Nuestra Señora de la Soledad
W pochodzącym z 1984 roku filmie Johna Houstona „Pod wulkanem” jest scena, w której dr Arturo Diaz Vigil prowadzi byłego konsula brytyjskiego Goeffreya Firmina do jednego z osiemnastu w Quauhnahuac, niewielkiego i rzadko odwiedzanego kościoła, aby tam modlił się o powrót żony. Konsul jest zbyt pijany na to, by robić cokolwiek innego niż pić dalej, więc doktor modli się za niego. Modli się do Najświętszej Panienki, orędowniczki samotnych, tych, którzy są opuszczeni, którzy nikogo nie mają. Modli się żarliwie i nazajutrz zdarza się cud - Yvonne wraca. W literackim pierwowzorze Malcolma Lowryego ta scena wygląda inaczej. Konsul, prawda, jest jak zawsze pijany, ale się modli. Obaj, on i Vigil, klękają w kurzu, bo kościół, choć ściany pełne są wotów, jest opuszczony i zaniedbany. Doktor kładzie na posadzce rewolwer (czasy są niespokojne, w Meksyku roi się od bojówek, napady i zabójstwa są codziennością) i wpatrzeni w figurę Najświętszej Panny Współczującej, jak ją się w powieści nazywa, choć raczej nazwać by ją należało Matką Boską Opiekunką Samotnych, pogrążają się w modlitwie.
„Nic się nie zmieniło i, mimo że Bóg okazał mi miłosierdzie, jestem wciąż samotny. Chociaż moje cierpienie wydaje się bezsensowne, wciąż jestem w udręce. Nie znajduję wytłumaczenia dla mojego życia. Proszę, spraw, żeby się spełniło marzenie Yvonne o nowym życiu ze mną… proszę, spraw, żebym mógł uwierzyć, że wszystko to nie jest ohydnym samooszukiwaniem się. Proszę, spraw, abym ją mógł uczynić szczęśliwą, uwolnij mnie od straszliwej tyranii mojego ja. Stoczyłem się nisko. Spraw, żebym się stoczył jeszcze niżej, abym mógł poznać prawdę. Naucz mnie od nowa kochać… Spraw, abym poznał prawdziwe cierpienie. Zwróć mi moją czystość, zwróć mi wiedzę tajemnic, którą zdradziłem, zaprzepaściłem… Uczyń mnie prawdziwie samotnym, abym mógł się modlić szczerze. Spraw, abyśmy byli gdzieś znowu szczęśliwi, byle razem, byle nie na tym przerażającym świecie. Zniszcz tenświat!!!”
Konsul błaga całym sercem, sercem skołatanym i sponiewieranym, zmęczonym i walącym jak młot, sercem z coraz większym trudem tłoczącym krew i alkohol, który potem wszystkimi porami, na wszystkie strony wydziela jego skóra. Modli się o miłość, bo powieść Lowryego jest powieścią o miłości. Miłości niemożliwej. Miłości bezgranicznej i bezgranicznie bezsilnej. Życie konsula – przynajmniej to, które jest nam dostępne - to klęska, po której nastąpiła kapitulacja. Po kapitulacji nastąpił rozpad. Gdyby była to tylko klęska, pewnie nie byłby zdolny do modlitwy tak rozpaczliwej…
Ta scena, która jest i której zarazem jak gdyby wcale nie było, to pretekst do zupełnie innej opowieści. Zanim nad wejściem do jego sypialni zawisł obraz Nuestra Señora de la Soledad z Guadix, maleńkiego miasteczka w Andaluzji, i zanim ten sam obraz, tyle że nieco mniejszy, znalazł swe miejsce w gabinecie, minęło wiele lat wypełnionych złudzeniami, że możliwe jest to, co jest niemożliwe. Złudzenia były realne i miały cudowne kształty. Pamiętał je i wspominał z wdzięcznością. Zatrzymał się na etapie klęski. Aktu kapitulacji nie zgodził się podpisać. Do rozpadu nigdy nie doszło. Oprawiona w czarną skórę powieść Lowry’ego, którą – jak wielu w jego pokoleniu – fascynował się w młodości, stała nieporuszona w szeregu innych, pomiędzy Kiplingiem i Brucem Marshallem. Zaiste, trudno o bardziej zdumiewające towarzystwo, ale książki to tylko książki, a alfabet to tylko alfabet. Zresztą książki stały w dwóch rzędach, więc często nie mógł odnaleźć tej, której szukał… Zjawy senne przychodziły bez żadnego porządku. Często budził się w nocy i długo nie mógł zasnąć. Możliwe, że był w tym jednak jakiś porządek, którego on nie potrafił przeniknąć, ale nie zastanawiał się nad tym. Nad tak wieloma rzeczami już się nie zastanawiał, że jedna więcej, czy jedna mniej, nie czyniły żadnej różnicy. Zatrzymał się przecież na etapieklęski.
Przychodzili żywi i umarli, choć najczęściej żywi… Umarli przychodzili po to, aby powiedzieć mu, że nigdy nie przestał być dzieckiem, zaś żywi po to, aby wiedział, że cierpienie i rozpacz nigdy się nie kończą, że nie można sobie z nimi poradzić, że życie to nieustanne liczenie strat. Na jawie wiedział to bez nich, we śnie musieli mu o tym przypominać.
Hugh, przyrodni brat konsula, przywozi mu miksturę, którą ten jak najniesłuszniej nazywa strychniną, a która ma wywołać w nim wstręt do alkoholu. Ową miksturę sporządził na błagalne prośby Hugh doktor Guzman, lecz stanowczo odmówił leczenia pacjenta, a nawet zbadania go. Może wiedział, że byłby to rodzaj autopsji? Należał przecież, jak i Hugh, do świata żywych. Konsul należał do świata umarłych. Oni dwaj chodzili po ziemi, on, dręczony koszmarami, samotnie czołgał się po dnie rozpalonego do białości piekła. Señora Gregorio, wdowa, właścicielka lichej kantyny El Bosque, mówi do konsula, gdy ten wybiera się w - ostatnią jak się później okaże - podróż:
- Nie mam domu, mam tylko cień. Ale jeżeli kiedykolwiek zatęskni pan za cieniem, mój cień będzie czekał na pana.
Zanim zdobył i z wielkim pietyzmem umieścił nad wejściem do sypialni obraz Nuestra Señora de la Soledad z Guadix w Andaluzji, gdzie nigdy nie był, musiał wyzbyć się wielu złudzeń i uznać niemożliwe za niemożliwe. Był to rodzaj przyznania się do klęski. Od tejchwilitylkoMatkaBoskaOpiekunkaSamotnychmiałabyćprzynimprzezwszystkiedni jego życia. W długiej czarnej szacie i kapie wyszywanej złotem, w białej potrójnej kryzie, w ogromnej koronie z gwiazd zwieńczonej krzyżem, z różańcem w złożonych dłoniach, niewidocznymi stopami dotykająca księżyca. Cierpiąca wraz z nim. Wraz z nim znosząca udrękę. Dźwigająca niewidzialny ciężar, który, gdyby runął, zmiażdżyłby świat.
– Tak czy inaczej, tu nie chodzi o picie – mówi w pewnej chwili Yvonne. Hugh, który słucha tego wyznania, nie pyta o co chodzi. Doskonale zna odpowiedź. Zanim za umęczonym ciałem jego brata rzucą do rozpadliny ścierwo zdechłego psa, ten prawie do nieprzytomności opity mescalem, z wielką godnością niosący ku nieuchronnej zagładzie własne upodlenie, zdąży jeszcze wygłosić swój straszliwy, deliryczny monolog, jak gdyby to on właśnie miał dowieść, że wysłuchała go Matka Boska Opiekunka Samotnych zsyłając nań prawdziwe cierpienie i prawdziwą samotność, dając mu prawdę tajemnic, z którą nie wiadomo co począć i z którą nie sposób żyć, rozwierając przed nim otchłań. Bo miłość to takżeotchłań.
Ona. Nasza Pani Samotna. Z wieńcem cierni zamiast różańca. Pani Nieskończonego Miłosierdzia. Nuestra Señora de la Soledad z Guadix, maleńkiego miasteczka w Andaluzji położonego nieopodal Granady. Otoczona wielką czcią, obsypywana kwiatami, noszona w uroczystych, wielogodzinnych procesjach wypełnionych śpiewem i monotonnymi litaniami, przy dźwiękach srebrnych dzwoneczków i cedrowych kołatek, w ciężkim dymie z kadzielnic, w pełgającym blasku tysięcy świec, dźwigana przez mężczyzn w fioletowych habitach i spiczastych, zakrywających twarze corozach, kołysząca się nieznacznie w rytm ich dokładnie wyliczonych kroków. Nie modlił się do niej. Nie wiedział jak zacząć, choć wiedział, o co chciałby ją prosić. Nie, żeby wróciła mu dawne życie albo dała nowe. Nie, żeby powiedziała, co zrobić ze światem albo go zniszczyła. Nie, aby uczyniła go mniej lub bardziej samotnym. Nie, żeby odjęła cierpienie lub je pomnożyła. Nie, żeby zabliźniły się rany lub nigdy nie przestały krwawić. Nie, żeby podniosła go z upadku albo popchnęła na dno. Nie. Nie chciał prosić o to, żeby dała mu kogoś, kogo dawno stracił, ani też kogoś, kogo nigdy nie miał. Nie zamierzał prosić o to, aby na nowo nauczyła go kochać albo zesłała ukojenie i pogodziła z klęską. Nie.
Franz Kafka czeka na list. Jest rozgorączkowany, nie może znaleźć sobie miejsca, zachowuje się jak dotknięty obłędem. Pocztę roznoszą trzy razy dziennie. List napisany ukochaną ręką przynoszą dopiero za trzecim razem, pod koniec dnia. Rozrywa go, czyta. Potem siada do sekretarzyka i natychmiast odpisuje. Pisze, że nie potrafi bez niej żyć. I że nie potrafi żyć z nią. Nie potrafi żyć.