Nowy Napis Co Tydzień #094 / Wypełzanie z ciemności
Marcin Cielecki dał się poznać czytelnikom jako poeta (autor trzech tomów wierszy: Węsząc za…, Czas przycinania winnic, Ostatnie Królestwo), eseista (Miasto zewnętrzne) oraz nałogowy czytelnik
Pierwsze strony książki mogłyby sugerować, że mamy do czynienia z kryminałem, może nawet thrillerem. Główny bohater popełnia zbrodnię, dokładnie przemyślaną i dopracowaną w najdrobniejszych szczegółach. Długo przygotowywał się do morderstwa, rejestrował codzienne nawyki sąsiadów oraz listonosza, obliczał czas potrzebny do przejścia z mieszkania do piwnicy, zadbał o to, aby drzwi wejściowe nie stawiały oporu, a po wszystkim pozbył się ubrań i narzędzia zbrodni. Na koniec uciekł do klasztoru. Pojawia się tam pod pretekstem pisania pracy doktorskiej. Jest przekonany, że zakonne mury uchronią go przed konsekwencjami zbrodniczego czynu, że schowa się w nich przed światem.
Do tej wystudiowanej zbrodni, teatralnej w każdym szczególe, powinien zostać zatrudniony wybitny detektyw, polski Sherlock Holmes, może nawet profiler, który odkrywając szczegóły, przesłuchując świadków, będzie szukał złoczyńcy, będzie deptał mu po piętach, aż zostanie ujęty i postawiony przed sądem. Ale, nie tędy droga… To nie jest kolejna powieść detektywistyczna. Czytelnik zna tożsamość sprawcy przestępstwa. Jest nim Bartek Ostrowski, a popełnione przez niego morderstwo stanowi przyczynek do studium psychologicznego człowieka, daleko idących rozważań filozoficznych, etycznych oraz egzystencjalnych, o kategoriach winy i kary, dobra i zła. Cała akcja powieści zostaje wpisana w liturgię godzin, która narzuca rygor, a przez to określony rytm życia.
Cielecki kieruje swoją opowieść w stronę konfrontacji. Lokuje mordercę w miejscu świętym, ściera ze sobą sfery sacrum i profanum. Zbrodniarz, przekraczając próg klasztoru, nie stanął w płomieniach. Woda święcona go nie poparzyła, ziemia nie zadrżała ani niebo nie zagrzmiało. Okazuje się jednak, że klasztor – przez wieki stanowiący schronienie, azyl dla grzeszników – może być ryzykowną kryjówką. Morderca narażony jest w nim na niechciane towarzystwo i wścibskie pytania „współlokatorów” (księdza Henryka oraz Agnieszki – dziewczyny, która planuje wstąpić w szeregi sióstr zakonnych). Obserwują go bacznie oczy nie tylko świętych z obrazów i rzeźb. W snach Matka Boska podgląda go przez okno:
Śni, że Matka Boska zagląda mu do okna. Biały pomnik zwiewnie schodzi z cokołu. Marmurowe stopy Matki Boskiej zanurzają się w mokrej trawie. Szaty figury nie wydają żadnych dźwięków. Maryja pewnie mija schody i zanurza się pod nimi, by przycupnąć przy jego oknie. Postać wypełnia sobą okno, w pokoju robi się jeszcze ciemniej.
Na msze do kaplicy przychodzą również wierni z pobliskich wiosek lub „religijni turyści”, którzy zawsze stanowią potencjalne zagrożenie. Bartek codziennie zastanawia się, co obecni na liturgii wierni są w stanie odczytać z jego twarzy. Czy przypomina jeszcze doktoranta piszącego dysertację? A może ma na twarzy zastygłą maskę diabła? Takie pytania szybko od siebie odsuwa, bo wierzy (albo raczej mocno wierzyć chce), że nie popełnił grzechu. Uważa, że zabijając, wyręczył Boga, a światu oddał przysługę. Będzie to sobie nieustannie powtarzał, bo umysł nie daje mu spokoju. Obrazy wciąż powracają, choćby w postaci majaków i sennych koszmarów. Nieprzypadkowo Cielecki parafrazuje sentencję z ryciny Francisca Goi El sueño de la razón produce monstruos
Bał się pierwszej nocy.
Tego, co się przyśni. Obrazów, nad którymi nie będzie miał żadnej kontroli. Kiedy się śpi, wyłazi na wierzch wszystko, co skrywane.
Kondycja rozumu Bartka jest z godziny na godzinę gorsza. Mężczyzna dopuścił się gwałtu na naturze, sprzeniewierzył się wszelkim zasadom etyki, nie wspominając o złamaniu piątego przykazania. Morderstwo stało się pożywką dla wyobraźni, która nocą płata figle, przywołuje obrazy, zniekształca je, wyolbrzymia. Bartek, śpiąc, traci kontrolę, nie jest w stanie zapanować nad wizjami, które nękają go pod osłoną mroku i klasztornej ciszy. Bohater z wolna popada w obłęd, który tłumaczy zmęczeniem. Uśpiony rozum ustępuje pola majakom. Podczas wieczornego spaceru, kiedy wreszcie udało mu się poczuć beztrosko jak przed laty, nagle musi stoczyć walkę. Z kim? Oto jest pytanie. „Co poruszyło się pierwsze – drzewo, cień za ogrodzeniem, bryła klasztoru? Co dotknęło jego nogi – mysz, kot, ręka czyjaś?”. Bartek rozpoczyna walkę z cieniami, porusza się niczym w wyuczonym tańcu, okładając pięściami to drzewo, to gałąź, to znów cień. Nie kopie na oślep, ale fantomy ciemności nie pozwalają mu się dosięgnąć. Bartek w szaleńczej furii próbuje pokonać przeciwników, a demony nocy szepczą jedynie: „To ty, to ty”.
Nie sposób nie dopatrzyć się w bohaterze Archipelagu Lewiatana rysów Rodiona Romanowicza Raskolnikowa. Bohaterowie zbuntowani przeciwko porządkowi świata popełniają morderstwo. Raskolnikow tłumaczył występek swoim geniuszem, który ma prawo wymierzać sprawiedliwość „zwykłym ludziom”, nazywanym przez niego pogardliwie wszami. Zbrodnia jest swoistym sprawdzianem odwagi, determinacji, opanowania i umiejętności planowania. W jej rezultacie świat ma zostać ocalony od wszy, zdaniem Raskolnikowa: „Wszak ja tylko zabiłem wesz, Zosiu, bezużyteczną, złą, szkodliwą” lub według terminologii Bartka, od choroby, która go toczy: „To nie był człowiek, to była choroba i należało ją usunąć”. Wyręczyli Boga. Obydwaj przekonani są do swoich racji, jednak popełnione czyny niechybnie doprowadzają ich do wyczerpania psychicznego, wywołując majaki i widziadła.
Planem na przetrwanie Bartka jest przestrzeganie rygorystycznego grafiku każdego dnia, wykonywanie wymagających ćwiczeń i niedopuszczanie do siebie myśli, że czyn, który popełnił był amoralny, że mogłyby dosięgnąć go wyrzuty sumienia. Klasztor bardzo dobrze się do tego nadaje, dodatkowo ma swoje niezależne od prawa zasady, o czym dotkliwie przekonał się młodszy aspirant Brzoza, który podejrzewa Bartka. Siostra przeorysza daje popis elokwencji i umiejętności ironizowania:
– Co? Jak to? Proszę mi natychmiast… nie, ja żądam natychmiastowego wskazania miejsca ukrywania się podejrzanego!
– Dotąd byłam naprawdę cierpliwa, ale nie jestem świętą, tylko zakonnicą, a to jest bardzo ważna różnica. I cierpliwość już mi się skończyła. Nie masz nakazu i chcesz wejść na teren klasztoru? Czego oni was uczą w tej szkole policyjnej? […] Nie pluj mi do głośnika synu. Nie jestem za bardzo mądra, ale powiedz mi: naprawdę uważasz, że zdobędziesz nakaz jeszcze dziś? Bo na moje oko jest po piętnastej, zanim dojedziesz do Olsztyna, minie godzina. Jest piątek, pierwszy tydzień wakacji. […]
– Jak pani śmie? Czy pani nie rozumie…?
– Pani rozumie, rozumie. Tylko pan nie rozumie. Przyjmij tę lekcję w ramach miłosierdzia. […] Synku, a jak ci się zdaje, gdzie ty jesteś? To jest zakon klauzurowy. Żeński zakon klauzurowy. Nie ogarniesz tego. Z Panem Bogiem.
To właśnie język jest jednym z największych walorów powieści, koniecznie trzeba zwrócić na niego uwagę. Warto zatrzymać się nad nim, czasem przeczytać fragmenty ponownie. Daje on bowiem wiele estetycznej przyjemności. Cielecki nie boi bawić się językiem. Używa słów pięknych, poetyckich metafor, a innym razem brutalizuje wypowiedź bohatera. Stylizuje język postaci, żeby wywoływał konkretne reakcje odbiorcy – rozczulał lub śmieszył. Tak, śmieszył, po wielokroć, choć powaga sytuacji zupełnie tego czytelnikowi nie zapowiada. Scena, z której pochodzi przytoczony powyżej cytat, jest poważna: policjant stoi z bronią w ręku u wrót klasztoru w celu pojmania zbiega ukrywającego się w środku, na drodze staje mu jedynie zakonnica. Ale jaką przeszkodę mogą stanowić siostry zakonne? Przecież to tylko odcięte od życia niewiasty, którym sprawiedliwość powinna być przewodniczką. A jednak okazuje się, że te umarłe dla świata kobiety potrafią obnażyć swój charakterek, aż trudno nie roześmiać się na słowa: „To jest zakon klauzurowy. Żeński zakon klauzurowy. Nie ogarniesz tego”.
Język Cieleckiego można podziwiać na wielu płaszczyznach. Kiedy Bartek szedł mordować Czorta, autor opisywał sytuację krótkimi, rzeczowymi zdaniami, gorączkowymi, oddającymi zdenerwowanie bohatera. Czytelnik czuje przyśpieszone tętno jego serca, rytm jego kroków. Wraz z mordercą rozgląda się wokół, sprawdza, czy nie tropią go czujne sąsiedzkie oczy. Innym razem łapie zadyszkę, kiedy zbrodniarz z determinacją walczy z cieniami, rani pięści na korze drzew. Szansę współodczuwania z bohaterami daje nam właśnie język, który przybliża do granic możliwości nawet te zupełnie obce czytelnikowi emocje i uczucia.
Warto zwrócić uwagę na zupełnie poboczną historię matki, która odwiedza dwie córki w klasztorze. Pytanie Agnieszki o to, jak to jest być matką zakonnicy (a raczej zakonnic), otwiera w kobiecie niezabliźnioną ranę. Jej historia jest pełna złości, nieprzepracowanej irytacji, bólu, rozczarowania, smutku i bezradności. Wszystkie te emocje kotłują się ze sobą, chęć akceptacji woli najwyższego ściera się z uczuciem porzucenia. Jak odnaleźć się w sytuacji, kiedy dziecko, z którym wiązało się plany i marzenia, dla którego chciało się jak najlepiej, postanawia porzucić realny świat na rzecz zamknięcia w klasztornych murach. Cielecki przeprowadza literacką sekcję rozdartego serca matki.
Jej głos twardnieje, ostatnie słowa brzmią ostro, zaczepnie.
– Przepraszam. To nie mija – podejmuje po chwili. – […] Pozostaje uczucie jak po amputacji. Swędzi noga, której nie ma, poruszam palcami dłoni, a jej brak. W sercu ból, ale co boli? Mam dwie córki, których już nie mam. Nienawidzę, gdy ktoś mówi, że jeśli dziecko wstępuje do zakonu, to tak, jakby je grzebać żywcem. Umarłe za życia. Nienawidzę tego zdania. Wiecie dlaczego? Bo jest prawdziwe.
[…]
Przyjeżdżałam. Coraz rzadziej. Nie miałam już sił. Nie tym razem. Wszędzie czułam piasek. Pod powiekami, w kościach. Nie było już łez, nie było szlochu, wyrzuconych pretensji. Moje dalsze życie, moja starość straciła sens. Sama bezużyteczna. Przyjeżdżałam inna ja. Wydma, pustynia, piasek.
Całość monologu jest naprawdę przejmująca, jest to jednak tylko jedna z doskonale napisanych mikrohistorii w Archipelagu. Złość, bezradność, niedowierzanie, rozterka – czytelnik nie pozostaje obojętny wobec opowieści.
Powieść Cieleckiego można czytać jako historię kryminalną. Będzie to jednak odczytanie najpłytsze. Trudność tej lektury polega na tym, że trzeba ją obierać niczym cebulę, warstwa po warstwie, odkrywać zbrodnię, przyczynki do niej, psychologizm postaci, figury i symbole religijne, nawiązania intertekstualne do innych dzieł kultury (chociażby do Dziennika pisanego nocą Gustawa Herlinga-Grudzińskiego), język, stylizacje, dualizm świata przedstawionego (dobro – zło, jawa – sen, rozmowa – kontemplacja). To misterna konstrukcja, która nie daje się łatwo odczytać. Warto jednak zgłębiać Archipelag Lewiatana, poszukiwać odpowiedzi i wraz z autorem zadawać nowe pytania, o istotę człowieczeństwa, o wszechobecne zło oraz znieczulicę panującą w społeczeństwie, o granice sprawiedliwości, a także jej samostanowienia, o istotę ludzkiego szczęścia.
Czytając książkę Cieleckiego, chęć brnięcia w fabułę konkuruje z pragnieniem smakowania poszczególnych fragmentów. Trzeba czytać ją z należytą uwagą, otwartym umysłem i cierpliwością, choć apetyt rośnie w miarę czytania. Właśnie tego rozsmakowania się w języku, fabule, mikrohistoriach, rozterkach moralno-religijnych życzę wszystkim przyszłym czytelnikom, bo powieść potrafi się odwdzięczyć.
M. Cielecki, Archipelag Lewiatana, Janka, Pruszków 2020.