01.04.2021

Nowy Napis Co Tydzień #094 / Przechadzki z cieniem (4): Bulwar Herlinga

Krajobrazy mają nie tylko swój język, lecz i własną kadencję,
jak w dobrej prozie opartej na indywidualnym i niepowtarzalnym oddechu słów.

Gustaw Herling-Grudziński

 

Po błądzeniu w ciasnych zaułkach Neapolu, gdzie wzrok utyka w ślepych wnękach, ślizga się po zliszajonych ścianach albo grzęźnie w mrocznych przełazach, pora wyjść na otwartą przestrzeń nadmorskiego bulwaru, dać oczom oddech i światło morskiego przestworu. Nawiązując do Herlinga: najwyższy czas zmienić rytm i kadencję pejzażu.

Od lat praktykuję długie poranne przechadzki nie tyle dla podtrzymania fizycznej kondycji, ile dla wejścia w odpowiednią intonację, aż wydepczę pierwszą frazę, od której rozpoczynam dzień za piśmiennym stołem… Zwykle chodzę nad wodą, czy to będzie rzeka, wzdłuż której idąc, czuję, że to się już nie wróci (ani ten chłopiec znad Odry, pochłonięty przez wir czasu, ani to imperium sowieckie, co na moich oczach „kanuło w Letu”Kanut’ w Letu – pogrążyć się w Letę, czyli popaść w zapomnienie. Popularny zwrot rosyjski.[1] nad rzeką Moskwa), czy jezioro odzwierciedlające świat, pochylony nad nim, jak ja niegdyś nad swoim Domem nad Oniego, czy też morze, którego synkopowany szum, towarzyszący mi podczas porannych spacerów po plaży słyszę potem w ciągu dnia, jak gdybym siedział we wnętrzu muszli. Mając pod bokiem Zatokę Neapolitańską – grecki rytm jej linii brzegowej ktoś porównał do pulsowania heksametru – często przechadzam się bulwarem nadmorskim, wydeptując własne metrum.

Chodziłem więc tym samym bulwarem, na którym Herling co dzień odrabiał pensum „spaceru zdrowotnego” przepisane mu przez lekarzy po dwóch zawałach serca, przebytych w 1989 roku. Lekarze postawili jeden warunek, trasa miała być płaska, żadnych wspinaczek, dlatego pisarz wybrał marszrutę brzegiem morza, dzięki czemu przekonał się o słuszności słów Camusa, że krajobraz posiada właściwości lecznicze. Natomiast „pamięć wody” sprzyjała jego wędrówkom w czas przeszły, nie przypadkiem nadmorskie spacery stały się zapłonem Gorącego oddechu pustyni, opowieści o utracie pamięci, która oznaczała dla pisarza agonię duszy. I nie bez kozery w ostatniej dekadzie życia coraz częściej powracał w opowiadaniach do wątków ze swej przeszłości. Słowem – wysnuwał je z siebie co rano, snując się nadmorskim bulwarem. Herling i przedtem często tamtędy spacerował, zwłaszcza w pogodne dni, ale dopiero choroba zaostrzyła mu wrażliwość na krajobraz. 4 lutego 1990 roku, niedługo po wyjściu ze szpitala, zanotował: 

A jednak teraz oglądam trochę inaczej morze o zmienionych wciąż odcieniach, których nie uchwyci żaden pędzel malarza, las masztów w porcie, rybaków obok swych łodzi, sieci suszące się na skałach, platformę skalną pokrytą mewami jak lep na muchy, kaplicę świętego patrona rybaków, śliczny kościółek rybacki, pary całujące się wśród nadmorskich głazów. […] Melancholijne piękno świata, który miał się już dla mnie zamknąć i naraz odsłonił się jeszcze przemyty, nasycony światłem porannym, jak bywa w krótkim, lecz znaczącym śnie przed przebudzeniem.

Widać w tym fragmencie i radość z odzyskanego świata, i smutek w przeczuciu rychłego przebudzenia, wszak sen był dla pisarza przedsionkiem śmierci. Na szczęście Los dał mu jeszcze dziesięć lat i w ciągu tej dekady Herling regularnie o jedenastej schodził stromym zaułkiem nad morze i maszerował ponad godzinę od narożnika ogrodu miejskiego do portu rybackiego Mergellina, przystając w ulubionych miejscach dla złapania oddechu, po czym wracał autobusem pod górę do domu.

Dokładny przebieg trasy „spaceru zdrowotnego” Herlinga pokazał mi neapolitański pisarz Silvio Perrella. Poznała mnie z nim Marta Herling. Ów Sycylijczyk z pochodzenia na początku lat dziewięćdziesiątych należał do kręgu młodych twórców, którzy „odkryli” polskiego pisarza i traktowali go jako swojego mistrza. Marta się śmiała, bo z maminych opowieści pamiętała obrazek, na którym ojciec siedział rozpostarty w fotelu niczym guru, a ci młodzi kłębili się na podłodze wokół niego. Wciągnęli go do komitetu redakcyjnego „Dove sta Zaza” („Gdzie jest Zaza”), pisma łączącego kulturę wysoką z popularną, stąd tytuł nawiązujący do wesołej piosenki. To właśnie Silvio dowiedział się o istnieniu Gustavo Herlinga w Neapolu i zrobił z nim wywiad dla „Linea d’ombra”, którą redagował Goffredo Fofi, później bliski przyjaciel Polaka. Herling cenił Silvia i niekiedy zabierał go na swoje przechadzki nadmorskim bulwarem.

– To trasa dosyć monotonna – zaznaczył Silvio po wyjściu z Palazzo Ruffo, gdzie spotkaliśmy się u Marty – jednak bardzo interesująca wizualnie, jeśli od czasu do czasu popatrzysz w górę… Neapol w pionie jest podobny do rozkrojonego tortu z mnóstwem bakalii w każdej warstwie, jak choćby ten rodzynek w stylu utopico, pałac zaprojektowany przez Lamonta Younga, znienacka wychynający ze zbocza Vomero, kiedy po wyjściu z metra na stacji Piazza Amadeo uniesiesz wzrok ku niebu.

Z takich epifanii Silvio zbudował Doppio scatto (podwójne migawki, to znaczy krótki tekst i zdjęcie), swoją nową książkę o Neapolu, o której mi opowiadał po drodze, wskazując niektóre jej kadry, aż doszliśmy do Piazza Vittoria, miejsca ich spotkań z Herlingiem (narrator Gorącego oddechu pustyni tam właśnie spotykał się z sędzią Ludovicem…), naprzeciwko narożnika Villi Comunale, czyli ogrodu miejskiego. Pewnego razu Perrella się spóźnił, czym tak rozeźlił Gustavo, nienawidzącego włoskiego nieposzanowania czasu, że musiał gonić go taksówką, bo pisarz ruszył bez niego, a potem jeszcze udobruchać… Ze wszystkich ich spacerów tamten zapamiętał najlepiej.

Od tego miejsca czytelnikowi należy się wyjaśnienie, bo w dalszej rozmowie z Silvio słowo curva padało częściej, niż słyszy się je na polskich ulicach… Aliści w tym przypadku włoska curva była jak najbardziej uzasadniona. Curva to „krzywa”, przy tym Perrella używał jej nader wszechstronnie, mówiąc na przykład o perspektywie, w której obydwie curvy obracają się względem siebie podczas spaceru nadmorskim bulwarem. Jedną tworzy tam krzywizna Zatoki Neapolitańskiej od Punta Campanella do cypla Posillipo, drugą łuk widnokręgu z wyspami Capri, Ischii i Procidy. Curvą nazywał także czas u Giambattisty Vico w odróżnieniu od czasu linearnego u Kartezjusza. Neapolitańczyk Vico twierdził bowiem, że otaczająca nas natura ma wpływ na nasz sposób pojmowania świata, a mając dookoła same curvy, bo i Wezuwiusz jest taką krzywizną, jeśli się dobrze przyjrzeć, zaczynamy też czas postrzegać jako curvę, to znaczy spiralę, po której nie powracamy do punktu wyjścia, jak chcieli zwolennicy czasu kolistego, ale i nie bieżymy bez przerwy przed siebie, jak głosili stronnicy Kartezjusza (Vico był jego przeciwnikiem), jeno krążymy na wielu poziomach czasowych… Może więc w curvie tkwi tajemnica odwieczności Neapolu i zarazem jego odstałości od postępowych miast kartezjańskiej Europy?

Słuchając wywodów Silvia, pomyślałem, że włoska curva jest bliska znaczeniowo ruskiej bladzi, jeśli rozumieć ją tak, jak używał jej protopop Awwakum, czyli jako „złudę”W języku starosłowiańskim, skąd do rosyjskiego przyszła, bliad’ miała dwa znaczenia, uzupełniające się wzajemnie: złudzenie i nierządnica. W jednym z kazań Awwakum grzmiał: „Ditia, ali nie razumiejesz, jako wsia sija wnieszniaja bliad’ niczto że sut’, no tokmo prieliest’, tlia i poguba?”. Co można tak przetłumaczyć: „Dziecię, zali nie rozumiesz, że wszystko to, co widzisz (cała zewnętrzna bladź), to nic innego, jeno pozłota, próchno i zguba”. Rzeczywistość, według protopopa Awwakuma, ojca duchowego ruskich starowierców, była jednocześnie i dziwką sprzedażną, i kłamstwem, w istocie rzeczy (sut’) świat zewnętrzny oczarowuje i oszukuje zarazem, wiodąc do zatracenia. Dzisiaj zapewne protopop Awwakum grzmiałby tak przeciwko „płynnej nowoczesności” zachwalanej przez Baumana.[2]. Bo przecież perspektywa, którą miałem po obydwu stronach, była złudna, co parę kroków się zmieniała, przed minutą Wezuwiusza nie było widać, a już wynurzył się w pełnej krasie, zamek dell’Ovo jeszcze przed chwilą dumnie sterczał z morza, teraz zaś się schował, cypel Posillipo skracał się w miarę przybliżania, Capri przesuwała do tyłu. To samo działo się z miastem, spiętrzonym ponad nami po prawej, z każdym niemalże krokiem przybierało inny wygląd, jedne budowle znikały, choć tylko co górowały w pejzażu, inne, niewidoczne dotąd, nagle się wyłaniały, jeszcze inne to się jawiły, to niknęły, by po chwili znowu się pojawić, jakby na jakiejś monstrualnej scenie obrotowej krążyły plany, proporcje i kształty. To samo z czasem, jeśli się głębiej wdumać, przecież curva czasu to nic innego jeno „bladź wrzemienna”Słowo „wrzemię” chciałbym przywrócić dzisiejszej polszczyźnie. To czas w jego doczesnej, to znaczy – złudnej postaci. Pojawiło się w XIII-wiecznych Kazaniach świętokrzyskich w dwóch formach – rzeczownikowej w Kazaniu na Narodzenie Pańskie, gdzie mowa o tym „w kakije wrzemię zgrzeszył”, tudzież przymiotnikowej w Kazaniu na dzień świętej Katarzyny, gdzie mowa o „dobrze wrzemiennem”, w którym się grzesznik lubuje. Zwłaszcza forma przymiotnikowa podkreśla złudny aspekt czasu, gdyż „dobru wrzemiennemu” kaznodzieja z wigorem przeciwstawia „dobro będące”, czyli to, które istnieje naprawdę, jest w rzeczy samej. W następnym stuleciu „wrzemię” znika z polszczyzny, a w jego miejsce pojawia się „czas”, który stopniowo nabiera pozorów rzeczywistości i zaczyna się w niej szarogęsić, aż w końcu ją sobie kategorycznie podporządkowuje, narzucając swoje prawa również językowi.[3]. Jedynie Kartuzja, zdaniem Silvio, nawisająca szarą bryłą ponad miastem, stanowi trwały punkt w tej dookolnej curvie.

– Pomyślisz zapewne, że mam fioła – zażartował w pizzerii na Piazza Sannazaro, gdzie przysiedliśmy na pożegnanie – lecz sam popatrz, nawet słynna neapolitańska margherita to curva, ze wszech stron zaokrąglona.

Ta krzywa czasoprzestrzeni nie dawała mi spokoju, ilekroć potem szedłem nadmorskim bulwarem. Ciekawe, jak wpłynęła na późną twórczość Herlinga? Bo, że jakoś musiała, nie ulegało wątpliwości. Przemienne perspektywy mamią, każda z nich jest równoprawna, nie ma jedynej, obowiązującej; na odwrót, tylko ta się liczy, z której właśnie spoglądasz, więc i jeden pogląd nie istnieje dla wszystkich, wyłącznie ten własny możesz opisać. Tak i ze spiralą czasu, który krąży, zakolami płynie i kręgami się nakłada niczym w studni (na dnie której zawsze dojrzysz swoją twarz), dlatego patrząc wspak, widzisz wydarzenia stojące bok w bok, choć w porządku linearnym rozdziela je nierzadko kupa lat. Aż mnie oświeciło, wspomniałem formułę Dala: „czas – to przestrzeń w bycie” i przystanąłem jak wryty naprzeciwko przybrzeżnej wysepki oblepionej mewami. Woda w tym miejscu zmatowiała niby lustro poczerniałe ze starości, w głębi którego widać cienie niegdyś nad nim pochylone. Wydeptując bulwarem Herlinga własną tropę, pojąłem nareszcie, czemu w jego opowiadaniach z ostatniej dekady życia jest tyle autobiograficznych wtrętów (wcześniej ich unikał) i jaki na to wpływ miała neapolitańska curva.

Portrecie weneckim w takiejże ciemnej wodzie kanału pisarz spoglądał w „lustro, które zachowało to, co przeminęło, odbity upływ czasu”, aż sam się zdziwił, że podczas szlifowania tekstu, wyłonił się z niego autobiograficzny wątek, jakby się obudził i zobaczył znienacka to, co mu się przyśniło. W Snach w pięknym Morodi przypomniał o zawale sprzed siedmiu lat i o tym, że w ramach rekonwalescencji zalecono mu „zdrowotne spacery” nadmorskim bulwarem, po czym wysnuł parę wątków z własnej przeszłości w serii onirycznych przywidzeń, łamiącej porządek czasoprzestrzeni. Jercewo sąsiaduje z Monte Cassino, Kielecczyzna z Grodnem, bo sen pokonuje prawa czasu – utwierdzał – i ociera się o dno, choć nie wiadomo czego dno? Jeśli przywołamy metaforę snu jako przedsionka śmierci, oczywistym stanie się kolejny krok na nadmorskim bulwarze, czyli wyjście na tamtą stronę. W Zimie w zaświatach czas zakrzywia się, bo choć jej intrygę Herling umieścił w nieodległej przyszłości, wywoływał tam ducha czasu minionego. W rozmowie z Włodzimierzem Boleckim zauważył, że wprowadzając futurystyczny rok dwutysięczny, ustalił górną granicę własnego życia i podkreślał z naciskiem, że dzięki temu to, o czym opowiada, będzie trwało aż do jego śmierci. Czyli dla niego – zawsze! Zali trzeba bardziej dobitnego przykładu na złudność czasu?

Silvio powiedział, że Herling lubił przechadzać się skrajem bulwaru blisko morza, wypatrując rybaków, może odzywała się w nim żyłka suchedniowskiego wędkarza. Pewnie tak, jednakże skoro mowa o snach, mniemam, że samo morze miało wpływ na podświadomość pisarza. Przenikliwa woń rozkładu z jodową nutą, połączenie zapachów śmierci z bukietem życia, białe ciała wzdętych ryb kołysanych przybrzeżną falą, galarety meduz na plaży i ów rytm odejścia i powrotu musiały odzywać się na dnie jego duszy pogłosem wiecznego przyboju… Monotonia morza jest pozaczasowa. Dlatego rozumiem, wydaje mi się, słówko „zawsze”, rzucone mimochodem w rozmowie z Boleckim.

Ilekroć bowiem przechadzam się bulwarem nadmorskim, zawsze czuję obecność Herlinga, jakbym patrzył na piękny neapolitański pejzaż jego oczyma. Sam pisarz zresztą twierdził, że „umarli niematerialnie ożywają, gdy trwa bez ruchu obraz, w którym niegdyś utonął na długo ich wzrok”. A przecież nic się nie zmieniło, ta sama linia brzegowa zatoki i te same wyspy na horyzoncie, ten sam wyniosły profil Posillipo przede mną i ten sam miejski ogród po prawej stronie, ten sam skotłowany tłum na plaży (choć sami ludzie zapewne już inni, to przecież ludzki harmider jest niezmienny i wciąż tak samo męczący. A przede wszystkim to samo odwieczne morze, rozbłyskujące w słońcu bryzgami światła. Morze, którego brzegiem powoli spacerując, uświadamiasz sobie, że wolno odchodzisz… A zarazem jakbyś powracał do domu, z którego wyszło wszelkie życie.

Dzisiaj uświadomiłem sobie, że mija właśnie dziesięć lat od mojego pierwszego „spaceru zdrowotnego” po zawale. Dziesięć lat tym samym dokładnie szlakiem, ślizgając się wzrokiem po tych samych wyrwach w skalnym brzegu morskim, po tych samych fasadach na przeciwnej stronie bulwaru. Jak mogło mi się to nie znudzić? Jakim na odwrót cudem z każdym dniem bardziej przywiązywałem się do mojego itinerarium? Różne mi przychodziły wytłumaczenia do głowy, ale jedynym sensownym jest proces starzenia się z towarzyszącymi mu nawykami. […] Starość uczy codziennie, jak się najlepiej, bezboleśnie (aż do ostatnich kilku minut) odchodzi w rejony mroku.

Swoje spacery nadmorskim bulwarem zwykle kończę pod parasolem jednej z wielu kafejek w porcie Mergelliny. Być może pod tym samym parasolem siadał Herling, przysłuchując się w milczeniu rozmowie polskich prostytutek, które zwierzały się z intymnych przygód, nie zdając sobie sprawy, że ów starszy pan rozumie ich język. Nie potrafię powiedzieć, skąd o tym wiem, bo nigdy nie znalazłem tego epizodu ani w jego listach, ani w dzienniku. A może mi się to przyśniło…

NOTY

Jercewo

Druga stacja kolejowa za Wołogdą w drodze z Moskwy do Archangielska. Duży posiołek przy głównej zonie KargopolłaguKargopolłag – Kargopolski łagier, obóz pracy, rozrzucony na południu archangielskiego obwodu, zajmujący się wycinką i obróbką lasu. Siedziba główna Kargopolłagu znajdowała się początkowo w Kargopolu, średniowiecznym miasteczku północnej Rosji (według kronik starszym od Moskwy), w byłym żeńskim klasztorze Uśpieńskim. Potem przeniesione do Jercewa.[4], w którym ongiś siedział Gustaw Herling-Grudziński. Do Morza Białego stamtąd jest ponad 600 kilometrów, czyli opowiadanie o łagrze nad Białym Morzem można uznać w przypadku pisarza za licencję poetycką, natomiast krytycy powtarzający za nim te banialuki, zasługują – moim zdaniem – na baty.

Po raz pierwszy do Jercewa trafiłem 19 stycznia 1992 roku – dokładnie 50 lat od wyjazdu stamtąd Herlinga, który wyszedł z łagru 19 stycznia 1942 roku na mocy układu Sikorski–Majski. Tak opisał to w Innym Świecie:

Z pagórka w pobliżu stacji widać było obóz jak na dłoni. Z baraków unosiły się w górę pionowe słupy dymów, w oknach paliły się już światła i gdyby nie cztery sylwetki „bocianów”, siekące noc nożami reflektorów, Jercewo mogłoby uchodzić za cichą osadę tartaczną.

„W tym miejscu przepada granica między Innym Światem a rzeczywistością pół wieku później” – napisałem z Sołowek do Herlinga. To znaczy po 50 latach wkroczyłem do Innego Świata jak gdyby nigdy nic…

Te same „bociany” cięły noc długimi nożami reflektorów, nad barakami unosiły się w górę pionowe słupy dymów, było poniżej minus trzydziestu, mogliśmy więc z Weroniką opatulić twarze szalikami tak, żeby nikt w posiołku nie rozpoznał w nas obcych. Posiołek był „zamknięty”, dowiedzieliśmy się o tym w Wołogdzie od kobiety z Muzeum Szałamowa, której mama siedziała w Jercewie. Poradziła nam, jak dojść do gostinicyGostinica – hotel. Chociaż w przypadku gostinicy w Jercewie trudno przyjąć za hotel łagierny barak, tylko wewnątrz urządzony inaczej.[5] dla przyjeżdżających na widzenia, aby nie zwracać na siebie uwagi. Na spotkaniu w Muzeum Szałamowa mówiłem o postrealiźmie Warłama Tichonowcza, w Jercewie zaś znienacka ocknąłem się pośrodku postrealistycznego świata. Przyjmując, że Inny Świat jest prozą realistyczną.

Gostinica dla konwojentów wyglądała niczym schronisko w Tatrach z początku lat 60. W korytarzu rosły mężczyzna z gołym torsem smażył sobie na blasze pieca jaja na mielonce. W piecach paliło się drwami od zewnątrz, to znaczy paleniska pieców kaflowych w pokojach wychodziły na korytarz. Widać babulka w okienku portierni nie rozejrzała nas dobrze (byliśmy opatuleni), a może, nie potrafiąc przeczytać udostawierienijaUdostawierienije – plastikowa karta zaświadczająca, że byłem zagranicznym korespondentem, akredytowanym w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Federacji Rosyjskiej. Na prowincji rosyjskiej rzecz nieoglądana, za każdym razem, gdy ją pokazywałem, obserwowałem zabawne reakcje. Na przykład przewodniczący sioła Tajwenga, gdzie kupiłem swój pierwszy dom na Północy, był tak pijany, że czytał udostawierienije cały kwadrans, choć tekstu tam tyle, co na dowodzie osobistym.[6], nie pojęła mojej płci, koniec końców wpisała nas do meldunku jako… dwie korespondentki z Moskwy? Przeczuwając poranne turbulencje, postanowiliśmy wieczorem obejrzeć zonę.

Baaa, tylko gdzie tutaj zona, a gdzie nie-zona? W pewnym momencie znaleźliśmy się w wąskim przejściu między dwoma zaboramiZabor – wysoka na cztery i pół metra ściana z desek, zabezpieczona od góry kłębami drutu kolczastego. Czasem zabory pojawiały się w najmniej oczekiwanych miejscach, na przykład pośrodku posiołka Jercewo zobaczyłem dom obwiedziony ze wszystkich stron zaborem, na rogach „bociany”, czyli wieże strażnicze. Zapytałem Gusiewa, co to? – Remontują szkołę… W Mostowicy podobny obrazek, dom w środku wsi otoczony zaborem, tym razem była to izba wytrzeźwień.[7] z kłębami drutu kolczastego na górze. Bez przerwy omiatały nas reflektory „bocianów”, a z naprzeciwka znienacka wynurzył się patrol z psem… I wtedy przypomniałem sobie, że mam dzisiaj urodziny i żal byłoby ich nie uczcić, zwłaszcza w takim miejscu. Patrol minął nas bez słowa, skrzypiąc butami, a pies nawet nie warknął.

W drodze powrotnej wyszliśmy na barak z dala pachnący samogonem. W środku było ciemno od oparu bragiBraga – zacier do robienia bimbru. Na Północy robią go często z jagód i piją, nie destylując… Najlepszy, z jakim miałem do czynienia, był z moroszki, północnej jagody o kształcie maliny, tylko o ciemnozłotej, bursztynowej barwie. Puszkin przed śmiercią poprosił o nią pod szampana.[8], z początku nic nie widziałem. Po chwili z oparu wysunęła się do mnie ręka w dziergachDzierg – w języku więziennym, tak zwanej grypserze, dzierganie – to tatuowanie, więc dzierg – tatuaż. Pochodzi od słowa „dziergać”, czyli wyszywać, na przykład dziergać koronki.[9] ze stakanemStakan – szklanka, zwykle z grubego szkła, w polszczyźnie popularnie zwana „musztardówką”. Już wyjaśniałem kiedyś, że pić stakanem albo wypić stakana, to nie znaczy wypić pełną musztardówkę, tylko mniej więcej na dwie grubości palca wskazującego.[10] oleistego płynu. Przełknąłem – ogień. Kupiłem flaszkę.

W komnacie hotelu zrobiliśmy sobie ucztę. Bimber i sałoSało – to słonina po ukraińsku. Sądziłem, że słowo już weszło do polszczyzny.[11] z czosnkiem od Jesipowa z Wołogdy (niedawno wydał biografię Szałamowa w serii „Żyzń zamieczatielnych ludiej”), nie dziw, że kiedy rano otworzyłem drzwi, z pokoju buchnęło pieriegaremPieregar – woń nieprzetrawionego alkoholu, którą się nazajutrz wyziewa po przepiciu. Wymieszana z cuchem czosnku jest doprawdy obrzydliwa.[12]. Stojąca za drzwiami baba w mundurze rozwarła usta do krzyku i tak pozostała, rozwarta bezgłośnie. Dopiero na moje pytanie, o co chodzi, odzyskała mowę: Jakim prawem i kto ja jestem? Miały być dwie korespondentki z Moskwy, a przed nią mużyk w gaciach i z pochmielijaPochmielije – nasz popularny kociokwik, nie wiadomo czemu zwany z niemiecka kacem. W Rosji pochmielije bywa uciążliwe ze względu na wątpliwą jakość trunków, jakie się tam pija, zwłaszcza w głubince, czyli na prowincji, i dlatego miejscowi często ratują się przed pochmielijem – zapojem. To znaczy piją na okrągło, żeby katzenjammer nie miał do nich przystępu.[13]? Pokazałem udostawierienije. Ona w krzyk, abym bezzwłocznie stawił się u naczalnika, inaczej zamkną mnie za bezprawne przebywanie.

Do sekretariatu Uprawlienija ledwie się przedarłem przez barczystego ochroniarza, który nie zdążył mnie złapać, a potem pokorniutko wymaszerował za drzwi, spiorunowany wzrokiem dziewczyny w pagonach (duże zielone oczy). Uważnie obejrzała udostawierienije i każąc mi czekać, zaniosła je do pokoju obok. Po chwili zaczęły się tam schodzić wyższe czynyCzyn – od rosyjskiego słowa „czynownik”. Tu chodzi o rangę, ponieważ w Rosji Piotra I obowiązywała hierarchia urzędników wedle Tabeli rang zarówno w wojsku, jak i w służbie cywilnej.[14] łagru. Nie znam się na szarżach, pomnę jedynie, że naczelnikiem był pułkownik Kuzienkow, a jego prawą ręką, przyklejoną do mnie, major Gusiew. Zasiedli za długim stołem w kształcie rosyjskiej bukwy П, pułkownik Kuzienkow pośrodku górnej pałeczki, nad nim wisiał portret Dzierżyńskiego, wzdłuż obydwu długich nóżek П z zewnętrznej strony siedziały czyny, ja zaś na zydlu bez oparcia między nogami tegoż П. Poczułem się jak Józef K.

Moim atutem było zaskoczenie oraz ukaz Jelcyna, którym rosyjski prezydent otwierał dostęp do archiwów łagrowych po upływie pięćdziesięciu lat od wyjścia więźnia. Toteż zażądałem licznogo diełaLicznoje dieło – tekturowa teczka na sznurówkę z aktami osobowymi więźnia. W teczce Herlinga było wiele ciekawych danych, które potem sczezły, kiedy teczka znalazła się na stole Striełkowa… Dla przykładu – norma, za którą Herling miał prawo do „stachanowskiego” kotła, czyli porcji dla rekordzistów pracy.[15] Gerlinga i poprosiłem o auto z przewodnikiem, bym mógł odwiedzić łagpunkty opisane przez polskiego pisarza w książce Innoj mir, wydanej miesiąc temu w Moskwie. Kilka egzemplarzy wyłożyłem na stół.

– Nomier dieła? – warknął Kuzienkow.

– 1872.

I nastąpił cud… Po niecałym kwadransie trzymałem teczkę Herlinga w rękach. Ależ mają porządek w archiwach, zdążyłem pomyśleć, i rozbestwiony powodzeniem straciłem na moment instynkt myśliwego. Omamiony łatwym dostępem do teczki, zamiast spisywać ręcznie, poprosiłem, aby ją sfotografowali. Obiecali, że bez problemu, po czym major Gusiew zabrał mnie na przejażdżkę po zonach (opisałem ją w liście do Herlinga), po obiedzie miałem zabrać fotokopie teczki.

Aliści po obiedzie musiałem w trybie natychmiastowym opuścić Jercewo, bo kiedy jeździliśmy z Gusiewem, Kuzienkow dzwonił do generała Striełkowa do Moskwy i dowiedział się, że bez razrieszenijaRazrieszienije – pozwolenie. Jeden z podstawowych papierków, bez których w Rosji nic nie wolno zrobić. Wedle przysłowia: „Bez bumażki ty kakaszka”, to znaczy „Bez papierka ty kupa”.[16] generała nie miałem prawa wysiąść z pociągu w Jercewie. Kuzienkow samodzielnie odwiózł nas na dworzec i poczekał, aż wsiądziemy do wagonu. Na pożegnanie rzucił:

– Nu, ty mołodiec, zdies nikogda daże ruskich żurnalistow nie bywało– Nu, ty mołodiec, zdies… – No, jesteś zuchem, tutaj nawet żaden z rosyjskich dziennikarzy nie dotarł.[17].

Pół roku zajęła mi droga do gabinetu generała Striełkowa. Na polecenie Stefana Mellera, ambasadora Polski w Moskwie w tym czasie, w dostępie do generała Striełkowa pomagał mi polski attaché wojskowy. W końcu się udało, w maju znalazłem się w gabinecie u generała w Ministierstwie Wnutriennych DiełMinistierstwo Wnutriennych Dieł – Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. O ile się zorientowałem, do generała Striełkowa należała cała gałęź przemysłu drzewnego w systemie GUŁAGU-u.[18] i ku swojemu zdumieniu na generalskim biurku ujrzałem licznoje dieło Gerlinga („wypatroszone”, zdaniem pisarza), a dla puenty dopowiem tylko, że sfotografował je dla mnie wnuk Pasternaka, o którym Herling pisał niejeden raz.

Generał Striełkow zaanonsował mnie także przez telefon, kiedy drugi raz wybierałem się do Jercewa. Tym razem legalnie, z honorami. Na stacji czekał na mnie służbowy jeep. Pułkownik Kuzienkow prosił, abym czuł się jego gościem i zaprosił mnie na kolację. Po drodze nazbieraliśmy młodych smardzów. Majowe słońce stało na niebie jeszcze grubo po północy, gdy zmęczony opowieściami Kuzienkowa ległem spać. Następne dni do dziś jawią mi się długim snem. Powiem tylko, że podczas powtórnej wizyty w Kargopolłagu kupiłem swój pierwszy dom na Północy w siole Tajwenga, w kołchozie „Północ”. Terytorium kołchozu graniczyło z terenem jercewskich zon, wiejskie babule bały się zbiegłych zekówZek, zeka – skrót od „zakliuczionnyj”, czyli więzień. Do 1941 roku nie odmieniało się, to znaczy mówiło się „ten zeka”, a nie „ten zek” – na co zwracał uwagę Szałamow, na marginesie Sołżenicyna. Pamiętam, jakie boje o tego zeka wiodłem z Nataszą Gorbaniewską, która próbowała przetłumaczyć Wilczy notes na rosyjski, ale nie mogliśmy się dogadać między innymi w sprawie właśnie „zeka”, Natasza próbowała naginać do swojej teorii nawet słowa słynnego hymnu katorżniczego Waninskij port, ,,że „od kaczki stradali zekowie” (więźniowie cierpieli na chorobę morską), a nie „od kaczki stradali zeka” – jak śpiewano w oryginale. Dlatego w powyż-szym przypadku na pewno babule obawiały się „zbiegłych zeków”, a nie „zbiegłych zeka”.[19]. Dom w Tajwendze porzuciłem, gdy Saszka w pijanym obłędzie odciął Jurce rękę przy ramieniu elektryczną piłą. Mieli jeszcze tylko dach przełożyć.

Potem pojechałem do Jercewa z reżyserem Titkowem. W szczyt białych nocy… Wtedy poznałem Franka, inny wariant losów autora Innego Świata. Franek walczył na Wileńszczyźnie w lasach jako „Żbik”. Pojmali ich w stodole, gdzie spali po akcji. Do Jercewa przywieźli w czterdziestym trzecim. Odbębnił 10 lat, a potem został, nie miał dokąd wrócić. 30 lat przepracował w tejże samej zonie, w której siedział jako polski dywersant. Przepracował jako prorabProrab – skrót od proizwoditiel rabot, ktoś w rodzaju brygadzisty, odpowiadający za dany odcinek robót. Przy tym warto zaznaczyć, że skrót drugiego członu skrótowca, czyli „rab” od „raboty” sprowadza w rusczyźnie rabotu (pracę) do rabstwa (niewolnictwa). Rab zatem to niewolnik, a prorab to jego wolny (wolnonajemny), bezpośredni zwierzchnik w pracy.[20]. Franek słabo pamiętał po polsku, żył z rosyjską złodziejką, która wyszła na wolność w tym samym czasie co on. Postawili mały domek pod drewnianym zaborem zony i żyli w jego cieniu jak u Pana Boga za pazuchą. Franek się rozkrochmalił, kiedy usłyszał rodzimą mowę, zwołał sąsiadów, żona z córką zakrzątnęły się wokoło stołu, polały samogon pod solone ogórki ze swej działki, Franek kaleczył po polsku, zlizując z wąsów łzy, a ja nie zapomnę bardzo gorącego szeptu Maszy, córki Franka, w swoim uchu.

– Priszlij dla mienia prigłaszenije w Polszu, a ja zdiełaju dla tiebia, szto choczesz– Priszlij dla mienia prigłaszenije… – Przyślij mi zaproszenie do Polski, a zrobię ci, co zechcesz.[21].

(Zwracałem wtedy uwagę Titkowowi na północne światło, napierając, aby film o Herlingu w Jercewie robić na szesnastce, a nie na betacamie, bo nie uzyskamy efektu przeźroczystości nocy polarnej, ale Titkow nas wydymał, zarówno mnie, jak i Dziuma, producenta, robiąc film dla TV na betacamie).

Więcej do Jercewa nie jeździłem, nikt mnie nie zapraszał. Ani na odsłonięcie pamiątkowego kamienia poświęconego Herlingowi w 2009 roku, ani w ogóle.

Dopiero dwa lata temu miałem okazję zobaczyć i kamień, i znowu Jercewo. Z panią Ewą Ziółkowską z Instytutu Polskiego urządziliśmy w Petersburgu dużą konferencję z okazji 100-lecia urodzin Herlinga. Na wycieczkę do Jercewa (gwóźdź programu) nie wszyscy pojechali. Dla mnie ważne, że Oleńka z „Kultury” dotarła, mogliśmy razem złożyć kwiaty od Maisons-Laffitte. Był Mietkowski, z którym nie widzieliśmy się szmat czasu, ostatnio w Moskwie na balkonie Białego Domu podczas moskiewskiego puczu (Andrzej pracował wówczas bodaj dla Wolnej Europy). No i Ruszar… Miałem wrażenie, że znienacka powróciły dawne, przedsierpniowe czasy. Jak to bywa na wycieczkach.

A co do samej wycieczki, hm! Najbardziej zafrapował mnie Naumienko, Gennadij Anatoliewicz. Towarzysz „jak z Mrożka”, jeśliby Mrożek wpadł na podobny typ. Nieomal mój rówieśnik, urodził się w 1958 roku, a w latach 1980–1983, które kojarzą mi się z „Solidarnością”, ze stanem wojennym i więzieniem, on był kursantem specszkoły MWD, aby potem przejść całą służbową drogę w jercewskim OWDOrgany wnutriennych dieł – czyli słynne „organy”, na których (bądź którymi…) państwo rosyjskie (sowieckie) rozgrywało batalię ze swoimi wewnętrznymi wrogami.[22] – od szefa działu do naczelnika ITKIsprawitielno-trudowaja kolonia – kolonia pracy wychowawczej, czyli sowiecka forma zorganizowanego przez państwo niewolnictwa. Wszystkie wielkie budowy, a także cały przemysł wydobywczy, energetyczny i wszelkie inne w Związku Sowieckim były oparte na trudzie niewolniczym.[23]. Na powitanie zgromadził nas jak na sali zebrań, wygłosił mowę powitalną tonem wychowawcy z kolonii, a do kamienia poprowadził nas pieszo. Posiołek w błocie, deszcz, psa na ulicę nie wygnać… Atoli Gennadij Anatoliewicz się uparł, że piechotą wypada iść.

– Szag w prawo, szag w liewo, konwoj budiet strielat’ biez prieduprieżdienija– Szag w prawo, szag w liewo… – Krok w prawo, krok w lewo, konwój strzela bez uprzedzenia – słynny okrzyk konwojentów przed wyruszeniem kolumny więźniów na leśne roboty.[24] – mruknął Andrzej.

Zapytałem Naumienkę o Kuzienkowa i Gusiewa? Zrazu się zjeżył, skąd ich znam, u licha? Obaj już nie żyją.

Im bliżej kamienia, tym głośniej muzyka… Okazało się, że dobry Gennadij Anatoliewicz, uznawszy o konsularnej wizycie, ogłosił sobotę 29 czerwca Dniem Jercewa! Ura!

Opodal pamiątkowego kamienia naciągnięto brezent, pod którym dwie nastolatki się gibały, wykrzykując jakiś ruski hit „pod fanierę”, a w błocku przed estradą przytupywał do taktu posiołkowy przygłup… Zdawało mi się, że oglądam się w filmie Kusturicy, lecz mimo farsy, którą ustroił Naumienko, poczułem skurcz w gardle, gdy z Oleńką kładliśmy na kamieniu białe róże od „Kultury”.

Następnie zwiedziliśmy Izbę Pamięci Represjonowanych w posiołkowej bibliotece i zjedliśmy obiad ze świtą Gennadija Anatoliewicza w stołówce. Na początku koniak Trofiejnyj (bo produkowany w Kaliningradzie…), po zupie drugi, do drugiego trzeci, po trzecim czwarty, Naumienko z każdym toastem się rozkręcał, wypił za Polskę i za swoją nową żonę, wyznał, że lubi grać na dętych na paradzie, że kocha piłkę nożną i tłumaczył, na czym polega „sześciobój oficerski”, w którym zdobywał mistrza Uprawlienija i zapraszał jesienią na wywiad.

W drodze powrotnej w autobusie Wielka Elegia dla Johna Donne’a Brodskiego w wykonaniu Jeleny Czyżowej: 

Уснуло все. Лежат в своих гробах

все мертвецы. Спокойно спят. В кроватях

живые спят в морях своих рубах.

По одиночке. Крепко. Спят в объятьях.

Уснуло все. Спят реки, горы, лес.

Спят звери, птицы, мертвый мир, живое.

Лишь белый снег летит с ночных небес.

Но спят и там, у всех над головою.

Спят ангелы. Тревожный мир забыт

во сне святыми — к их стыду святому.

Геенна спит и Рай прекрасный спит.

Никто не выйдет в этот час из дому.

Господь уснул. Земля сейчас чужда.

Глаза не видят, слух не внемлет боле.

И дьявол спит. И вместе с ним вражда

заснула на снегу…

Przymknąłem oczy… Ależ zatoczyłem krąg.

Śpi cały świat. Przykryci ziemią swą

umarli w trumnach cicho śpią. W kołyskach,

w swych łożach żywi w morzach koszul śpią.

Śpią mocno. Śpią samotnie. Śpią w uściskach.

Świat martwy, żywy. Nic go nie obudzi.

Jedynie z nieba sypie biały śnieg.

Lecz śpią i tam, ponad głowami ludzi.

Śpią aniołowie, niespokojny kraj

i świat nie w głowie świętym: śpią o wstydzie!

Śpią. Śpią w czeluści piekieł i śpi raj.

O tej godzinie nikt za próg nie wyjdzie.

Śpi nawet Bóg, ostatni ziemi stróż.

Nie słyszą uszy i nie widzą oczy.

Zasnął i diabeł. I nienawiść już

w śniegu zasnęła z nim…

(przeł. W. Wirpsza)

Villa Comunale (dawniej Villa Reale, potem Villa Nazionale)

To jeden z najpiękniejszych parków nadmorskich świata, powstały w latach 1778–1780 z kaprysu Ferdynanda IV Bourbona, a według projektu Carla Venvittellego. Później wielokrotnie poszerzany i ukraszany. Nadaje się zarówno do nieśpiesznych przechadzek alejami wśród palm i eukaliptusów, wodotrysków i posągów wybitnych postaci historycznych (między innymi Giambattisty Vico), jak i na przytulny nocleg bezdomnych pod kuszczem hibiskusa lub w zaroślu oleandra. Mają tu pole do popisu amatorzy płatnego seksu, a i dzieci znajdą frajdę, bo jest plac zabaw i karuzela. Moja córka Martusza właśnie tutaj nauczyła się jeździć na rolkach!

W centrum parku znajduje się secesyjny pałac, w którym niemiecki przyrodnik Anton Dohrn założył stację zoologiczną z akwarium, dzisiaj najstarszym w Europie. W stacji prowadzone są badania z zakresu biochemii i oceanografii, a w trzydziestu pojemnikach akwarium zgromadzono ponad dwieście okazów fauny i flory morskiej, głównie z rejonu Zatoki Neapolitańskiej. W 1923 roku zadomowił się w niej Ernst Jünger w charakterze dottore pescatore, prowadząc badania nad małą kałamarnicą, zwaną loligo media, zaś dla pogłębienia swojej wiedzy kazał ją sobie podać upieczoną i serwowaną w białym capri. „Pojawiło się zamienione w półmisek kręgów delikatnie zbrązowionych w maśle, obok leżała dziesięcioramienna głowa jak zamknięty pęk grzybienia albo jak fragment mitologicznej figurki”. Morze Śródziemne było dla niemieckiego pisarza źródłem nieustającej fascynacji, opisywał jego barwy, zapachy i smaki, podkreślając, że śmierć jest w nim źródłem życia, a jego zapach łączy w jedno rozkład i płodność.

W ogrodzie miejskim odbyło się scippio (rabunek uliczny), pierwszy raz w literaturze światowej opisany przez Conrada w opowieści żałosnej Il Conde. Herling przez długi czas uważał to za typowo conradowskie opowiadanie o zranionej godności i dopiero Zygmunt Mycielski wyprowadził go z błędu, twierdząc, że hrabia Szembek, niewymieniony z nazwiska bohater tego tekstu, był gejem i w ogrodzie miejskim szukał przygody, natomiast Magda Heydel, tłumaczka Il Conde, podpowiada, że bohaterem mógł być pisarz Norman Douglas, z którym Conrad się przyjaźnił i u którego pobywał na Capri, zanim przyjechał do Neapolu. Herling kończy wpis w dzienniku na temat Conrada uwagą, że Neapol z dwiema wyspami, Capri i Ischią, był rajem dla bogatych angielskich pederastów, w Anglii bowiem ścigano ich ze szczególną surowością.

Marta Herling na początku naszej znajomości uprzedzała mnie, że ojciec miał pod koniec życia prawdziwą obsesję na punkcie ulicznych rabunków, dlatego każdego swojego gościa przestrzegał przed rabusiami (w liście do Jerzego Giedroycia pisał, że na via Crispi, nieomal pod jego domem, „jakiś rycerz na motocyklu wyrwał żonie Stanisława Stommy torebkę z czterdziestoma tysiącami lirów i dokumentami”). Chodząc po ulicach Neapolu, warto trzymać ręce w kieszeni, aby portfel czuć dłonią.

Wybraliśmy się z Martuszą do ogrodu miejskiego na lody i w jakiejś dziwnej pomroce umysłu, zamiast wziąć paręnaście euro, co wystarczyłoby w zupełności, wsadziłem do kieszeni portfel z całą naszą kasą, kartami bankowymi, dowodem osobistym i prawem jazdy, lekceważąc Neapol z jego złodziejską sławą. A przecież mnie ostrzegano! Już za pierwszym razem, kiedy tu jechałem, Jarek Mikołajewski, tylko co w Rzymie ograbiony, przestrzegał, że Neapol jest niebezpieczniejszy. I Hercenowi zrabowali tu sakiewkę, ale mu ją zwrócili, gdy szef camorry się dowiedział, że chodzi o sławnego rosyjskiego pisarza. Moje dziecko się łudziło, że może i nam zwrócą, wszak jej papa jest także pisarzem. Akcja rozegrała się przy wejściu do ogrodu. Widać już wcześniej prowadzili mnie wzrokiem, może przyuważyli portfel w kieszeni, może w ciemno sięgnęli ręką, w każdym razie znienacka się zatłoczyło, jakaś kobieta krzyczała, ja pilnowałem Martuszy, nie zwracając uwagi na ten dziwaczny tłum, i dopiero w lodziarni zorientowałem się, że w kieszeni pusto. Zakląłem ze złości na własną głupotę i zarazem z podziwu dla kunsztu złodziejskiego. To był majstersztyk scippo, mogłem więc tylko się radować, że miałem do czynienia ze specjalistami.

Ogród miejski jeszcze kilkakrotnie pojawia się na kartach dziennika Herlinga, najczęściej w Ferragosto, szczytowy dzień lata, kiedy za gorąco na jakąś dalszą trasę, pisarz lubił spacery po opustoszałym od żaru parku. I prawie zawsze spotykał tam prostytutki. W zapisie z 15 sierpnia 1997 roku pojawił się zapis szczególnie mi bliski.

Mam słabość do prostytutek, wydaje mi się, że obrazują ludzki los. Obdzierane codziennie z osobowości jak ze skóry, tracą stopniowo poczucie własnej tożsamości. Jako student w Warszawie przyjaźniłem się z miłą panną Władzią, prostytutką zamieszkałą na Złotej, a pracującą na Chmielnej, obok obskurnego hoteliku, w którym wynajmowano pokoiki na godziny. „Nie wiem już nawet, jak mam na imię – powiedziała mi raz. – Każdy facet wykrzykuje w kulminacyjnym momencie inne imię swojej ukochanej”. 

O Villi Comunale można pisać bez końca jak o każdym innym historycznym miejscu Neapolu, obrośniętym literackimi opisami, obrazami słynnych malarzy i anegdotami o znanych ludziach niczym skorupa starego żółwia różnymi muszelkami w stacji zoologicznej Antona Dohrna, lecz przecież kiedyś trzeba przerwać… Na koniec zatem mój ukochany Odyniec, on także polubił ten ogród:

Tak serce nęci, tak ucho łechce,
Tak szepce coś poufale,
Że już mi dłużej pisać się nie chce,
Idę do willi Reale.

Tekst jest rozdziałem z książki Przechadzki z cieniem, którą autor przygotowuje dla wydawnictwa Noir sur Blanc.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Mariusz Wilk, Przechadzki z cieniem (4): Bulwar Herlinga, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 94

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...