Mejl do Dakowicza. Plac zabaw Boga
Piszę w ostatni dzień 2011 roku. Wróciliśmy z porannej Mszy. Czytanie liturgiczne na dziś, to fragment listu św. Jana:
Dzieci, jest już ostatnia godzina, i tak, jak słyszeliście, Antychryst nadchodzi, bo oto teraz właśnie pojawiło się wielu antychrystów; stąd poznajemy, że już jest ostatnia godzina.
Wyszli oni z nas, lecz nie byli z nas; bo gdyby byli naszego ducha, pozostaliby z nami; a to stało się po to, aby wyszło na jaw, że nie wszyscy są naszego ducha.
Wy natomiast macie namaszczenie od Świętego i wszyscy jesteście napełnieni wiedzą. Ja wam nie pisałem, jakobyście nie znali prawdy, lecz że ją znacie i że żadna fałszywa nauka z prawdy nie pochodzi. (1 J 2, 18–21)
Nie wiem, czy wcześniej te słowa wydały mi się tak uderzające. „Jest już ostatnia godzina”. W każdej chwili kończy się jakiś świat. Każda chwila jest jednocześnie pierwsza i ostatnia. Jest jedyna. Innej takiej już nie będzie. Odpowiedzialność za każdą chwilę, za każdy dzień. Żyjemy w czasach ostatecznych. Nigdy nie było innych.
Ten rodzaj wyobraźni, ten rodzaj świadomości – że to, co jest dane, jest dane w sposób ostateczny. Wśród dawnych chrześcijan był chyba czymś naturalnym. Jak oddech. Wdech – ten pierwszy, gdy się rodzimy. Wydech, gdy umieramy. Pomiędzy nimi – życie. W czasie. W krótkiej chwili, w której dokonują się wolność, wybór i sąd. Czy da się dziś w kulturze Zachodu ten rodzaj wyobraźni ocalić? Czy potrafimy go utrzymać, przenieść przez chaos i zgiełk cywilizacji targowiska? Z rzadką dziś wyrazistością i siłą pytania te stawia Przemysław Dakowicz w swojej ostatniej książce poetyckiej Place zabaw ostatecznych. Wiem, że kiedy piszę o niej w Sylwestra, to tak, jakbym widział w niej „Książkę Roku”. Dla mnie nią jest.
Nie tylko dlatego, że stanowi zwartą, dobrze przemyślaną całość, że każde słowo – od pierwszego do ostatniego – ma siłę i ciężar autentyku, że tom jest świetnie osadzony w rozmaitych rejestrach polszczyzny – wśród których autor porusza się z finezją i mistrzostwem. To, co wydaje mi się wartością szczególną, to fakt, że udało się Dakowiczowi odnaleźć nie tylko własny głos, ale i własną, spójną, konsekwentnie pokazaną wizję rzeczywistości. Ten tom czytam przede wszystkim właśnie tak: jako próbę głosu wobec świata. Bo poezja jest dla Dakowicza mową odwróconą od siebie. Jego wiersze to język, który wychodzi z siebie, aby stanąć naprzeciw rzeczywistości. Nie tej, którą stanowi podmiot, lecz tej, która istnieje niezależnie od niego. Stąd otwartość tej liryki, jej troskliwość. Według autora tomu poezja jest zobowiązana wobec tego, co istnieje poza nią samą. Jest formą odpowiedzialności za świat. W wierszu Do Wojciecha Kassa, poety, który ostatecznie nie wszedł w skład tomu, czytamy:
Odjęto nam bełkot
powtarzajmy uparcie jest to co jest
choćby nawet mieli nas złożyć
wśród śmiechu
na tarczy naszych własnych słów
Stroniąc od współczesnych form eskapizmu, poeta stara się udźwignąć świat – taki jaki jest. Unieść jego ciężar, czyli dokonać świadomych rozróżnień pomiędzy tym, co dobre i złe, wzniosłe i podłe. Tak chyba właśnie rozumie Dakowicz patos – jako nieuchronny komponent świadomości aksjologicznej, jako niezgodę na wzięcie w nawias wszystkiego, co wymaga decyzji i zaangażowania. Pochwała patosu (wyartykułowana w jednym z fragmentów poematu Climacus i sobowtóry) nie jest u łódzkiego poety gestem estetycznym, lecz etycznym. Przejmujący wiersz Piosenka o guzikach, poświęcony tragedii smoleńskiej, wyrasta właśnie z podstawowego doświadczenia etycznego – z głębokiego współczucia z ofiarami tragedii i ich rodzinami. Z nieobojętności. Z poczucia, że ludzka śmierć woła, że do nas krzyczy. Że wzywa; że nie można jej nie słyszeć, nie można zagłuszyć śmiechem:
ona czoło mi pali z tyłu czaszki uwiera
mgła nadciąga mrok spada śmiechu dół się otwiera
Słowem-kluczem do świata wyobraźni poety jest tytułowa „zabawa”. Tyle już o niej napisano, stała się niemal synonimem postmodernistycznego sposobu życia. Ale u Dakowicza znaczy coś innego. Przejmując kategorie ponowoczesnej mowy, nadaje im poeta nowy sens, czyni elementem innego projektu rzeczywistości. Nie jest więc ona w tomie unieważnieniem zobowiązań. Była o tym mowa – jest świadomością, że „wygrać „i „przegrać” życie to nie to samo. Nie jest lekkością bycia. Wręcz przeciwnie, jest zadaniem. Nie jest zapomnieniem o uwieraniu. Jest bólem. Nie jest egocentryzmem. Jest byciem z innymi. A zatem jest nie tyle zabawą, ile raczej grą – w której obowiązują zasady, która wymaga charakteru i prowadzi poza siebie. Zabawa może być swoim własnym początkiem, końcem i celem. Ale zasady gry ustala ktoś inny niż ona sama, kto inny wyznacza też jej cel, a nawet jej uczestników. Właśnie z tego powodu topos zawodów mógł stać się u św. Pawła częścią teodycei.
Ale nie tylko u niego, nie tylko w chrześcijaństwie. Dakowicz pokazuje wędrówkę wspomnianej figury przez wyobraźnię judaizmu i islamu, jej zakorzenienie w kulturze indoeuropejskiej. Na nowo uobecnia przejmujący obraz przejścia po linie nad otchłanią, nad Doliną Cedronu – charakterystyczny dla eschatologii jednego z odłamu mahometan. No właśnie: nie tyle ukazuje, ile uobecnia. Ewokacji dramatycznej próby „przejścia” służy w poemacie gwałtowny, niespokojny rytm obrazów, wielogłosowość; rozmaitość dykcji, a wraz z nią polimorficzność czasu i przestrzeni, potęgowana szybkim, „ostrym” montażem scen, a wreszcie i hiperbola – obecna na różnych poziomach organizacji tekstu. Wszystko to decyduje o wielkiej sile wyrazu i sugestywności parabolicznych wizji. Jest ich zresztą w tomie więcej. Być może jest nawet tak, że paraboliczność staje się zasadniczym elementem poetyki i estetyki Dakowicza.
Świat przedstawiony w wierszach poety – choć zachowuje swą samoistność, swój smak, zapach, plastyczne kształty i barwy – zawsze bowiem odsyła gdzieś dalej. Środkowa część tomu – liryczny cykl wierszy dla córki – mogłaby pozostać rodzajowym obrazkiem lub ckliwą makatką. A jest gorzką opowieścią o losie. Szarpaniem się. Dialektyką zgody i niezgody. Akcja Placu Wolności mógłby rozgrywać się w wyraźnie określonej topograficznej przestrzeni współczesnej Łodzi (lub wielu innych miast). Ale w wierszu o tym tytule Plac Wolności to przestrzeń całego naszego życia. To plac zabaw – tych ostatecznych. Przygoda z latawcem opisana w wierszu rozpoczynającym tom mogłaby pozostać dziecięcym wspomnieniem. Ale wiersz ma tytuł Écriture. Jest parabolą o źródłach twórczości.
Skąd więc biorą się wiersze Dakowicza? Z czasu próby. Z przestrzeni bólu. Z miejsca niezgody i wyboru. Z poczucia, że „oto teraz właśnie pojawiło się wielu antychrystów; stąd poznajemy, że już jest ostatnia godzina”. Antychryst to ten, który nas oskarża. Antychryst to ten, który łudzi obietnicą zbawienia, której nie jest w stanie zrealizować. To ten, który kłamie. Ktoś, kto kłamie, zamienia świat w pustkę. Poemat Wyrzygnąć. Traktat o całości (ścinki) jest zapisem takiego właśnie świata: który nie daje żadnego oparcia, żadnego poczucia sensu. Jest labiryntem. Jego figurą stają się w kolejnych wersach splątane strzępy mowy, obrazy, dźwięki. Jest śmietnikiem. Dante, Norwid, Eliot, Różewicz. To oni są Wergiliuszami współczesnego wędrowca. Idąc za nimi, z uporem powtarza on ich gest niezgody. Ale mówi też coś własnego. Być może to, że właśnie taki świat został nam dany, że jesteśmy jego częścią; dźwigamy jego bezsens, trawimy jego trucizny, mieszkamy w jego grobach. To z takiego a nie innego świata myślimy. Na tym, a nie innym podejmujemy decyzje. Z tego, a nie innego tęsknimy, za ten, a nie inny bierzemy odpowiedzialność. To on jest placem zabawy ostatecznej, gry, w którą gra z nami sam Bóg. Gdybym miał zapisać przesłanie książki w dwóch zdaniach, napisałbym: „żyjemy w świecie ostatecznym. Nigdy nie było innego”.
Wojciech Kudyba
Pierwodruk w: „Czterdzieści i Cztery” nr 4 (2012), s. 199–202.