05.06.2019

Niespełniona obietnica blasku Eustachego Rylskiego

Nie sposób też współodczuwać z żadnym z bohaterów, skoro jedni odstręczają kostycznością, drudzy – wulgarnością. Są bytami zatrzaśniętymi w języku eleganckiej narracji, która może uwodzić stylem, ale też irytować nazbyt jednorodnym tonem, tak samo zdystansowanym wobec piękna, jak i wobec pospolitości.

Fragment okładki książki

Pisarz o ustalonej randze artystycznej nie jest w łatwej sytuacji, gdy daje czytelnikom nową rzecz. Ci oczekują od niego przynajmniej tak zajmującej narracji, jak wcześniej opowiedziane historie o ludziach mocnych i słabych zarazem, zmagających się z losem własnymi siłami, bez złudnej nadziei na nagrodę za dzielność, ale i bez zbytnich pretensji do świata, że nie dostraja się do ich ambicji. Tacy byli przecież bohaterowie prozy Eustachego Rylskiego, że przypomnę tylko Człowieka w cieniu (2004) czy Warunek (2005).

Tymczasem Blask zaskakuje odmiennością, nawet nie stylistyczną, gdyż na planie języka pisarz pozostaje wierny estetyce powściągania sentymentalnej rozlewności na rzecz precyzji słowa, które jak najściślej winno przylegać do przedmiotu opisu – czy będzie nim postać, fragment krajobrazu, detal wyjęty z codzienności. Zachowuje też właściwe sobie dostojeństwo formy, starannie zaplanowanej, by nadmiar treści nie przelał się poza czysty rysunek powziętego z góry konceptu. A jest nim fikcja rzeczywistości upadłej, zdegradowanej do granic absurdu, który roztoczył ciemny woal nad krainą samoudręki. I nietrudno się domyślić, że to Polska właśnie, państwo w stanie kompletnego rozpadu z powodu nieudolnie sprawowanej niby-dyktatury, też rozkładającej się, choć bez wielkiego hałasu, w sposób prawie niezauważalny, jakby nawet radykalizm polityczny nie mógł tu przybrać bardziej wyrazistego (i groźnego w skutkach) kształtu, skoro sam dyktator, zwany przez analogię do filmów gangsterskich Donem, rozprasza się w powietrzu niczym zdematerializowana zjawa.

Nie wdając się w ocenę, na ile ta wizja odpowiada realiom współczesnej Polski, zresztą recenzenci już to zrobili (patrz: Krzysztof Masłoń, Niby-PolskaEustachego Rylskiego, „Do Rzeczy” 2018, nr 26), warto ją skonfrontować z gatunkową konwencją literacką. Jeśli uznać powieść za dystopię, to wówczas odnotowane w niej rodzime realia nie tyle tworzą obraz istniejącego dziś stanu rzeczy, ile są częścią uogólnionego spojrzenia na dysfunkcyjne państwo i jego ospałych obywateli. Mam nawet wątpliwość, czy można ich określić mianem obywateli, gdyż pozostają bierni, w powieści trzymani są na dystans przez narrację skupioną na kilku osobach z kręgu upadającej władzy. Kiedy traci ona zdolność zarządzania społecznymi potrzebami i roszczeniami, dochodzi z dołu pomruk niezadowolenia, potem zmęczenie chaosem, wreszcie żądanie zaprowadzenia porządku. Lud, wymiennie zwany narodem pozostaje nieuformowaną magmą, nieokreśloną historycznie ani mentalnie. Poza tym, że ma upodobanie do okazałych i brzydkich domów, że z satysfakcją wycina drzewa, zwłaszcza na cmentarzach zamienianych w połyskujące lastrykiem tafle nagrobków, nie dowiemy się o nim wiele. Sprytniejsi spośród nierozpoznanego tłumu zyskali pozycję dzięki temu, że potrafili wykorzystać szanse, jakie otworzył przed nimi wolny rynek, a przy tym nie wahają się użyć siły w dążeniu do swych partykularnych celów. Uosabiają pewien typ antropologiczny: krępa, zwalista sylwetka, kwadratowa czaszka osadzona na obłej szyi. Jeżdżą dużymi niemieckimi samochodami (Audi i BMW), są dobrze osadzeni w świecie bez zasad, bezrefleksyjni i zupełnie obojętni na urodę świata. W książce pojawia się także mityczna falanga stacjonująca nad Wagiem, zdemoralizowana bezczynnością, właściwie pozbawiona grozy, gdyż nie została pokazana w działaniu. Potencjalna energia tej skondensowanej masy nie przeraża tak, jak powinna, żeby czytelnik poczuł napór nadciągającej barbarii. Zatem powrót falangi do stolicy nie spowoduje przewrotu, pozostając tylko punktem odniesienia dla strachu przed wzbierającym radykalizmem.

Jak przystało na dystopię, pisarz sięga po szczegóły do rzeczywistości społecznej. I są to na ogół spostrzeżenia uzasadnione tym, co można zauważyć, poruszając się niespiesznie po kraju zrzucającym zgrzebną plebejską skórę na rzecz pseudomieszczańskiego połysku. Proces ten, sam w sobie interesujący jako symptom modernizacyjnego zapału Polaków, wart byłby głębszego namysłu. Ale nie on stanowi sedno opowieści Rylskiego, który realia podporządkował ciemnej wizji życia wyobcowanych jednostek w zdegradowanym państwie pozbawionym elity intelektualnej, uwalniającym obywateli od wszelkich powinności względem reguł życia zbiorowego. Za podstawę dystopii posłużyły zagrożenia płynące z bezhołowia, a nie lęki związane z ideologiczną czy techniczną stroną cywilizacji. W odróżnieniu od klasyka w tej dziedzinie, czyli Orwella, to nie odgórnie zaprowadzony rygor doskwiera obywatelom, ale bezład, co skutkuje rozprzęgnięciem instytucji i ogólną niemożnością, tak że nawet nowego dyktatora trudno wyłonić spośród możliwych kandydatów. Zostanie nim w końcu poeta-sybaryta, niegdyś kompan legendarnego Dona, potem jego przeciwnik i emigrant, jednak wcale nie pognębiony losem uchodźcy, wręcz czerpiący zeń profity osobiste (hiszpańska żona) i literackie (Premio Mondiale). Czyżby taka była specyfika środkowoeuropejskich autokratów?

Geografia akcji powieściowej rozciąga się między dwiema rzekami: Wagiem a Bugiem w okolicy Drohiczyna, a więc między zachodnią Słowacją a wschodnią Polską. Sięga po Bałkany jako teren zapóźnionej cywilizacyjnie Europy. Obejmuje zatem jej „gorszą” część, teraz wybijającą się na samodzielność, tyle że w stylu czysto plebejskim. Obraz regresu nie wydaje się jednak wystarczająco sugestywny, by się nim naprawdę przejąć. Narracyjna osnowa jest wprawdzie wyrazista, równo prowadzona wprawną ręką majstra pisarskiego rzemiosła, lecz nasuwa nazbyt bliskie skojarzenie z kreskówką. Ma mocny kontur znaczony krytyczną refleksją, ale mało przekonujące wypełnienie w treść, co znacznie osłabia siłę wyrazu. Nie angażuje emocji czytelnika, raczej zakłada dystans wobec świata oglądanego przez ciemne okulary pesymizmu. Gdyby mrok ten miał jeszcze jakieś uzasadnienie w konkrecie politycznym, wynikał ze zdarzeń unaocznionych w ich nieuchronnej logice, to może łatwiej byłoby o poruszenie strony afektywnej odbiorcy. Rozumiem, że pisarz wbrew dzisiejszym trendom nie chce epatować brutalizacją środków ekspresji, niemniej jednak elegancja stylu i przypisany narracji intelektualny chłód nie sprzyjają temu, by uznać dystopijną wizję Blasku za groźną czy nawet niepokojącą. I nie zmienią tego wrażenia nawet wulgaryzmy wplatane okazjonalnie w wypowiedzi co bardziej pospolitych bohaterów dla potwierdzenia ich autentyczności.

Nie wątpię, że masa, synonimicznie nazywana przez Eliasa Canettiego sforą, może być niebezpieczna, jeśli dynamika procesów społecznych otworzy dla niej wrota do działań niekontrolowanych przez stabilne instytucje. Potrzebuje ona jednak przywódcy, a przynajmniej przewodnika, który zorganizuje stado w sprawną maszynę przemocy. W powieści Rylskiego falanga najpierw przebywa w osnutej melancholią środkowoeuropejskiej przestrzeni, gdzie ulega demoralizacji wskutek bezczynności, potem wraca do stolicy i rozpada się na miejskie gangi. W zasadzie nikt nie sięga po jej skumulowaną energię, by zaprowadzić rygor z użyciem drzemiącej w niej agresji. Czytelnik nie odczuje zatem fizycznej obecności falangistów ani strachu przed ich bezpośrednim dotykiem, tak istotnym dla Canettiego, gdy analizował mechanikę działania masy. Nie do końca też wiadomo, jak przedstawia się relacja lud–falanga. Czy radykałowie wyłonili się spośród co bardziej krewkich plebejuszy jako reakcja na nieudolność dotychczasowych elit czy też stanowią jakąś aberrację w kraju ludzi zajętych raczej dorabianiem się niż sprawami publicznymi. W jednym zapewne Rylski się nie myli, pokazując mianowicie, że masa to nie wspólnota, a jej zaprzeczenie. Niezorientowana na żaden konkretny cel ulegnie rozproszeniu. Z tego względu to byt przejściowy, który wyłonił się znikąd i do nicości zmierza. Nie lepiej jest z kondycją narodu, którego aktywność obraca się wokół pomnażania materii, w tym i objętości przekarmionych ciał. Pozostaje on obojętny na procesy polityczne, jakby mijały go bokiem. Wobec takiego stanu rzeczy krytycyzm wydaje się jak najbardziej uzasadniony, tyle że wymagałby pokazania przypadków poszczególnych, by ocena ta miała solidną podstawę. W przeciwnym razie sprowadza się do wygłaszania dziś już obiegowych opinii o pleniącym się chamstwie i ostentacyjnej szpetocie nowobogackich.

W XX wieku było wielu krytyków człowieka masowego, wspomnianego już Canettiego wyprzedzał Ortega y Gasset, który głupca widział jako dobrze zadomowionego w swej głupocie, na tyle jednak bystrego, by orientować się w słabości mądrzejszych od siebie. Człowiek masowy domaga się uznania pospolitości za prawo powszechne i właśnie to jest stałym elementem nowoczesnej sytuacji społecznej. Rylski zdaje się ponawiać obawy zgłaszane przez modernistycznych zwolenników elitaryzmu w odpowiedzi na inwazję pospólstwa. Spuszczona sto lat temu z łańcucha bolszewicka hołota obróciła w chaos rzeczywistość rosyjską. Był to radykalny przejaw destrukcji w ramach jednego organizmu państwowego. Pisarz przypomina tamto wydarzenie, które stało się na początku XX wieku, by historycznie podbudować projektowaną przez siebie czarną wizję. Czy analogie tego typu są w ogóle uprawnione? Z punktu widzenia nauk społecznych pewnie nie, jeśli wziąć pod uwagę, że realia „ludowe” rewolucyjnej Rosji nie bardzo dają się zestawić z konsumpcyjną emancypacją mas w liberalnych demokracjach, również, a może nawet przede wszystkim, w młodych demokracjach gorączkowo nadrabiających stracony po wojnie czas.

Natomiast w literackiej fikcji syntezy bywają inspirujące, zwłaszcza gdy odnoszą się do nieokreślonej przyszłości bez wymogu weryfikowania jej życiowym prawdopodobieństwem. Nawet jeśli konkrety geograficzne czy charakterystyki postaci wydają się znajome, to całość fabuły Rylskiego wychodzi poza ramy realizmu w stronę trudnej do zidentyfikowania alegorii. Jak to bywa z tego rodzaju projekcją, nie sposób jej sfalsyfikować, więc jej użyteczność poznawcza jest znikoma. Pozostaje jeszcze przyjemność śledzenia misternej konstrukcji odsłanianej przed czytelnikiem stopniowo, w wolnym tempie, by zwrócić jego uwagę na sam artystyczny konstrukt. Ale i tu górę bierze przerafinowanie, zarówno w obrębie składni jak i kompozycji, jakby dostęp do piękna był dla nielicznych. Zatem forma służy temu, by potwierdzić elitaryzm treści starannie destylowanej w retorcie wytwornego stylu. Nierzadko z dobrym skutkiem, gdy pisarz wydobywa z zasobów polszczyzny zapomniane dziś słowa, przywraca opowieści klarowną składnię i precyzyjnie używa dialogów.

W czasach trywializmu podniesionego do rangi zasady proponuje ściszony ton i analizę neurotycznego bohatera osaczonego przez nowych, mocnych fizycznie i psychicznie ludzi. Kryzys polityczny, za który zresztą sam ponosi odpowiedzialność jako wieloletni cień dyktatora Dona, pochłonie go i uczyni ofiarą założycielską dla następnej władzy. Poznajemy ostatnie miesiące jego życia, gdy zrezygnowany osiadł w pensjonacie położonym w zakolu Bugu pod Drohiczynem, by kontemplować melancholijny krajobraz w dolinie najdzikszej rzeki Europy. Prócz piękna ofiarowanego przez naturę szuka pocieszenia w nigdy nierozwiniętej utopii blasku, pisząc powieść (traktat?) o takim właśnie tytule. Kluczowa jej scena przedstawia grupę młodych kobiet wychodzących z morskiej kąpieli gdzieś na południu Europy. Dwa kadry – nadbużański krajobraz i scena śródziemnomorska – składają się na fantazmat ukojenia w urodzie świata. Nadmorska idylla ma w sobie coś z kiczu charakterystycznego dla obrazków w hotelowych pokojach. Łagodzi ostry kontur rzeczywistości, nad którą idealiści nie potrafią zapanować, gdyż są osłabieni przez nadmierną skłonność do refleksji. Za wątła to jednak pociecha, by zrównoważyć nacisk niczym nieskrępowanej siły, ekspansywnej i niestroniącej od ostentacji.

Eustachy Rylski pokusił się w nowej powieści o diagnozę zachodzących dziś procesów społecznych. Pod naporem plebejuszy zanika hierarchia, asceza nielicznych jednostek ustępuje przed rozpartym w swej fizyczności człowiekiem masowym. Wprawdzie tli się jeszcze wśród ludu potrzeba minimalnego choćby porządku, ale nie funkcjonuje mechanizm sprawnego i demokratycznego wyłaniania przywódców. Zmęczeni bezładem obywatele znów zapragnęli pracy i konkurencji po dekadzie ofiarowanych im przez miękką dyktaturę łatwych rent, wczesnych emerytur i grantów. Kryzys ustąpił tak niepostrzeżenie, jak przyszedł. I gdyby działo się to w świecie groteski Witkacego, to można byłoby się przynajmniej zaśmiać, choć śmiechem bardziej sardonicznym niż wyzwalającym z obaw przed polityczną mechaniką. Tutaj nie ma takiego odprężenia, a jedynie zaskoczenie, że groza obróciła się wniwecz, jak sztucznie spreparowana na Halloween dynia, która niby straszy, ale tylko zewnętrzną powłoką, pozostając w środku pusta. Naturalnie Rylski stylem i dyscypliną narracji daleko odbiega od rozwichrzenia formalnego najbardziej konsekwentnego polskiego katastrofisty. Jednak myślowo pozostaje w pewnej mierze jego kontynuatorem, przynajmniej w Blasku, gdyż wcześniej sięgał do sensualistycznej prozy Jarosława Iwaszkiewicza. Nadal ceni detal i deklaruje niewygasły podziw dla natury, mimo że w zakolu Bugu niczym szczególnym się ona nie wyróżnia. Nie daje powodów do tak nagłego zachwytu jak pejzaże w okolicach ciepłych mórz, ale pozwala się zmysłom delektować, teraz już spokojnie, bez gorączki przynależnej młodości. Przyroda trwa – melancholijna niczym nieliczni już inteligencji zdolni jeszcze do podziwu w czasach „ostatnich”, gdy dobiega kresu już nie tylko ich misja kierowania narodem, ale nawet inteligencki sznyt, który niegdyś skutecznie rekompensował niedostatek materialny, a teraz jest przejawem życiowej nieporadności.

Witkacy pokazywał cywilizację ustępującą przed destrukcją, która jednak ma w sobie energię, podczas gdy schodzące ze sceny elity niezdolne są do podjęcia walki, osłabione przez nadmiar autoanalizy i przez używki. Kluczowym doświadczeniem dla jego pesymizmu była rewolucja bolszewicka, o której i Rylski przypomina jak o początku chaosu wzbierającego odtąd co jakiś czas z siłą trudną do okiełznania. Jednak w Blasku po drugiej stronie bezładu są dość przeciętni inteligenci, już nie ekscentryczni indywidualiści ani tytani, jak to było jeszcze u Witkacego. Wydawałoby się zatem, że bliżej im będzie do narodu traktowanego bez żadnej misji, a czysto pragmatycznie jak masa podległa sprawnemu zarządzaniu. Tylko że i to się nie udaje, gdyż lud będący na etapie gromadzenia rzeczy nie ceni praktykowanej przez przywódców życiowej ascezy. Ponadto zaaplikowane mu beneficja szybko tracą na wartości, a monotonia bezczynności wyraźnie go nuży.

Od dystopii trudno wymagać precyzji w projektowaniu zdarzeń, ale można przynajmniej oczekiwać przyjemności rozpoznania ewentualnych zagrożeń i ich przyczyn. Jednak lęki uległy dziś dewaluacji, tak że nie sposób odróżnić tych rzeczywistych od spreparowanych na użytek medialnej sensacji. Ponadto atrakcyjność literackiej fikcji słabnie w zestawieniu z prozą reportażową, która ma przewagę naoczności nad obrazem choćby najstaranniej wykoncypowanym, lecz nieweryfikowalnym przez realia. Szansą dla powieści byłaby sugestywność przekazu, by ciemną wizję państwa-koszmaru uznać za niebezpieczną. Inaczej groza blaknie i nie działa na wyobraźnię. Nie sposób też współodczuwać z żadnym z bohaterów, skoro jedni odstręczają kostycznością, drudzy – wulgarnością. Są bytami zatrzaśniętymi w języku eleganckiej narracji, która może uwodzić stylem, ale też irytować nazbyt jednorodnym tonem, tak samo zdystansowanym wobec piękna, jak i wobec pospolitości.

Eustachy Rylski, Blask, Wielka Litera, Warszawa 2018

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Krystyna Latawiec, Niespełniona obietnica blasku Eustachego Rylskiego, Czytelnia, nowynapis.eu, 2019

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...