Obowiązki poety
Jedną z polonistycznych tajemnic poliszynela jest obecność Miłoszowskiej inspiracji w znacznej części współczesnej liryki. Retorykę Szymborskiej, refleksję Herberta, klasycyzm Rymkiewicza i szyderstwo Brylla trudno zrozumieć bez Głosów biednych ludzi, Świata i Traktatu poetyckiego. Tak oddziałał Miłosz, poeta doctus; ale przedtem były Trzy zimy, które tak fascynowały Baczyńskiego, Gajcego i Borowskiego. Są wreszcie poszlaki, że Miłosz romantyk i katastrofista odezwie się w najmłodszym pokoleniu… Taka jest oczywistość, którą – kto wie? – można bez nadmiernego ryzyka uogólnić. Przez trzydzieści lat w empireum polskiej liryki toczyła się cicha walka między dwoma ludźmi: Przybosiem i Miłoszem […] Artysta Przybosia był – cokolwiek powie Kwiatkowski – demiurgiem doczesności
Wszystko to kiedyś wywiodą krytycy, kiedy zetleją nieporozumienia i ostygną namiętności. Dzisiaj przystoi tylko odnotować źródło, do którego nieraz będą sięgać. W Prywatnych obowiązkach zgromadził Miłosz eseje literackie z różnych lat, nawet wojennych. Prawie wyłącznie poświęcone poezji i uzupełnione nawet kilkoma poematami o szorstkiej i niedbałej piękności, do której można zastosować słowa poety, że chciałby „znaleźć się poza intencją i uzasadnieniem”. Tytuły rozprawek przytoczyć łatwo, trudniej streścić czy podsumować całość. Ale to właśnie najbardziej pouczające. Jest zagadką, jak Miłosz mógł inspirować tylu ludzi, wpływać na tak sprzeczne kierunki. Na pozór odpowiedzieć łatwo; bo sam był proteuszowy. Pisał katastroficzne fantasmagorie i arkadyjskie sielanki, nasycał lirykę znakami kultury i uciekał w naturalne fascynacje, wgłębiając się we wnętrze róży, pisząc ody do ptaka i hymny ku czci jesiennych borów. Wprowadzał do liryki filozoficzne roztrząsania – nieraz ascetyczne – ale zarazem zachował tradycyjny krajobraz i organiczny obraz ciała
Miłosz tak pisze o literaturze, jak pisze literaturę. Między jego wierszem a prozą nie ma wcale pęknięcia. Przechodzi spontanicznie od wspomnienia z dzieciństwa do intelektualnej dywagacji, od religijnego wyznania do historycznej anegdoty, od czystego zachwytu leśnego dziecka do samokrytyki profesora, którym się stał z przypadku losu. Czasem cierpi na tym nie tyle logika wywodu, ile pamięć czytelnika, któremu pisarz otwiera wszystkie szufladki mózgu jednocześnie. Ale rysuje się szczególna prawda wyrazu. Miłosz posiada umiejętność pisania całym sobą, nie zaś – erudycją osobno, wrażeniami osobno, płcią osobno i osobno intelektem. Prywatne obowiązki uwidaczniają zdolność słownej totalizacji doświadczenia, zebranego przez osobowość tak bogatą, że zawsze zagadkową i nieraz denerwującą. Maskuje ona – na wpół przez dyskrecję, na wpół przez przekorę – to, co najważniejsze i najgłębiej skryte; obnaża się zaś przez zestawienia opozycji, niespodziewane skojarzenia. Prawda tej poezji objawia się kontrapunktem emocji i refleksji, pamięci i marzenia, historyczności i naturalności, Wschodu i Zachodu, prowincjonalności i awangardyzmu. Tak właśnie, jak w tytułowym szkicu. Mowa w nim, jak radził sobie Tiutczew, który lubił mieszkać za granicą, ale w Rosji widział zbawicielkę świata, dlaczego Gałczyński, a nie Broniewski został ulubionym poetą lat pięćdziesiątych, czy ma sens układanie podręczników polskiej literatury dla cudzoziemców (Miłosz taki napisał) oraz czy Litwin (w dziewiętnastowiecznym rozumieniu słowa, które przetrwało przecie do młodości Miłosza) jest Polakiem, a jeśli jest, to jak i dlaczego. Mowa jeszcze o wielu różnych sprawach. A przecie z tej arabeski – spowiedzi? – rysuje się jasno rodzaj obowiązku, jakim jest dla człowieka, od dwudziestu lat przebywającego na emigracji, uprawianie poezji w języku polskim…
Z wędrówki po zdarzeniach, społecznościach, krajobrazach, które wszystkie zapadły w obcość i niebyt, powstać ma fundament pod budowlę ładu i prawdy, którą – wbrew nastrojom wieku – powinna pozostać poezja. Tak widać, że zamiar Miłosza przypomina Eliotowskie „budowanie z niemożliwości, braku, gruzów” [Myśli o T.S. Eliocie, PO]. W imię rzeczywistego jabłka i rzeczywistego Boga, który to jabłko utrzymuje w trwaniu, zapewnia mu obecność, byt. Tylko że historia obeszła się łaskawiej z autorem Ziemi jałowej niż z twórcą Traktatu poetyckiego.
Dzisiaj polityka wydaje się prawie nieobecna w tej myśli. Widnokrąg doświadczenia zogromniał tak bardzo, że żale i swary, przeczucia i pomyłki pomniejszyły się do listka na obrazie van Eycka. Czyż nie przez trzy wieki i przez trzy kontynenty wędrował człowiek, urodzony w wiosce nad Issą, dojrzały między Wilnem a Paryżem, wkorzeniony – jak dzisiaj powiada – w Kalifornię… Kalifornię XXI stulecia? Toż to tak, jakby z kart Nad Niemnem przenieść się w psychodeliczne widowisko… W końcu poeta zostaje sam na sam z dzieciństwem, z przyrodą, którą ludzie nieledwie porzucili, wskakując w technikę, z historią, której doświadczeń nie może przekazać ani on, ani nikt, z Bogiem wreszcie, którego musi wielbić pod niepojętymi wizerunkami (,,sam musiałem zdobywać się na konfrontację z umysłem dzieci wychowanych na elektronice, który roztapiał w jednej synkretycznej mazi cybernetykę, astrologię, markso-freudyzm, sztukę i religię wszystkich epok i kultur, zapominając o historii, nie wiedząc o niej nic i nie chcąc wiedzieć” [PO]). Przyznaje się do porażki, do pychy, do grzechów rozmaitych…
Czytelnik rozpozna łatwo tematy, które przez dziesięciolecia rządziły liryką Miłosza. Krytyk śledzić zacznie ścieg wyobraźni, która rozumuje obrazami, czuje intelektualnym skrótem. Historyk uprzytomni sobie wielorakość inspiracji, którą musiała budzić taka twórczość. Wszyscy pomedytują chwilę, zamilkną