Kadry. Powieści
Na krześle
Żadnych obowiązków wobec kompozycji. Teraz. W bok. Same boki. Samymi bokami jesteś. Peryferiami. Po których można tylko błądzić ręką. Bałem się dotknąć twojego boku.
Muszę cię zgeometryzować jakoś. Przyjąć zawartość twojego Archiwum w pudełku.
– Nie szkodzi, że tak późno.
Kiedy usiadłem, właściwie nie wiedziałem jeszcze, co powiem, ale na pewno to mogło mieć tylko jakiś związek z tobą. To wiedziałem. Dopiero gdy bosymi stopami, w upalną niedzielę, natrafiłem na pudło pod stołem, jak paznokciem zarysowałem tekturę i wydostał się dźwięk i faktura kartonu jak ścianka mebla z miękką zawartością, tak samo niegeometryczną jak ty teraz… wiedziałem już, o czym chcę mówić.
– Dopiero teraz?!
Ale zaparłem się obiema stopami o płaszczyznę pudła pod ścianą.
– Tak lepiej.
Naciskając stopami, wypompowując z pudła powietrze z tych papierzysk, legitymacji, dyplomów, luźnych kartek, co przywiozłeś wiosną. Nie wiadomo po co!
– Pisanie stopami.
To już gdzieś mnie spotkało… Ale nie z tobą. Opowiadałem o tym.
Stopy. Końcówki. Zakończenia.
– Jak pojedyncze kadry. Więcej mówią. Niż ciągnące się latami fabuły naszych rozcinanych i zszywanych brzuchów, tak samo łuków brwiowych, pleców w sam raz, poskładanych nóg, otartych ramion.
– Zatrzymać kadry, te powieści o nas.
Dopasowuję zdania do długiego filmu, na którym mi się wyświetlasz z szybkością, w której nic nie rozumiem. I tylko kadry-zdania, zdania-kadry, dopiero one są w stanie wyrazić całe lata zdarzeń, wypadków, tego wszystkiego, co pomiędzy pierwszym a ostatnim spotkaniem się działo.
I kiedy nogi same chodzą w czasie opowiadania, czasem wierzgnę i uderzam o pudło pod stołem. Jakby to był najlepszy sposób, żeby nie zaglądając do twojego pudełka, wyjąć, wykopać, odkopać jakąś prawdę, dokument.
Nie przekraczając przeszkód, znaleźć się ponad nimi. W szukaniu zdań, które precyzyjnie wyraziłyby sprzeczności w każdym związku, w naszym pokrewieństwie.
Odsłonić niemożliwość początku i końca fabuły, poprzestać na jednym zdaniu czy słowie.
Nie nadużywać pojęcia czasu.
Więc szukam, bo mi się wymknąłeś, a nawet urwałeś z oglądanego filmu zdarzeń.
To, że fabuły są tylko po to, by zatrzymać się nad ułamkami sekund, dostrzegłem dość wcześnie. Zapadając się w tych szczelinach, mogę powiedzieć, że chciałem odczuwać razem z tobą. Czyli kocham? Reszta rozwleczonego czasu jest czekaniem, czekaniem, oglądaniem się za czymś, za kimś, z kim wypełni się pełen kadr powieści.
Pod nosem
Krzywiłeś usta. Robiłeś miny. Próbowałeś naciągać skórę, bym lepiej mógł cię ogolić na białej poduszce. Wysiłek tej prostej czynności, równocześnie dla ciebie i dla mnie, przydarzył się nam po raz pierwszy.
– Już dosyć.
Paznokieć
– Pokaż. Z prawej trochę niewygodnie.
Spadały na papierowy ręcznik. Oglądałeś długo.
– Powinienem jeszcze pilnikiem, ale nie mam.
– Nie, jest dobrze.
Okno
– Co tak tu zimno, okna pootwierane, chociaż połowę przymknąć.
Już wychodziła.
– Pani doktor, ja pięćdziesiąt dwa lata, lato czy zima, spałem przy otwartym oknie.
Kuna
– Nie mogę, nie, już nie chcę, wyrzuć przez okno, to kuny zjedzą, tu pod oknami nocą chodzą.
Jedenasta
– Dzisiaj niedziela?
– Nie, środa.
– Która godzina?
– Jedenasta.
– W nocy?
– Nie, w dzień.
Drugie okno
– To orzech?
– Jesion… Chociaż na chwilę odwrócę łóżko do okna…
– Po co?
– Nie, nie wykręcę…
To okno z drzewem za tobą odbijało się w drugim oknie, w pokoju na korytarz, z białą zasłonką, przed tobą. Tylko w to okno do środka mogłeś patrzeć. Wpatrywałeś się. Oddałeś nawet radio.
– Dobrze jest, cicho, spokojnie, nie pakujcie w szeleszczące papiery… Różne rzeczy widzę w liściach: sarnę, małpę, lwa z zębami, ferajnę dzieci, komandosów.
– Ale drugi raz trudno ich znaleźć.
– Tak.
Wystarczy
– Pomożesz przewrócić się na bok?
Nie wystarczyło rąk. Wyślizgnąłeś się jak za lekki i za ciężki.
– No, spróbujmy jeszcze.
– Wystarczy.
Kiełbasa
– Przyniosłeś?
Podałem ci w palce trzycentymetrowy kawałek. Wziąłeś w usta, ale nie zjadłeś. Zadowolony pocierałeś twarz dłońmi z dołu w górę i z góry w dół.
– Będziesz śmierdział kiełbasą.
Uśmiechnąłeś się z zapachu.
Odbiór
Zmalałą głowę miałeś na swoim ramieniu. Wyglądałeś na opuszczonego. Jedno spojrzenie było dwoma zdaniami i całą powieścią z tytułem.
Opowiadanie Grzegorza Strumyka zostało zakupione w ramach programu „Tarcza dla literatów”.