21.06.2021

„Moja mamusia pije” (wiersz Juliana Kornhausera w dwudziestu dwóch odsłonach)

Niech tych kilka stron pozwoli im się ogrzać.
Patrick Declerck, Rozbitkowie

 

1.

Nie umiem inaczej zatytułować tego szkicu. Nie mam pojęcia, dokąd zaprowadzi mnie pisanie o tym wierszu. Nie wiem, jak o nim pisać. I – czy w ogóle trzeba… (Już raz zresztą skapitulowałem).

2.

Na pewno trzeba uważać na każde słowo. Na przykład: na ostatnie z pierwszej notatki. Wykreślmy je – z takimi wierszami nie wolno stawać w konkury. Są bowiem kruche, jak każdy najczystszy kryształ. Jak dziecko, które stoi zupełnie samotne wpośród niezrozumiałego, chaotycznego świata.

O taki wiersz trzeba dbać, z troską pochylać się nad każdym wersem. Nie da się z nim, jak chciał w Niebie i ziemi Sandor Marai, rywalizować, stawiać mu opór. Rozpadłby się pod naporem najmniejszej choćby próby specjalistycznego (literatury znawstwa) rozbioru.

3.

Pokrążmy nieco wokół tego wiersza. Oddalając się wprzódy, zobaczymy więcej z gestu, którego ów zapis jest częścią.

Zasadą, która organizuje poszukiwania Kornhausera – poety (i której pisarz pozostaje dotąd wierny) jest – jak już o tym przekonująco pisał i Tadeusz Komendant, i Jacek Gutorow – uobecnianie. Przywoływanie do istnienia „świata ziarnistego”: konkretnych, materialnych przedmiotów, punktów widzenia, ludzkich egzystencji – dotychczas właśnie (w literaturze) nieobecnych. „Wizja bytu jako otwarcie się na wszystkie języki” (niezwykle celne określenie zastosowane przez Gutorowa w Niepodległości głosu) stanowi zasadę nie pozwalającą na niezaangażowanie w społeczne style odbioru rzeczywistości (na bycie jedynie obserwatorem), która niemal od początku drogi twórczej krakowskiego pisarza wyznacza najistotniejsze wartości. Autor Kamyka i cienia wierzy, że poezjopisanie – wiem, zabrzmi to dzisiaj może i banalnie – jest szczególnym rodzajem mówienia, które nie pozostawia świata w spokoju…

4.

Było minęło zawiera w sobie wiersze „uczciwe”. Powstają one z czczości, wyrzeczenia. Ale i niesłychanego napięcia zmysłów, które towarzyszy doświadczeniu empatii, identyfikacji. Odejmowanie słów, długotrwała ekstrakcja, „ściąganie” języka w obraz, sugestywny, przejmujący (to zresztą te cechy poetyki „późnego” Kornhausera, które cenię sobie najbardziej).

Jedną ze zdobyczy Było minęło, która wydaje mi się szczególnie cenna, stanowi umiejętność (zapoczątkowana przez Kornhausera w rewelatorskim tomie Hurrraaa!) użycia języków, jakimi nazywają swoją egzystencję „wykluczeni”, „biedni ludzie”. Bo tak, mówi autor Origami, poeta może dawać świadectwo niezbędnej światu wrażliwości. Naśladując, prezentując „nagą biedę bycia”, ufa, że jego pisanie nie będzie jedynie „suchym prowiantem rozumu”, nie zakrzepnie w przestrzeni wszechwładnego i bezdusznego projektowania. Wykona etyczne zadanie, które przewyższa z okładem „potęgę smaku”.

5.

W całym tomie zwracają uwagę wiersze poświęcone dzieciom; ich niemej obecności, która sama w sobie stanowi już rodzaj sprawdzianu dla świata. Postać dziecka skontrastowana zostaje u autora Kamyka i cienia ze sferą istnienia przestrzeni społecznej, w którą uwikłany jest podmiot tego pisarstwa. Bezbronność, otwarcie dziecka, jego spojrzenie – są skandalem dla zantagonizowanej rzeczywistości dorosłych, zawieszają rację zastanego „uporządkowania” świata. Poprzez samą swoją obecność dziecko podaje w wątpliwość zasady funkcjonowania „międzyludzkiego kościoła”. Jego „czyste milczenie” kreśli rysę u podstawy bytu, wstawia nas w sytuację, w której od nowa musimy przemyśleć realizacje wartości, na jakich oparte zostały społeczne umowy.

Stajemy oto naprzeciw „nieosłoniętego Dobra”, które istnieje prawdziwie a priori, bez przyczyny, wytłumaczenia. I bez przyczyny również bywa unicestwiane. Bieda dziecka jest dojmująca – dziecko w świecie tej poezji jest prawie zawsze ofiarą. Ale ofiarą składającą usta do krzyku, który milknie, zastyga, zamiera. Na naszych oczach. Kornhauser mówi o dziecku i z dzieckiem, wciągając odbiorcę w grę, której stawką jest skuteczność dyskretnego napomnienia.

Bardzo częstym zabiegiem staje się, w tych swoistych mikronarracjach autora Domu, snów i gier dziecięcych, przejście dokonujące się właśnie w usytuowaniu podmiotu względem obranej na wstępie wspólnoty komunikacyjnej (dobrze opisał to zjawisko Piotr Sobolczyk). Od spojrzenia przezroczystego, niezaangażowanego, obojętnego – do bycia czułego, czucia. Ta meta-morfoza wrażliwości ma stać się naszym, czytających, udziałem.

Taka jest wersja ideału „poezji czynnej” według Kornhausera.

6.

Autor Za nas z nami – zmagający się z problemem „użyteczności” literatury, potrzebności pisania, rozważający bezradność znaku językowego wobec realności, poszukujący słów, które zdolne byłyby „poruszyć” rzeczywistość, wpływać na ludzkie decyzje i wybory, „przymierzający języki” w celu znalezienia tego najbardziej adekwatnego – musiał zdawać sobie sprawę z dotkliwej nieprzystawalności „papierowego bytu” wiersza wobec namacalnego, egzystencjalnego horroru, jaki niosą portretowani przezeń bohaterowie. Cóż bowiem bardziej bolesnego i smutnego (po Steinerowsku), daremnego (po Levinasowsku) aniżeli poczucie jałowości pisania względem niewyrażalnej nędzy ludzkiego położenia w świecie, świadomości niemożności zmiany jakości bycia ludzi znajdujących się na śmietniku świata, „rozbitków”, którzy wylądowali na wyspach-antypodach bytu? I właściwie, dlaczego tam się znaleźli? Czy za sprawą własnych wyborów? Zrządzenia nieubłaganego losu? A może niesprawiedliwości i zła doznanego ze strony „silniejszych”, sprawujących władzę?

„Z żadnej książki – pisze Patrick Declerck, streszczając dylematy trawiące pisarza-etyka, który układa książkę (i tylko książkę…) o dojmującej ludzkiej biedzie – nie pozostaje ostatecznie nic poza ogólnym wrażeniem. Nastrój. Coś jak melodia, kilka nut, od czasu do czasu przemykających przez głowę…”. Samo portretowanie, opisywanie znajdującego się na skraju śmierci głodowej, pogrążonego w alkoholowej i psychicznej chorobie, targanego spazmatycznym bólem i obłędem człowieka wydaje się – pierwotnie – czymś zgoła nie-etycznym, budującym zgubny dla porozumienia dystans, przesuwającym piszącego (za-pisującego) na pozycję zewnętrznego wobec cierpienia (a zatem „chłodnego”) obserwatora lub zgoła, przed czym przestrzegał Declerck, podglądacza, „pornografa cierpienia”. Pisanie – rodzące czasowy i przestrzenny dystans, „zajmujące dłoń piórem”, a nie kromką chleba wyciągniętą w kierunku łaknącego – samo w sobie może zdawać się czynnością nie tylko jałową, wtórną, ale wręcz… szkodliwą. Pragnienie mimetyzmu bowiem, w tym właśnie przypadku, to zbyt mało, aby usprawiedliwić istnienie literatury, nawet jeśli literatura ta – jak na przykład wstrząsająca książka Declercka – pisana jest krwią, która sączy się z otwartych ran bezdomnych, dotkniętych gangreną…

7.

Kornhausera obrazy u-bóstwa nie są jednak podszyte oskarżycielskim tonem demaskatora tropiącego źródła społecznej nierówności. Nie w tej przestrzeni lokuje poeta energię przedstawienia, nie idzie mu już o ekspresjonistyczną prowokację zmierzającą do odkrycia fałszu i opresyjności jakiegoś określonego systemu społecznych regulacji (nędzy materialnej de facto nie udało się zlikwidować w żadnym istniejącym dotychczas ustroju), interesuje go raczej sam fenomen egzystencjalnego męstwa tych, których widzi na śmietniku świata.

8.

Czy „obejrzenie” ludzkiej nędzy może być końcem „czytelniczego działania”? Konieczne raczej wydaje się właśnie w-stawienie w wy-stawiony świat, zinterioryzowane przeżycie rzeczywistości, którą stawia przed nami wiersz. Nie interpretowanie zatem, które uparcie przyszpila nas do ustrukturowanego tekstu, lecz zdolność meta-pherein, doświadczenia fizycznego, namacalnego, dokonującego się w wyobrażeniu wiodącym do uchwycenia, niemal cielesnego, wymiaru bycia, wyznacza, jeśli zaryzykować takie rozumienie (to konkretyzacja, jak uczą etycy lektury, jest właściwym aktem percepcji dzieła, umożliwiającym wypracowanie wzoru aktów działania, odroczenie dekonstrukcji, zawieszenie sceptycznego dystansu), minimalny stopień zaangażowania, jakiego się tutaj od nas oczekuje. Empatia i wczucie – powołane słowem poezji – do doświadczenia których zaprasza nas autor Stanu wyjątkowego, otwierają się już w poruszającej ciszy, jaka rozciąga się za ramą tekstu, w naszym wyobrażeniu, tam, gdzie pełne współczucia rozumienie świetnie może o-być się bez języka, gdzie istotny stać się może już tylko gest, który będziemy umieli odtąd powtórzyć…

9.

Cóż jeszcze można w poezji – celowo pytam niezdarnie, bo samo pisanie o cierpieniu jest zawsze naznaczone jakimś fałszem i nie-po-radnością – zrobić z cierpiącym człowiekiem, skoro każde uprzedmiotowienie jest zrazu i zwykle sprzeniewierzeniem się prawdzie realności, istnieniu?… Nawet najbardziej autentyczna literatura, posługując się ziarnem fikcji, usuwając nolens volens więzi ze źródłem i empirią, pisał Philippe Hamon, buduje swój mimetyczny kapitał jedynie na wierze czytelnika w prawdopodobieństwo przedstawianych zdarzeń, sugestywność (czyli de facto: typowość) re-prezentacji, jest byciem wy-darzonym, ale nie właśnie-wydarzającym-się. Nie będzie istnieć teraz, zawsze odrobinę spóźniona, poniewczasie, grzeszy swoją opieszałością (a w tym przypadku odroczenie działania może być bardzo brzemienne w skutki…) albo wyprzedza wypadki (będąc „nauczycielką probabilistyki”), usuwając to, co przypadkowe w buńczucznym akcie kreacji projektującym rzeczywistość, matrycując zachowanie czytelnika wobec z nagła powtórzonej, od-tworzonej w empirii, a „u-stanowionej” uprzednio w literaturze sytuacji.

Jak zatem rozumieć „etyczność” wierszy Kornhausera? Jak opisać „właściwą” reakcję czytelnika na „etyczne wezwanie” płynące z wnętrza tej poezji? Czy może samo wzbudzenie w sobie po lekturze wiersza pewnego stanu „gotowości moralnej”, „moralnego wyczulenia” nie jest głównym, lub jedynym, celem „literatury etycznej”?

10.

Co jeszcze można zrobić?… Co ma zrobić pisarz? Może udzielić głosu wszystkim biednym ludziom swojego czasu? Niech sami wypowiedzą swoje bycie w tej rzeczywistości. Oto jeden z takich wierszy wy-rażających. Staję, czytając na głos tych kilka linijek, po-rażony obrazem krzywdy. Ale obraz ów, przez każdy detal, spogląda na mnie:

moja mamusia
pije

dlatego że wyszła
niedobrze za mąż
i jest nieszczęśliwa

raz kupiła mi buciki
były za duże
ale z czerwonym paskiem

wujku
musisz być bardzo bogaty
bo tyle u was ciepłej wody

co najbardziej chciałbyś

nic
tylko żeby mnie ktoś kochał
troszeczkęJ. Kornhauser, Moja kochana mama [w:] tegoż, Było minęło, Warszawa 2002, s. 11.[1]

I każe milczeć. I milczeć nie pozwala.

11.

Czego chce ode mnie ten wiersz? (Dlaczego myślę o nim zawsze, gdy pada nazwisko Kornhausera?). Dlaczego chce, abym uznał go za prezentację (a nie: re-prezentację) mowy i sytuacji cierpiącego (w wierszu) dziecka? Dlaczego chce, abym cierpiał razem z nim? W tej właśnie chwili, gdy czytam tych kilka linijek tekstu i głos więźnie mi, jak zawsze, w gardle. Czemu ma służyć moje współ-cierpienie? Czy ono jest potrzebne? I do czego? Co może wydobyć się z zasznurowanych ust czytającego? Może właśnie mam zamilknąć? I zrobić coś, gdy usłyszę podobną mowę?

„Zrób co możesz” – dyskretnie podpowiada wiersz.

12.

Słyszałem takie małe narracje.

Opiekowałem się wraz z żoną przez pewien czas (zanim urodził się nasz pierworodny i brakło nam, po ludzku, energii) chłopcem z Domu Dziecka w Chmielowicach pod Opolem. Bywaliśmy tam często, mimowolnie nawet stając się świadkami podobnych monologów, które – gdyby je z równą kornhauserowskiej czułością podchwycić – mogłyby stanowić takie poetyckie „gotowe rzeczy”. Wystarczyłaby rama papieru i poezji (może jeszcze przydałby się dobry dyktafon), aby przedłużyć te wątłe, małe istnienia. A niezgrabne słowa wypowiadane przez dzieci – uczynić przejmującymi świadectwami.

Jakże podobny był M. do dziecka z tego wiersza. W naszym towarzystwie ożywiał się naraz, budził z letargu, w który wpędza dziecko każdy brak: uczuć, zainteresowania dla jego spraw, podmiotowego traktowania, wreszcie – brak uwagi i słów do niego właśnie kierowanych. Funkcjonowanie każdego Domu Dziecka siłą rzeczy musi opierać się o literę regulaminu, który tyleż reguluje, co uprzedmiotawia relacje pomiędzy wychowankami a wychowawcami (pamiętam z Chmielowic wspaniałą, silną kobietę, która opiekowała się znajdującymi się tam dziećmi z prawdziwą matczyną troską, jaka była dostrzegalna już poprzez akt słuchania – cierpliwego, czułego, przemieniającego pensjonariusza w dziecko obdarzone imieniem i twarzą). Gdy M. przekraczał próg opiekuńczej placówki (w piątki braliśmy go do siebie i mieszkał u nas do niedzielnego wieczora), prostował się, uśmiechał, stając przy tym na powrót dzieckiem – ufnym, pełnym wdzięczności, szczęśliwym, że jest słuchane… Historie, które snuł dla nas jedna przez drugą (buzia mu się nie zamykała), umacniały w nim, jak sądzę, nie tylko poczucie bycia człowiekiem, podmiotem zdarzeń, ale także budowały jego tożsamość i poczucie wartości.

Wielokrotnie, gdy już spał, wchodziłem do pokoju i długo przyglądałem się jego pogodnej, lekko piegowatej twarzy.

M. nigdy nie powiedział, że mama go zaniedbuje… To pragnienie wspólnoty z matką, mimo wszystko, ta bezgraniczna potrzeba miłości. Ale przede wszystkim: ta wielka miłość dziecka do matki – „skandal” miłości, która „jest bez dlaczego” (jak róża Angelusa Silesiusa) w samym środku tego zepsutego świata. To zawsze ściskało moje serce, sznurowało usta, szkliło oczy.

Ten obraz wraca do mnie teraz, gdy próbuję wpatrzeć się w dziecko opowiadające wujkowi o swojej mamie.

13.

Czytam pierwsze słowa wiersza i widzę je wszystkie po kolei. Sepleniące maluszki z podartymi szmaciankami pod pachą. Ciche dziewczynki i łobuzujących (w ten sposób maskują swoją bezradność) chłopców. Ciekawość bierze górę nad nieśmiałością i wychylają swoje główki z licznych pokojów, w których zostali skoszarowani. Kto jesteś?Po kogo przyszedłeś? I już w trzecim zdaniu, kiedy moje oczy zwracają się w stronę mówiącego, więc gdy dziecko chwyta w lot choćby cień uwagi, pada na przykład: Mamusia zabierze mnie jutro. Bo się źle czuła, wiesz?

14.

Do tego wiersza potrzebuję jednego chłopczyka, może Ty, urwisie, co? Jak masz na imię? M.?

15.

Do kogo zwraca się dziecko z tego wiersza? W pewnym miejscu bezpośrednio określa adresata swojego króciutkiego monologu („wujku”). Czy to jednak rzeczywiście jest wujek tego dziecka, jego bliski krewny? Jeśli tak, dziwić może to, że dziecko powtarza rzeczy, które wujek przecież znać powinien (w ogóle – że nazywa mamę: „moją mamusią”; dziecko w stosunku do znanej osoby, z którą w jakiś sposób dzieli wspólną przestrzeń życia, nie użyje, mówiąc o matce, zaimka dzierżawczego). Może jest u niego po raz pierwszy, przypadkiem właśnie tutaj się znalazło (na odwiedzinach, na „widzeniu”)? I poczuwszy się pewnie, zaczyna opowiadać?…

A może nazywa wujkiem kogoś, kto – jak ja kiedyś dla M. – okazał mu po prostu odrobinę serca?

16.

W sumie, może to bez większego znaczenia, jak wyobrazimy sobie tę dialogową sytuację, jak określimy relacje między mówiącymi postaciami. (Bo i ów „wujek”, z wnętrza swojej bezgranicznej bezradności, spyta: „co najbardziej chciałbyś”?). Najważniejszy jest ten moment, w którym chłopczyk nabiera pewności siebie, z zaszczutego zwierzątka zmienia się w rozmówcę. Najważniejsze, że zaczyna mówić. A że traumę nosi wypisaną niemal na twarzy, od razu zaczyna wokół niej budować swoją wypowiedź. Od razu przechodzi do rzeczy, właściwie przecież nie ma rzeczy ważniejszych. Nie ma dla niego innych rzeczy.

17.

A jednak nie daje mi to spokoju… Ile lat ma ten chłopczyk? Jeśli pięć, sześć, mógł jeszcze nie nauczyć się dobrze zasad dystansu i ironii. Mówi całym sobą. Mówi, co myśli. Mówi, jak (sądzi, że) jest. Mówi, kim jest. Mógł zatem przyjąć – w wielkiej ufności, z ogromnej miłości do matki – tłumaczenia przyczyn, które doprowadziły kobietę do alkoholizmu. I nie ma świadomości, że (słyszane przezeń z ust matki wielokrotnie?) słowa te stanowią rodzaj samousprawiedliwiania się przed dzieckiem; że są (mogą być) w gruncie rzeczy jedynie fałszywą wymówką; że padły (padają?) po to, aby zdjąć ciężar odpowiedzialności (ta zaś po częstokroć bywa dla alkoholika ostatnim więzem, który łączy go z samym sobą i światem; zbycie się odpowiedzialności, bardzo często, staje się ostatecznym aktem rezygnacji z własnego „ja”, momentem granicznym, którego przekroczenie prowadzi już tylko do wyzucia z egzystencji, ku „dryfowi rozbitka”, jak nazywa ów stan Declerck) za własną niemoc.

Czy zatem chłopczyk z wiersza świadomie maskuje wspólny, swój i matki, dramat? Próbuje ze wszystkich sił umysłu zbawić swoją kochaną mamę od wszelkich oskarżeń? Tego się nie dowiemy.

Niemal widzę go (dzięki twarzy M.), jak mówi, pospiesznie się poprawia: „ale z czerwonym paskiem”. Bo moglibyśmy pomyśleć (razem z wujkiem), cóż to za matka, że nawet nie wie, jaki jej dziecko nosi rozmiar buta!… Ale to przecież – słuchaj, wujku! – nieważne. Ważny jest ten czerwony pasek, naprawdę. Taki był śliczny, wujku.

18.

Skoro trudno byłoby w tej mierze stawiać w ogóle jakiekolwiek hipotezy, tedy poniechać trzeba domysłów. Musi wystarczyć to, że mówi dziecko kilkuletnie.

I tych kilka lat widzimy na wskroś. Nagich, kostycznych. Przepędzonych w bezmiłości, w bezbronności. Porzuceniu – fizycznym, emocjonalnym, duchowym. Tych kilka lat, które toczą się pod dyktando BRAKU. Z głębi których rodzi się ta cichutka skarga. To nieutulenie: „nic/ tylko żeby mnie ktoś kochał”.

Tu nie ma krzyku, rozpaczy, błagania o miłość. To dziecko jest do głębi smutne, jak smutne jest życie, którego obraz ukształtowało tych kilka jego lat.

19.

A smutek jest, pamiętamy, „jak źdźbło,/ ździebełko”.

Ale ten nie jest żadnym pretekstem…

Przeciwnie, jest samym tekstem, jądrem egzystencji tego dziecka.

20.

„Nie mogę odegnać smutku”, kiedy czytam tych kilkanaście linijek cichej skargi, spod których wyziera dramat.

21.

Być może jednak – och, oczywiście, nie wiem tego na pewno… – w słowach chłopczyka zawarta jest pestka nadziei.

Mimo wszystkich powodów smutku myśli (wszak wystarczy ten jeden…) urwany monolog niekochanego bohatera wiersza Juliana Kornhausera, wpadający w próżnię pisma, wywołujący u czytelnika bezwarunkowy, dławiący spazm szlochu, który schodzi do wewnątrz, zatem mimo to – wspiera się przecież na niezachwianej wierze, iż przenikająca świat, zostawiająca w nim swoje ślady, miłość stanowi siłę kompensującą całą nędzę, całą nicość tak zwanego życia.

Dziecko, które nigdy nie zaznało miłości, nosi jednak w sobie jej zalążek, ideę. I to jest owa niewytłumaczalna „odrobina dobra”. W ogromie niezrozumiałego zła, ślepoty losu, niemoty sensu tli się ciemna plamka miłości, którą chłopczyk musiał wszak wypatrzeć. Aby chronić ją w sobie. Tak dla siebie, jak i dla nas.

22.

Życie jest warte przeżycia, mój drogi M.

Dziękuję Ci za wszystkie chwile, jakie z Tobą spędziłem.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Adrian Gleń, „Moja mamusia pije” (wiersz Juliana Kornhausera w dwudziestu dwóch odsłonach), Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...