Nowa szkoła filozoficzna
Był koniec października, a może koniec listopada 1945 roku. Zastukałem do białych drzwi. Odezwało się za drzwiami jakby mruczenie, pochrząkiwanie grubego zwierza. Wszedłem do gabinetu filozofa. Był to najwybitniejszy polski filozof współczesny, zdaje się, uczeń Husserla.
Zapisałem się jesienią na uniwersytet. Profesor wykładał na naszym roku: wstęp do teorii poznania. Płonęła we mnie dziwna ambicja, aby pomijając wszelkie pośrednie stopnie wtajemniczenia naukowego zapisać się na seminarium.
Ukłoniłem się filozofowi, objaśniłem krótko, kim jestem, skąd się wziąłem w jego gabinecie, i poprosiłem o przyjęcie na seminarium. Profesor uśmiechnął się. Chrapliwym, ciepłym głosem wyjaśnił, że muszę przedtem zapisać się na proseminarium. Skrzywiłem się. Profesor przyjrzał mi się uważniej i powiedział: ,,No cóż, proszę pana, co pan czytał z filozofów, co pan zna? Proszę mi opowiedzieć”.
Zacząłem sobie gorączkowo przypominać.
Bardzo mi się podobała piękna głowa uczonego. Była to precyzyjna maszyna, skonstruowana przed pięćdziesięciu chyba laty w sławnych uczelniach niemieckich. Mimo zniszczeń wojennych pracowała świetnie. Było to niezwykłe zjawisko. Czasem tylko w czasie wykładu profesor spoglądał w okno i milczał chwilę. Za oknem był kawałek muru, listopadowe niebo.
Stałem przed nim w saperkach przyniesionych „z lasu” i przypominałem sobie filozofów.
– Czytałem Sokratesa – powiedziałem stanowczo i zamilkłem.
Profesor uśmiechnął się i przechylił głowę.
– Właściwie nie Sokratesa, tylko Platona o Sokratesie – poprawiłem się. – Czytałem Platona, Nietzschego...
Profesor znów się życzliwie uśmiechnął.
– Czytałem też Ewolucję twórczą Bergsona – dorzuciłem z dumą.
Nie mogłem sobie przypomnieć więcej nazwisk ani książek, a profesor jakby na coś jeszcze czekał... Powoli zaczęły mi się przypominać jakieś nazwiska ze sztubackich czasów. Nazwiska „filozofów” i kolegów, z którymi mówiło się o sensie życia, o celu naszych działań, o Bogu.
– Czytałem jeszcze Spencera i Drapera – oba te nazwiska wymówiłem niezbyt pewnie, bo już nie pamiętałem, o czym oni pisali. Jednak jednego z nich czytaliśmy ze Zbyszkiem w parku. Na rok przed wybuchem wojny. Była to książka, a raczej broszura, w podartej zielonej okładce. Była napisana przez Spencera albo przez Drapera. W tej chwili nie pamiętałem jednak ani tytułu książki, ani jej treści. Zapomniałem w czasie okupacji hitlerowskiej. Może zresztą książkę napisał ktoś inny. Teraz przypomniałem sobie jeden fragment, była tam mowa o dogmatach wiary katolickiej i autor zapytywał uszczypliwie: ,,Czy ktoś widział palec Ducha Świętego?”. Pamiętałem o tym palcu, ale nie wiedziałem, o co chodziło tamtemu filozofowi, więc dałem spokój i nic o tym wszystkim profesorowi nie mówiłem. Po chwili milczenia znów wymieniłem nazwisko: Freud. Profesor poruszył się. Tu dziwnie wyraźnie pamiętałem jakieś żarty na temat pewnego snu, w którym śpiący otwierał dolną szufladę komody i załatwiał się do tej szuflady; miało to oznaczać stłumioną w dzieciństwie chęć stosunku płciowego z nianią. Ale to były żarty. Natomiast jeśli chodzi o nogę, to byłem pewien, że czytałem o roli nogi w życiu seksualnym w książce Freuda. Wywody uczonego wydały nam się takie śmieszne, że wyuczyliśmy się ich ze Zbyszkiem na pamięć. Jeszcze w tej chwili mogłem wyrecytować profesorowi fragmenty dotyczące nogi: ,,Noga jest odwiecznym symbolem płciowym już w mitach, odpowiednio do tego but lub pantofel jest symbolem niewieścich części płciowych; stosownie do tego w perwersji odpowiadającej fetyszyzmowi tylko brudna i niemile woniejąca noga jest przedmiotem płciowym... Noga jest pojmowana w miejsce członka u kobiety, którego brak przez dzieci bywa silnie odczuwany...”. Oczywiście pewne logiczne człony tych naukowych wywodów były przez nas opuszczone i wychodziły z tego takie idiotyczne historie, że pękaliśmy ze śmiechu.
Profesor pochylony w moją stronę czekał jakby na nowe nazwiska. Niestety, wymieniłem prawie wszystkie znane mi pozycje z filozofii. Wspomniałem o pesymiście Schopenhauerze. Z wielkiej jakby ciemności, z głębokiej studni, z mgły dzieciństwa wydobyło się jeszcze jedno nazwisko. Ale nie powiedziałem tego nazwiska profesorowi. Nazwisko miało obce brzmienie i nigdzie już o nim nie czytałem od czasu, jak wyszedłem z dzieciństwa: Mulford. Tak nazywał się ten tajemniczy filozof. Mulforda nie czytałem, bo nie znałem jeszcze wtedy liter alfabetu, czytał go w dębowym łożu starzec, który miał żonę z czarnymi, palącymi oczami. Niestety, o Mulfordzie wiedziałem bardzo mało. Nie pamiętałem już, czy pisał o hipnotyzmie, czy o higienie, może pisał o hipopotamach, a może o haszyszu. W każdym razie był on prawdopodobnie Anglikiem.
Było to ostatnie nazwisko, jakie wymieniłem, a właściwie pomyślałem. Mulford mylił mi się zresztą z muflonem. Ale nigdy nie byłem zupełnie pewien, jak wygląda muflon. Gdzie to zwierzę żyło i czym się żywiło? Jednak co do muflona miałem jakąś pewność, że ma zakręcone rogi i długą, wełnistą sierść. Być może, daje mleko. Ale to są już domysły. O Mulfordzie nie wiedziałem nic.
Oczywiście słyszało się też i o Kancie, ale tylko w żartach. Podobno Kant powiedział: ,,Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie”. To było chyba wszystko. Czekałem teraz, co mi powie profesor.
Szare oczy profesora zapaliły się na chwilę i zgasły. Był znużony, ale chyba w środku bawił się doskonale; a może był tylko zmęczony i zdziwiony.
– Wy walczyliście z bronią w ręku, my chroniliśmy myśl ludzką. Wy w lesie, my, gdzie się dało... jest pan przyjęty do mnie na proseminarium. Czytamy tam teraz Hume'a Traktat o naturze ludzkiej. – Podał mi rękę. Ukłoniłem się i wyszedłem z gabinetu filozofa.
Po tej rozmowie poszedłem na obiad do stołówki akademickiej. Stałem za krzesłem jakiegoś studenta i czekałem, aż zje swoją porcję, pobrzękując łyżką o blaszaną miskę. Wszyscy jedli tutaj bardzo prędko, bo nad ich głowami stali z kwitkiem albo z łyżką w ręce inni głodni. Gwar i zaduch był tu wielki.
Do domu wróciłem po południu. Położyłem się na łóżku i patrzyłem w sufit. Przymykałem powieki. Myślałem. Mówiłem do siebie o sprawach podobno najważniejszych w życiu człowieka. Stwierdziłem jeszcze raz: ,,To wszystko nie ma sensu”. Wszystko. Życie. Czy można do tego coś dodać? Już przed kilkoma miesiącami wyznaczyłem sobie datę. Dzień, w którym popełnię samobójstwo. Dokładne oznaczenie roku, miesiąca, dnia, a nawet godziny sprawiło mi jakąś ulgę. Zdawało mi się, że takie postępowanie rozwiązuje mi ręce w stosunku do ludzi i daje swobodne postępowanie. Mówiłem sobie: ,,Nie jestem z nikim związany, nic mnie nie obchodzi”.
Przede wszystkim nie cierpię ludzi. Brak życzliwości do innych osobników tego samego gatunku jest pewnie cechą człowieka współczesnego. Jeszcze kiedy wszystkim jest wygodnie, to się uśmiechają, ale wystarczy wleźć do natłoczonego autobusu... Patrzą na siebie z wściekłością i obrzydzeniem. Tylko idioci żartują i robią pogodne miny. Reszta patrzy z tępą obojętnością w brudne szyby. W chwilach złego humoru uważam ludzi za kupę żywego gnoju. Oczywiście, siebie nie wyróżniam. Ponieważ siebie mam za nic i patrzę na siebie często z nienawiścią, więc dlaczego mam poważać i kochać innych ludzi?
Nie są gorsi ode mnie, nie są też lepsi.
Te uczucia nie wpływają jednak na moje postępowanie. Nie potrafię kopnąć małego dziecka, choć wiem, że w pobliżu nie ma ludzi. Wypełniony najgorszymi wyrazami i wstrętem, pochylam się, aby podnieść rękawiczkę, którą upuściła na podłogę jakaś śmierdząca perfumami baba. Są jednak w człowieku ukryte możliwości, wobec których czyn Raskolnikowa wygląda jak grzech słabego, dobrego chłopca, co rozbił doniczkę z kwiatem.
Zresztą czasy, kiedy ludzie byli demonami, minęły. Teraz najwięksi zbrodniarze okazują się nędznymi szmatami i twierdzą, że tylko zbieg okoliczności stworzył z nich morderców. Rudolf Höss, komendant Oświęcimia, pisze w swojej autobiografii:
„Proszę jednak przy wykorzystywaniu tych notatek nie wyciągać na widok publiczny tego, co wiąże się z moją żoną i moją rodziną, wszystkich moich odruchów łagodności i najskrytszych wątpliwości. Niech opinia publiczna widzi we mnie nadal krwiożerczą bestię, okrutnego sadystę, mordercę milionów. Inaczej bowiem szerokie rzesze nie mogą sobie wyobrazić komendanta Oświęcimia. Nigdy tego nie zrozumieją, że on także miał serce, że nie był zły”.
Uważam, że te słowa są najstraszniejszym oskarżeniem człowieka współczesnego. Ręce opadają. On także miał serce. To jest prawda. Ale wracajmy do naszych małych, powszednich, trochę nudnych spraw.
Zadaję sobie pewne pytania i udzielam szczerych odpowiedzi. Może te rozmyślania studenta wydziału humanistycznego pozwolą różnym psychologom, socjologom, teologom i innym uczonym dokładniej zorientować się w świecie, w którym teraz żyjemy. Jestem jednym z was, jestem też człowiekiem. Mówiąc zresztą szczerze, zetknąłem się z różnymi ludźmi, którzy byli gorsi ode mnie. Jestem przeciętnym młodym człowiekiem, który miał osiemnaście lat, kiedy wybuchła druga wojna światowa.
Teraz leżałem u siebie w pokoju na łóżku i myślałem. Myślałem o tym, że gdyby ustawiono w odległości stu metrów tłum ludzi, w tym „starców, kobiety i dzieci”, gdyby mi dano karabin maszynowy i kazano tych ludzi wystrzelać, zrobiłbym to nie pytając o nic. Wystarczyłoby mi, że polecenie wydał przełożony. Że ma na sobie mundur. Mnie się zdaje, że hitlerowcy byli mordercami, ale i my, ich ofiary, z oporem i bez własnej woli, zamienialiśmy się w morderców.
Posiałbym więc kilka długich serii po tych „starcach, kobietach, dzieciach” i koniec. Myślę, że z większej odległości można wybić masę ludzi bez mdłości i zawrotów głowy... Lotnicy, którzy wygniatali całe miasta, odznaczali się przecież wśród innych żołnierzy pewną elegancją i rycerskością. Jest to więc w pewnym sensie problem odległości oprawcy od ofiary. Chodzi o to, aby krew nie obryzgała rąk i żeby nasze nogi nie plątały się we wnętrznościach ofiary. Są to raczej problemy estetyczne, higieniczne. Oczywiście nie każdy jest zdolny do walki na bagnety, do zadawania tortur. Ale każdy normalny mężczyzna jest zdolny do zadawania śmierci z pewnej odległości. Rozdzieranie własnoręcznie małego dziecka to zupełnie co innego niż strzał z odległości kilkuset metrów. Zresztą w najbardziej pokojowych czasach żony ćwiartują mężów i roznoszą ich poćwiartowane ciała w walizkach po dworcach kolejowych, poczekalniach i kinach. Więc może i z tą wojną nie należy przesadzać. Może w tym wszystkim chodzi o litość, nie o jakość.
Teraz mogę dalej opowiadać o sobie. Leżałem w ubraniu na łóżku i myślałem o tym, że tu stoją różne meble, leżą książki, wiszą obrazy, ale to wszystko nie ma sensu. Ja też tu leżę i też nie mam sensu. Jak tylko przestanę jeść, myć się, czytać, rozmawiać, kupować, to co mam ze sobą robić? Szkoda, że nie potrafię tego wyrazić jaśniej. Może z dalszego opowiadania to wszystko samo wyniknie.
Teraz leżę na łóżku. Ale jak leżę? Leżę tak intensywnie, tak czuję w sobie to leżenie, że zrastam się z łóżkiem w jedno. Cieszę się i rozkoszuję tym leżeniem. Przekręciłem klucz w zamku, zapaliłem lampkę przysłoniętą kapturem ze starej gazety. Nikt do mnie nie przyjdzie, nikt mnie nie wyrzuci z łóżka, nikt mi nie każe iść w ciemność i deszcz. Nikt mnie nie będzie kopał, bił po twarzy. Mogę sobie leżeć tutaj godzinę, dwie, pięć. Potem wstanę i będę jadł. Gorące, soczyste parówki. Teraz grzeją się w rondelku. Nikt mi nie odbierze parówek, chleba, herbaty.
Dwie parówki połknąłem, rzuciłem się na nie, drugie dwie smakowałem, ssałem sosik. Do północy mogę zjeść jeszcze tuzin parówek. A jutro mogę znów kupić wędliny, bułek, owocowego wina. Mogę się zamknąć i jeść, i leżeć, i czytać starą gazetę, w którą obłożona była jakaś książka. Okazuje się nagle, że wiadomości sprzed roku są równie ciekawe jak z ostatniego dnia. A może nawet bardziej interesujące. Okazuje się, że wydarzenia są pozorne. Wszystko się zatrzymało. Jak to dobrze. Umarli są pogrzebani. Żywi już nie umierają. Może nigdy nie będą umierać. Tam na dole, w stołówce, można jeszcze porozmawiać z kucharką, z dziewczynami, które sprzątają. Można się pośmiać. Pogodne, wesołe są te kobiety. Jakby się wczoraj urodziły, jakby pochodziły z innej planety. Wystarczy powiedzieć jakiś dowcip na temat tego, co ma pomiędzy nogami, to aż pęka ze śmiechu. Życie zwycięża śmierć. Miłość zwycięża śmierć. Biedna śmierć. Wszyscy się od niej odwracają. Przejadła się ludziom.
Ale nie schodzę na dół. Siedzę w swojej norce. Leżę na łóżku i czytam starą gazetę. Przymykam oczy i myślę o tym, czy mam jeszcze jakieś pragnienia. Nie mam życzeń. Jedno: aby mi tu nikt nie wlazł. Chcę tak leżeć. Nie chcę jechać ani do Ameryki, ani na księżyc. Nie chcę iść na operę, nie chcę rozmawiać w kawiarni, nie chcę być królem ani aktorem filmowym. Nic nie chcę. Jest mi tak dobrze, że nawet nie czuję swego istnienia. Mogę teraz być bez walki o swoje istnienie. Mam mieszkanie, jedzenie, ubranie, łóżko, piec, drewno za piecem.
Pod wieczór wyszedłem po te parówki. Biegłem z nimi do domu jak pies, co z mięsem w pysku ucieka przed rzeźnikiem. Ciągle mam w sobie wielką radość, kiedy zdobędę jedzenie. Ciągle boję się, że zabraknie jedzenia, że mój dom się zawalił. Kiedy wracam z podróży do domu, jestem przestraszony; boję się, że zobaczę ścianę z wypalonymi oknami albo kupę gruzu i splątanych rur. To, że po tygodniowej nieobecności zastaję dom na miejscu, że znów otwieram drzwi mojego pokoju, jest dla mnie zawsze dobrą nowiną. Zawsze mi to sprawia radość. Klucz. A do tego jeszcze dom!
Otwieram szafę i jeszcze raz sprawdzam zawartość tekturowego pudła pokrytego czarnymi napisami w języku angielskim. Od dwóch dni rozkładam na łóżku i stole różne pudełka, torebki i puszki. Jest tu nawet guma do żucia.
Te nocne rozmyślania nie mają żadnej wartości. Nic z nich nie wychodzi. W świetle dnia nikną razem z księżycem. Czasem układałem list pożegnalny. Ale i to mi przeszło. Ponieważ naprawdę nie mam innym ludziom nic do powiedzenia. Nic mądrego ani nic rozpaczliwego. Teraz ludzie powinni odchodzić w milczeniu. Tak jest przyzwoiciej. Właściwie powinno się wymawiać tylko niezbędną do życia ilość słów. Odejdę więc nie podzieliwszy się żadną mądrością ani okrzykiem rozpaczy; zresztą nic mnie złego nie spotkało. Nic mi się na głowę nie wali. Odejdę, ponieważ doszedłem do wniosku, że mogę tu być jutro, a mogę też nie być.
Mogę umrzeć ja albo może umrzeć tych pięciu mężczyzn i dwie kobiety, co hałasują teraz w bufecie. Mogą umrzeć wszyscy i więcej się nie zjawić w tym domu. Mogą żyć, mogą umierać. To nie ma znaczenia dla innych ludzi, czy ktoś żyje, czy nie, ponieważ nie można złożyć jakiejś sensownej całości z poszczególnych czynów, słów, idei.
Często zadawałem sobie pytanie: czy przed śmiercią miałbym jakieś ostatnie życzenie, czy chciałbym o coś zapytać? Zawsze odpowiadałem: nie, nie. A przecież czasem podejrzewam, że w tym właśnie jest jakaś nowa treść naszych czasów. Dla tych, co przyjdą po nas, będzie już to wszystko niezrozumiałe. Dawniej ludzie odchodząc z tego świata pisali listy pożegnalne, testamenty, a nawet układali sobie napisy na płyty nagrobne. Nasze pokolenie umierało skromnie. Ta nauka została nam na całe życie.
Mylą się ci, którzy mówią, że teraz, po wojnie, narosło wiele ciężkich problemów moralnych. Jest tylko życie, a ono nie zna moralności. Są jakieś resztki, ogryzki, wspomnienia o dawnej moralności, ale żyje się obok. Ludzie żyją i umierają. Wszystko zostało wyjaśnione do końca dla naszego pokolenia.
Po tej wojnie wszyscy jesteśmy podejrzani. Bohaterowie i zdrajcy, konspiratorzy i paskarze, szantażyści i szantażowani, prowokatorzy, oprawcy i ich ofiary. Nawet umarli są podejrzani. Wszyscy zostali zatruci. Umarli i żywi. Być może obraz jest fałszywy, nie przeczę. Ja tylko mówię to, co myślę. Chcę jednak złożyć to zeznanie przed śmiercią, może się przyda tym, którzy wierzą w człowieka i mają nadzieję. Ja takich ludzi nie widzę.
Ale nie trzeba mówić o innych ludziach. Tu chodzi tylko o mnie. Mów za siebie. Każdy niech mówi za siebie. Być może istnieją ludzie dobrzy i mądrzy. Ale to już nie jest ważne. Niech sobie istnieją. My idziemy dalej. ,,Umieramy nędznie nad brzegiem zdroju życia i prawdy”. Czytałem to u jakiegoś poety z zeszłego wieku. Od tamtych czasów wyjaśniło się, że nie ma „zdroju życia i prawdy”.
Myślę, że nikt nie stał na korytarzu, kiedy zacząłem do siebie głośno mówić. A gdyby nawet ktoś stał… Mówiłem do siebie, jakbym mówił do drugiego człowieka, do wroga i łajdaka. Mówiłem z pogardą i nienawiścią. Słowa te nie łączyły się w logiczną całość. ,,Ty kupo gnoju – mówiłem – kupo gnoju, kupo gnoju. Świnio. Przeklęte życie. Ohyda. Żeby to wszystko raz się skończyło. Masz, bydlaku, tchórzu”. Uderzyłem się w twarz. Potem zacząłem płakać. Płakałem w poduszkę i w tym płaczu było jakieś rozwiązanie, wyjaśnienie. Przecież to właśnie dzieci najczęściej płaczą.
Umyłem twarz w zimnej wodzie. Chciałem pobiec do pewnego znajomego. ,,Wszystko mu opowiem – myślałem – wszystko”. Zacząłem nawet wkładać jesionkę, ale ją zdjąłem i powiesiłem na gwoździu. ,,Nikt ci nie pomoże. Przypomnij sobie, to przecież on szukał ratunku u wszystkich, biegał po lokalach, pił wódkę, smarował sobie twarz musztardą, a ty chcesz do niego lecieć. Siedź tu. Siedź. Płacz, a siedź. To jest moralista. To on kiedyś określił sens życia: żarcie, spanie, spółkowanie. Ja go cenię. Ten człowiek jest zdolny, pracowity, uczciwy. Ma naprawdę wiele zalet. A jednak określił w ten sposób sens życia. Byłem tym wstrząśnięty. Czy mu biorę za złe te słowa? Nie. On to powiedział z głębokim przekonaniem”.
II
Moja sąsiadka niedługo umrze. Niech umiera. Tymczasem ma jeszcze siłę i leżąc wyzywa ludzi. Nawet mnie nazywa bydlakiem. Wykrzykuje tam za drzwiami: ,,Trzeba być bydlakiem...”, wiem dobrze, że to o mnie chodzi. Nie mam do niej o to żalu i nawet uśmiecham się z pewną życzliwością, kiedy przechodzę przez ciemny korytarz i słyszę ten skrzypiący głos. Staram się, jak mogę. Chodzę na palcach, zamykam ostrożnie drzwi, nie mam radia, nie sprowadzam dziewczyn, nie upijam się. Wiem, że ona po prostu ze złości do całego świata mamroce: ,,Bydło, bydło, bydło”. Oto kończy się jej życie. Cierpi. Widocznie nie ma już ludziom nic przyjemnego i ciekawego do powiedzenia. Brawo, staruszko! Jesteś szczera. Na łożu śmierci nie kłamie się. Krótko i lapidarnie należy wyrazić swój stosunek do ,,ludzkości”, która zresztą się nie gniewa.
Ludzkość jest dobra, więcej, jest obojętna. ,,Bydło” żyje i jest tak bardzo zajęte, że nie zwraca uwagi na najgorsze twoje słowa. Rachunek jest wyrównany. Umieraj. Ludzi nie zabraknie.
Więc tak wyglądamy. Znacie to powiedzenie: ,,O, gdybym się jeszcze raz urodził, moje życie byłoby zupełnie inne". Jest to jeden z najgłupszych frazesów ziemi. Nie jestem złym człowiekiem. Wiem, że to nie ma znaczenia, jednak powtarzam: nie jestem złym człowiekiem. Czy nie lepiej dla mnie byłoby żyć i pracować z wiarą w słoneczną przyszłość ludzkości, zamiast myśleć o tym, że trzeba się będzie utopić albo powiesić? Może w ustępie.
Noc coraz głębsza. Na niebie chmury i czarne, wydłużone topole. Słychać szum. Okna wygasają, ludzie kładą się spać. Nie chcę spać, boję się snu. Człowiek powinien teraz bez przerwy żyć, siedzieć z otwartymi oczami i myśleć. Jak długo można zasypiać i budzić się bez nadziei? Ja żyję i zamierzam jeszcze żyć jakiś czas, ale już mnie nie ma. Okropne uczucie. Wolałbym w tej chwili, żeby ktoś pluł na mnie, żeby jacyś ludzie deptali mnie i obrzucali ordynarnymi wyzwiskami; czułbym, że żyję. Moje istnienie muszą potwierdzić inni.
Na dole w bufecie jest cicho. Światło zgaszono i dziewczyny poszły spać. Pada deszcz. Pluszcze twardo po betonowych płytach podwórka.
Zostawić ubranie, książki, dowody. Zostawić nazwisko, znajomości, ,,środowisko”. Zostawić przeszłość. Jest tylko teraźniejszość i przyszłość, która się rodzi z minuty na minutę i której nie znam. Sam muszę przeżyć swoją przyszłość. Urwać się z łańcucha i uciec. Nie chcę jutro iść na wykład. Nie ma uniwersytetu, nie ma architektury i włoskiego renesansu. Nie ma miasta Paryża. Kiedy jeszcze żyłem, pragnąłem zobaczyć miasto Paryż. Dalekie miasto. Znajomych, którzy tam byli, oglądałem jak ludzi z innej planety. Prosiłem ich, aby mi w listach przesyłali opis powietrza, zakrętu ulicy, kwiatów i śmieci, obrazów i kapeluszy. Teraz mnie nie obchodzi. To nieprawda, że wróciłeś z Paryża. Proszę mi nie opowiadać o tym mieście. Ja wiem lepiej, takiego miasta nie ma. Ci wszyscy ludzie umówili się i opowiadają o teatrach, wystawach obrazów, o rzece Sekwanie i czerwonym winie. Ale ja wiem. Tego miasta nie ma. Gdyby Paryż istniał, moja ulica nie byłaby taka szara i ja byłbym weselszy. Ani mój ojciec, ani dziadek nie widzieli tego miasta. Tutaj na podwórku jest ściana z czerwonych cegieł, cegła z cegłą jest tak szczelnie spojona, że nic nie można zobaczyć. Ja zawsze stałem zwrócony oczami do tego muru.
Mój sąsiad od samego rana biega z bladą drgającą twarzą, która zamienia się w psi pysk. Biega wściekły po korytarzu z blaszanką po soku cytrynowym i nosi wodę do ubikacji. Znów zepsuł się dopływ wody i mieszkańcy tego wielkiego domu czują swoje przykre wonie zbyt mocno, aby mówić sobie z uśmiechem „dzień dobry”. Płaska córka sąsiada, smutna, w czarnym świecącym fartuchu, pilnuje pod drzwiami ubikacji, czy ktoś nie zostawi po sobie odchodów. Wybuchają wściekłe sprzeczki. Śliczne tomiki, nakładem „lnsel-Verlag, Leipzig”, tomiki Rilkego, Platona, Schopenhauera stoją na półkach bibliotecznych u tego pana. Przez całe swoje anemiczne życie poił się nektarami poezji Claudela, Mallarmego, Nervala... a teraz z wściekłością wiejskiego kundla biega po śmierdzącym korytarzu i kłapie zębami. Chętnie gryzłby ludzi. Leżę na łóżku i słyszę psią bieganinę kulturalnej rodziny. Przed chwilą była w łazience staruszka i ona nie spłukała po sobie nieczystości. Choć już niedługo umrze, to teraz trzęsie się ze strachu w swoim łóżku.
Subtelny pan wrzeszczy: ,,Świnie, świnie”. Wiem, że nie chodzi tu tylko o mnie i o sąsiadów, ale woła on to pod adresem całej ludzkości.
,,Biedny facet – myślę ze współczuciem i odrobiną złośliwości – przesrał swoje najlepsze lata na kulturalnym ględzeniu, a teraz chce sobie odbić. Szkoda, że nie ma zębów, mógłby gryźć klamkę albo ścianę”.
Cisza na korytarzu. Cisza w całym domu. Deszcz przestał padać i widać ciemne topole na brudnym, srebrniejącym niebie.
III
Żyjemy umarli. Obrotni, złośliwi, podstępni, uczynni, rozkładający się umarli. Znamy się dobrze wszyscy i znamy tę swoją tajemnicę. Podobno zbuntowani poeci i artyści w końcu XIX wieku uciekali do Afryki... A my możemy się buntować? Czy widzisz tych cichych ludzi z głupim wyrazem twarzy? To też wielcy buntownicy, ale nikt o tym nie wie. Są już spokojni, poskromieni, czekają na ulicy na znak milicjanta, na zielone światło. Czasem tylko pijani wymiotują i odgrażają się swoim wrogom, sztuce, Panu Bogu. Przeważnie wystarczają jakieś żony albo inne, żeby takich buntowników przywołać do rzeczywistości. Uciekali do Afryki, na wyspy Oceanu Spokojnego. A my gdzie uciekamy? Może też na równik? Nie, my uciekamy do toalety. Tymczasem okazuje się, że w ubikacji nie jest już tak zacisznie, spokojnie jak dawniej. Wszyscy patrzą na siebie podejrzliwie. Kto zapłaci za naprawę? Wszyscy patrzą na siebie złym wzrokiem. Nie wiadomo, kto zostawia po sobie nieczystości. Więc może uciec w siebie? Ale lepsze jest już siedzenie w poczekalni III klasy na dworcu w Gorzkowicach niż siedzenie w sobie. My znamy nasze wnętrza, wnętrza ludzi współczesnych. Któż tam wytrzyma mężnie jeden samotny wieczór, jedną bezsenną noc? Życie moje zostało pozbawione sensu. W chwili próby walczyłem z bronią w ręku, ,,przelewałem krew”; jestem w porządku wobec siebie, ludzi, ojczyzny. Ale nie uratowałem sensu życia.
Wszystko skończyło się raz na zawsze, cokolwiek będę robił, jestem martwy. Kto tu znów mówi o muzyce? Kto mówi o poezji? Kto mówi o pięknie? Kto tam gada o człowieku? Kto śmie mówić o człowieku? Jakie błazeństwo, jaka komedia. Umarli,jestem z wami. Jak dobrze.
Ta biedna staruszka liczyła na mój pokoik. Wiedziała, że zamierzam się wynieść z tego wielkiego domu. Już dawno planowała sobie urządzenie kuchni w moim pokoiku. Umarła tego dnia, kiedy pakowałem walizki. Zdaje się, że konała dwa dni i dwie noce. Ale nic pewnego na ten temat nie wiem, działo się to zupełnie cicho, za zamkniętymi drzwiami.
Nasz korytarzyk był wąski i zastawiony gratami. Słyszałem w korytarzu odgłosy, jakby ktoś przestawiał drewniane skrzynie. Otworzyłem drzwi, ale musiałem się zaraz cofnąć. Drzwi oparły się o trumnę, w której wynoszono staruszkę z jej pokoju. Trumna stanęła w poprzek i ludzie nie mogli się z nią wykręcić. Obijali się o ściany, sprzęty i drzwi. Widziałem świecącą żółtym lakierem trumnę i słyszałem sapiących ludzi. Wreszcie po dłuższej chwili wymaszerowali jakoś i usłyszałem ich kroki na schodach. Siedziałem na łóżku, na ubitych jak deski materacach. Przespałem tu, przeżyłem jakiś czas. Może kilka lat. Moje dwie walizki, spakowane i zamknięte, stały pod ścianą.
Kiedy tu przyszedłem, miałem nadzieję, że w tym nowym domu, wśród nieznajomych, znajdę człowieka, który pomoże mi wrócić do życia. Tymczasem oni płakali, wymiotowali, zwierzali się swoim kobietom. Prędko poczułem obrzydzenie. Później, przez wszystkie lata, omijaliśmy się.
Były to długie okresy, kiedy wszystko wydawało mi się nierealne. Ludzie byli dla mnie zrobieni tylko ze skóry i mięsa, podejrzewałem, że w środku nic nie mają; chodziło mi o duszę. Były to jakieś okropne przedstawienia. Widziałem literatów, których ciała były zakończone głowami. W głowach tych były usta, które się prawie nie zamykały, w tych ustach mieli oni przeważnie zepsute zęby. Wszyscy ci ludzie bardzo dużo w tym czasie mówili. Były to pierwsze lata po wojnie. Mówili tak dużo, że wreszcie to wszystko, co mówili, pomieszało się zupełnie. I przez całe lata, pod koniec każdej dyskusji (rozmowy), nikt nie wiedział, o co chodzi. Byli wśród nich katolicy, komuniści oraz tacy, co na oczach zebranych zmieniali się z katolików w komunistów; były też zwyczajne pluskwy, gąbki, diabli wiedzą co, starzy, młodzi, idioci, moraliści... Moje doznania nie dotyczyły zresztą ludzi mieszkających w tym domu, wspomniałem o nich na marginesie; ostatecznie interesowali mnie równie mało, jak wszyscy inni ludzie na świecie. Jeśli wspomniałem o tych ludziach, to może dlatego, że częściej się o nich w tym czasie ocierałem. Widziałem zbyt ostro. W głowach ludzi, których w tym czasie oglądałem, interesowały mnie oczy. Miały one często wyraz dziki, twardy, szyderczy i okrutny. Po obu stronach ludzie mieli uszy. Uszy wyglądały specjalnie komicznie u mężczyzn pod kapeluszem. Wyrastały tu nagie, białe albo czerwone uszy po jednym z każdej strony głowy. Muszę się przyznać, że i nosy w pewnych chwilach wydawały mi się czymś niesłychanym. Wyrastały one nagle między oczami, kształt ich był jakby porzucony przez naturę. Nosy zbyt agresywne wystawały z płaskich twarzy. Poza tym ludzie mieli po dwie nogi i po dwie ręce. Nogami posługiwali się normalnie, skromnie, ale jeśli chodzi o ręce, to sprawiały im one wyraźny kłopot. Ludzie nie wiedzieli, co robić z rękami. Nawet bardzo inteligentni i wykształceni. Tymczasem albo je nosili w kieszeniach, albo splecione i złożone na zadku... Czasem podpierali się buńczucznie pod boki, ale i to nie miało wiele sensu. Niezłym wyjściem z tej kłopotliwej sytuacji było trzymanie w ręce gazety, rękawiczek, laski. Można też było trzymać się pod rękę. Z chwilą kiedy ręce zostawały puste, zaczynał się znów kłopot i głupia plątanina. Ręce zwieszały się po obu stronach tułowia i często dyndały bez sensu. Głowy były porośnięte włosami. Widywałem też ludzi, którzy nad górną wargą pod nosem nosili wąsiki. Jednak to jest dla mnie straszna historia. Próbuję opisać, wytłumaczyć te stany „ostrego widzenia” i widzę, że wszystko zaciemniam. Człowiek umrze i nie potrafi opowiedzieć rzeczy najważniejszych. Umiera się niemową. Przegada się pięćdziesiąt lat, ale te wszystkie słowa, od pierwszego do ostatniego, zamieniają się wreszcie w potworny bełkot. Wszyscy ludzie mówią teraz równocześnie. Wszyscy czekamy na sposobność, żeby się wygadać. Przechodziłem obok ludzi jak obok zamkniętych kiosków z gazetami. Ponieważ znajomi mieli stałe karty wstępu do filharmonii, chodziłem czasem na koncerty. O ile sobie dobrze przypominam, byłem pewnego wieczora na IX Symfonii Beethovena. Widziałem na podium członków orkiestry w ciemnych garniturach. Siedzieli przed pulpitami i trzymali różne instrumenty. Potem grali. Siedziałem tam i przyglądałem się chórowi.
Stare biedne anioły w białych bluzeczkach... chór śpiewał patetyczną pieśń, wyglądało to wszystko tak, jakby ci wszyscy kiepsko płatni wykonawcy zamierzali wstąpić do nieba. W ostatnim rzędzie muzykantów siedział starannie uczesany mężczyzna z czarnym wąsikiem. Mężczyzna ten uderzał z niewzruszonym dostojeństwem w bęben. Był podobny do Hitlera. Trochę się nudziłem, a trochę męczyłem. Symfonia zdawała mi się stanowczo za długa. Zresztą w sali było bardzo ciepło i nie było wentylacji. Czułem, że to jakaś gigantyczna muzyka, bardzo wielka, ale pozbawiona dla mnie sensu i znaczenia. Przecież i tak nie uniesiemy się do nieba, mimo niebywałego wysiłku męczenników sztuki. Z tą muzyką jest podobnie jak z katedrą, która stoi na wzgórzu i panuje niby nad miastem, ale ma o wiele mniejsze znaczenie niż rzeźnia miejska, stadion sportowy, kino „Apollo” lub wieża ciśnień i wodociągów. Zresztą zdaję sobie sprawę, że porównanie symfonii i katedry do rzeźni miejskiej jest naciągane, demagogiczne i po prostu głupie.
Mimo że miałem już dwadzieścia pięć lat, chciałem się dowiedzieć i zrozumieć, w jakim celu żyję. Z dziecinnym uporem czekałem na objawienie. Dawniej pytałem o to innych ludzi, ale to było do niczego niepodobne, śmieszne, więc przestałem.
Przecież miałem całe okresy zupełnej martwoty. Nie było mnie. Wtedy zaczynałem się gwałtownie poruszać i nawet działać. Chciałem poczuć, że jestem. Próbowałem wtedy zawierać nowe znajomości, w pociągu, na ulicy. Nawet na schodach czekałem na ludzi, żeby z nimi porozmawiać. Zdawało mi się, że muszę wygłosić jakieś przemówienie albo zabrać głos w dyskusji, albo położyć dłoń na kolanie pewnej znajomej kobiety. Pakowałem wtedy walizkę i wychodziłem na dworzec kolejowy, kręciłem się po poczekalniach i wracałem zmęczony do domu.
Wbiegałem nawet do publicznych szaletów, żeby tutaj w ciągłym szumie usłyszeć głosy życia.
Błaganie
Chcę być sam i szukam samotności. Kiedy słyszę stukanie do drzwi, wstrzymuję oddech i nie poruszam się. Ktoś tam stoi za drzwiami mojego pokoiku i czeka, żebym otworzył. Ale ja udaję, że wyjechałem.
Tak obrzydli mi ludzie, że zostałem sam. Ale i sam sobie bylem nienawistny, powtarzałem czasem długo, monotonnie: ,,Dlaczego nie zdechłem? dlaczego nie zdechłem? dlaczego nie zdechłem?” Przerażające są chwile, kiedy czuję, że nie istnieję. Tylko siedzę na krześle, tylko leżę, czytam, słucham wykładów, ale mnie nie ma. Natura, przyroda mi tak obrzydła, że całymi latami nie byłem w lesie, w polu. Nie widziałem kwiatów, pszczół, motyli, z zaciekłością wpatrywałem się w okopconą ścianę i w stos starych, pożółkłych już gazet.
Sam. Myślałem, że człowiek może być sam. Teraz wybiegam z domu, teraz jestem bliski szaleństwa. Teraz biegnę, aby być bliżej ludzi. Jak to dobrze być popychanym, jak to dobrze obracać się w złej, spoconej, niecierpliwej masie ciał. Ach, jestem z wami, jestem na zawsze. Wszystko, co ze mną zrobicie, będzie nas łączyło. Zło i dobro. Tylko nie zostawiajcie mnie samego. Bylem zarozumiały i głupi. Siedzę w swoim pokoju i czekam. Strasznie tęsknię do żywego człowieka. Czekam na jego przyjście. Każdy głos na podwórzu, każde stuknięcie na schodach przyprawia o bicie serca. Wstrzymuję oddech.
Niechby to był ten mały brudas, któremu tak brzydko pachnie z ust. Ani nowych lądów, ani gwiazd, ani szczytów górskich nie powitałbym takim okrzykiem radości jak jego. Właśnie na niego czekam w ten jesienny dzień, w trzy lata po zakończeniu drugiej wojny światowej.
Niepotrzebny mi jest Bóg, złoto, sława. Ten człowiek, który raczy do mnie wejść, nie musi być Sokratesem, Einsteinem, Napoleonem... Żeby tylko dotrzymał obietnicy ten mój kolega, starzejący się, zgorzkniały, wściekły na ludzi, pachnący piwem i starymi szmatami. Będziemy siedzieli przy stole, palili paskudne papierosy, będziemy jeszcze raz powtarzali nasze ubogie prawdy, złośliwości, plotki, żale. On będzie mi opowiadał o tym, jaki jest odważny, uczynny, szlachetny i utalentowany, jak bardzo się różni od reszty naszych znąjomych. Nawet mu do głowy nie przyjdzie, jak mu jestem wdzięczny za to, że mnie odwiedził. Nigdy się nie dowie, że patrzę na niego jak na złotego boga, mojego stwórcę, dobroczyńcę i zbawcę. Patrzę na niego z ukrytą radością, jestem mu wdzięczny za to, że siedzi przy tym stole, że jest.
Ale on nie nadchodzi.
Nie wie, że jest oczekiwany jak powietrze, woda, pokarm i światło.
Gdyby wiedział, przyszedłby do mnie.
Koło godziny jedenastej w nocy jest zimno i pusto. Siedzę w elektrycznym świetle, za oknem jest ciemność. Zamykam drzwi na klucz, powoli schodzę ze schodów. Przystaję. Nasłuchuję.
1956