty przez anarchistów z grupy Scugnizzo Liberato, co wolę tłumaczyć na rosyjski jako „wolnego bezprizornika”, bo polszczyzna nie ma jednego słowa na określenie dziecka bez stałego miejsca zamieszkania. Gdy po raz pierwszy przyszliśmy do Filangieri, nasza przewodniczka, najwyżej szesnastoletnia, pokazała karcer dla niesfornych. Jego ściany były wyłożone materacami, aby małoletni więźniowie nie mogli rozbić sobie głowy, waląc nią z rozbiegu, z impetem, w mur.
Dziewczę opowiedziało, jak zajęli klasztor-więzienie, jak łatają tu i ówdzie, bo o remoncie tak wielkiej budowli nie ma co marzyć, jak rozpoczynali działalność, chodziło o to, by zrobić dla dzielnicy miejsce, gdzie można spędzić czas wśród bliskich i przyjaciół, począwszy od nauki języka włoskiego (natychmiast zapisaliśmy Martuszę) po lekcje kaligrafii, hip-hopu i teatru. Do zajęć teatralnych mieli gotową salę ze sceną, którą Eduardo de Filippo urządzał jeszcze dla małolatów.
Na koncert inauguracyjny Scugnizzo Liberato przyszliśmy nieco spóźnieni. Przy wejściu szklanka wina jako poczęstunek, w głębi półmrok… Na jednym z dziedzińców byłego klasztoru-więzienia instalowała się grupa Sanacore Folk Band. Rozkładali sprzęt, próbowali, w końcu zaczęli grać. Tarantella w mroku na poły rozwalonego klasztoru, w aromatach pieczonego mięsa i świeżej yerby, taniego piwa i młodego potu.
Z innych imprez, na jakich tam bywaliśmy, zapamiętałem performance Paoli Daniele z Paryża, kumpeli Andrei de Carlo, ponoć uznanej artystki tego żanru w Europie. Wystawiła u nas Ceremonię Menstruacji Bogini. Szokująca była wystawa towarzysząca wydarzeniu: obrazy malowane krwią miesięczną artystki. Sama Ceremonia odbyła się w jednym z krużganków: trzy dziewoje w białych i szatach do ziemi odprawiały po kolei części obrzędu, pierwsza wygniatała na ołtarz sok z truskawek symbolizujący krew miesięczną, a pozostałe w palcach resztki owocu dawała jako hostię widzom wprost do ust (Martuszy dostało się pierwszej, bo siedziała najbliżej ołtarza, gapiąc się wyłupiasto na dziwny ryt), druga powolutku wylewała z dzbana na kamienie ołtarza czerwone wino, które ściekało po białym obrusie na kamienną posadzkę, trzecia zaś posypywała ołtarz płatkami róży. W trakcie obrzędu kapłanki marzły, w krużganku nie było za ciepło, za to widzowie grzali się czerwonym winem z kawałkami truskawek w kielichu...
Cavone
Długo wyjaśniałem, cóż to jest – cavone? Tomasso, mąż Marty Herling, podsunął mi żartem, że to pewnie „dziurzysko”, od włoskiego słowa cavare (wydobyć, wydostać, wykopać), od którego wywodzi się forma przymiotnikowa cavo (wydrążony, wklęsły) i rzeczownikowa (wklęsłość, dolina). Słownik polsko-włoski niby potwierdzał ten żart, jedno ze znaczeń „dziury” to cavo, przyrostek -ne wskazuje, że mowa o czymś dużym (na przykład portone – duża brama). Dopiero pani Joanna Borysiak z Biblioteki Narodowej, od lat siedząca w archiwum Herlinga, poszukała w necie i wyszło jej, co następuje:
W Neapolu przy niektórych ulicach czasami pojawiają się określenia: „arena”, „canale”, „canalone”, „cavalone”. Nazwy te wiążą się z biegiem wód deszczowych ze wzgórza Camoldoni do Zatoki Neapolitańskiej. Wody spływały trzema odnogami. Jedna brała początek w rejonie Ospedali, była aktywna w starożytności, potem wyschła, lecz jej marszruta jest łatwa do odtworzenia: z Ospedali schodziła przez Via Gerolomini, potem Due Porte All, Arenella, Vico Nocele i dalej do Via FS Correra, zwaną Il Cavone – ten odcinek spływu jest głęboko osadzony, wciśnięty pomiędzy dwa wzniesienia, pełen wyżłobień, jaskiń i grot – dalej przez Piazza Dante i Via Monteolivetto wpadał do morza w pobliżu Piazza Municipio. Innymi słowy, cavone to ściek obfitych wód deszczowych w głębi wąwozów i dolin. Takich Cavoni było w Neapolu kilka, a ten nasz, może dlatego, że najgłębszy, zachował do dziś starą nazwę spływu.
Raz jeszcze wyobraź sobie, drogi czytelniku, że z labiryntu zaułków Quartieri Spagnoli jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wychodzisz na taras wiszący nad Cavone. Vico Lungo Pontecorvo przechodzi górą zbocza po jednej stronie wąwozu, w dole pod nami głęboka rozpadlina, ponoć niektórzy mają tam bogate ogrody, jednakże mało kto je widział, nad nią, po drugiej stronie, przez cały dzień oświecane słońcem zbocze, na nim dom na domu… domiszcza… Bazylika połączona łukami kamiennych przęseł z sąsiednimi pałacami, jednym z żółtego tufu, drugim z białego kamienia, oba wielkie niczym twierdze, zwłaszcza ten z tufu, nawet wieżyczkę ma niczym basztę, obok budowle nie mniej potężne, z tarasami, ogrodami wiszącymi i sadami), jedne bogate, jak to palazzo w różach pompejańskich (kiedy ciepło, siedzą tam do ranka z gitarą), inne odrapane, oblazłe z tynku, jakby się osunęły w sobie. W pierwszy weekend mojego tam pobytu, na najwyższym tarasie naprzeciw, przez całą noc gorącą napolitańska kapela koncertowała, zawywając elektro-harmoszką. W Cavone akustyka jak w sali koncertowej (albo na stadionie), dźwięk roznosi się, odbija od ścian domów z przeciwległego wzgórza i powraca ze zdwojoną siłą. U wylotu wąwozu od strony Wezuwia z jednej strony rozpadlinę zamyka ogromne palazzo w kolorze piasku pośród kępy palm, z drugiej trzy kopuły w bizantyjskim stylu na tle wulkanu. Lecz im głębiej, tym biedniej. Za to kolorowo i głośno. Często słyszałem tam piosenkę napolitańską z radia w otwartym oknie, któremu wtórowało ciemnowłose dziewczę, wieszając pranie, czasami ryk kiboli Napoli ogłaszał kolejną bramkę Milika… Życie w głębi wąwozu szumiało jak woda w ścieku po obfitym deszczu.
Przez pierwsze tygodnie sierpnia, zanim dojechały moje dziewczyny, właściwie cały czas spędzałem na tarasie, a to z książką, czytałem Miłosza w Krakowie Kosińskiej, a to z Andreą de Carlo, z którym przy winie dyskutowaliśmy, czy Miłosz byłby zadowolony z diariusza Kosińskiej czy raczej nie? To właśnie Andrea któregoś razu, patrząc w głąb Cavone, rzucił, że jemu ten zlepek domów na zboczu po tamtej stronie przypomina presepe napoletano w stylu jakiegoś nuovo barocco.
Czasami podczas kolacji, kiedy wino zaszumiało w głowie, a wąwóz rozjarzał się światłami z okien, balkonów, tarasów i lampionami w ogrodach, zdawało mi się, że dostrzegam w tej grze świateł bryłę Pałacu Hiszpańskiego na Via Vergini, nieco dalej wzrokiem biegłem po Via Santa Maria Antescuela pod górę do pinakoteki na Capodimonte, w głębi majaczył Ponte della Sanita (… i cień Pipistrello), poświata w ogrodzie sąsiada wydobywała Palazzo Filomarine z półmroku kościoła Świętej Klary, Capri na horyzoncie mieniło się Procidą, a zimne poblaski księżyca wyrzynały na ciemnym nieboskłonie sylwetę Certosy nad miastem, odbłyskując światełkami w napolitańskiej curvie.
– Papa, ty skoro zbudujesz sobie własną szopkę.