Nowy Napis Co Tydzień #020 / Grusza
Na jednym z podwórek rosła grusza. Nie należała do nikogo i rodziła piękne, zdrowe owoce. Każdy miał na nie ochotę. I Cegielska, i Chajkowska, i Brylska. Gdy tylko ukazywały się zarodki gruszek, kobiety rozpoczynały kłótnie o to, do kogo powinny należeć owoce. Każda udowadniała swoje racje. Cegielska, że jej bachory potrzebują witamin, Chajkowska, że jej mąż nie może pracować, Brylska darła się, że jakby mąż Chajkowskiej poszedł do okulisty, to i pracę by znalazł, za to jej mąż ciężko pracuje i musi się zdrowo odżywiać. Na to Cegielska, że mąż Brylskiej nie tylko pracuje, ale i baby po krzakach ładuje, a Brylska do Cegielskiej, że Cegielski rżnie starą Cebulową. Wtedy Chajkowska swoje, że ona ma najwięcej bachorów i dlatego powinna dostać wszystkie gruszki, na co Brylska wybuchała śmiechem, że jak to możliwe, żeby Chajkowska była tak bezczelna...
Kłóciły się całymi dniami, aż mężowie mieli dosyć. Pewnego razu Brylski nawet zabawił się w negocjatora, że może podzieliłyby się gruszkami po równo, ale Cegielska z Chajkowską wyzwały go od jebaków, na co on rzucił Chajkowskiej, że na jej miejscu z takim zezem to wychodziłby do ludzi tylko z opaską na oczach. Swoją subtelną dyplomacją wskórał tylko tyle, że kobiety znienawidziły się jeszcze bardziej.
Soki w owocach krążyły według wskazań natury. Ożywiały miąższ i wyciekały z pestek. Rosło życie i wszyscy chcieli je pożreć.
Ulica obserwowała spór z umiarkowanym zainteresowaniem. Dzieciaki wyczekiwały momentu, kiedy kobiety odejdą od okien. Zdarzało się to pod wieczór. Ciemniało i niewiele było widać. Wtedy dzieciaki oblegały gruszę. Twarde, cierpkie owoce nie smakowały za bardzo, a i brzuch czasami bolał, ale trzeba było je zjeść, bo zawsze znikały którejś nocy, zanim zdążyły dojrzeć.
Tego lata kobiety były wyjątkowo czujne i wściekłe na siebie. Chajkowska nawet pobiła się z Cegielską przy rozwieszaniu bielizny i tego było za wiele dla Cegielskiego.
Powoli wstał z łóżka i ubrał buty. Dymiło mu z głowy wczorajszym spirytusem, co go wymłócili z Kanadą. Dlatego nie spieszył się. Zapalił radomskiego i zakręciło mu się w głowie. Przeszedł obok szarpiących się kobiet. Nawet nie mrugnął okiem na wrzaski żony, by pomógł. Miał ją głęboko w dupie. Po kilku krokach natrafił na Chmarę i poprosił go o siekierę. Chmara o nic nie pytał. Zanim kobiety się zmęczyły, Cegielski podkasał rękawy. Wyschnięte mięśnie przedramion i bicepsów zadrżały jak z zimna. Cegielski ciężko zasapał i wbił siekierę w drzewo. Kobiety oniemiały. Brylska wybiegła z budynku i wszystkie trzy stanęły obok siebie. Pierwszy raz od długiego czasu w niemej zgodzie. Trochę trwało, zanim Cegielski skończył. Żadna nie śmiała mu przerwać. Bały się, bo twarz miał straszną. Bardzo spoconą. Drzewo z trzaskiem upadło na środek podwórka.
Cegielski z trudem wbił siekierę w nierówno obłupany pień i z tylnej kieszeni spodni powoli wyciągnął paczkę papierosów. Były przemoczone potem. Rozlazły mu się w dłoniach, ale Cegielski był zbyt zmęczony, by się denerwować, dlatego tylko wycedził przez zęby:
— A teraz, kurwy, żryjcie te swoje gruszeczki, ile wam dupa wstrzyma — i nachylił się po najbliższy owoc.
Fragment powieści Ulica