Podglebie niepodległościowe
W pierwszej powieści Jana Polkowskiego
Poetycka skłonność do porównań i przenośni, epicka opowieść mają prowadzić do rozpoznania tajemnicy własnego losu i katharsis, oczyszczającego wstrząsu po perypetiach jak w klasycznej tragedii. Kompozycja nawiązuje do montażu filmowego. Inwersje czasowe pozwalają czytelnikowi zbliżyć się do życia wewnętrznego Henryka Harsynowicza, głównej postaci, która poszukuje tożsamości przez rekonstruowanie prawdy o swoim pochodzeniu. Czytelnik stale tych samych książek, ekscentryk, gdyby go traktować jako rzeczywistego mężczyznę, a idealny bohater literacki, jeśli się zauważy, że żyje on przecież wewnątrz fikcyjnego świata ze słów.
Nowej wiedzy powieść nie wnosi. O dziecku urodzonym przez zgwałconą obywatelkę III Rzeszy, synu przybysza, który pojawił się na ziemiach zachodnich wraz z Armią Czerwoną czytało się u Wacława Grabkowskiego, o niewiadomym pochodzeniu młodzieńca z pokolenia ’68 – u Marka Harnego, o rzeziach na Wołyniu – u Stanisława Srokowskiego, natomiast motyw Katynia przedstawił Włodzimierz Odojewski. Poprzedników można długo wyliczać. Nie faktografia, lecz umowność fikcji znajduje się w centrum wykreowanej przez pisarza rzeczywistości.
Pewien sprzeciw wewnętrzny budzi wybór środowiska, w którym główny bohater się wychowywał. Było już wiele książek, przede wszystkim sensacyjnych (jak Przemienienie Szczepana Twardocha, Wieża komunistów Witolda Gadowskiego) lub sensacyjno-satyrycznych (jak niezliczone książki Marcina Wolskiego, na przykład Nieprawe łoże, Noblista, Ciemna strona lustra), fragmenty jednej z najwybitniejszych powieści polskich po 1989 roku – Czasu niedokonanego Bronisława Wildsteina, w których ważnymi bohaterami są ludzie komunistycznych służb specjalnych w Polsce. Ubocznym, zapewne niezamierzonym skutkiem literackiej popularności jest szerzenie się przeświadczenia o atrakcyjności środowisk, w których prowokacja, kłamstwo i donos należą do zawodowych obowiązków. Mowa polska jest mową szpicli, katów, poniżonych i poniżających. Mimo trafności krytycznej diagnozy społecznej (jak w Ślubie Gombrowicza, Życiu po klęsce Wyki, Rachunku naszych słabości Kijowskiego, Eseju o duszy polskiej Legutki, Polactwie Ziemkiewicza) Polkowski – zupełnie przeciwnie niż w swoim najnowszym, doskonałym tomie poetyckim Głosy – marginalizuje ten model postawy, który wydaje się najbardziej reprezentatywny dla okresu od 1945 do 1989 roku, jeśli nawet nie do dziś. Obok szamoczących się z chciwością, karierą, fałszywą – bo w sfałszowanej, nieuprawnionej hierarchii społecznej – ambicją kreatur mieliśmy i mamy inne wzorce. Życie uczciwe, to znaczy bez nagród od takiego czy innego zaborcy, stanowisk, przywilejów, życie w świadomie wybranej biedzie i na uboczu jest przedmiotem uzasadnionej dumy. Imponowało w „Polsce Ludowej” czyste sumienie jako dobro, o które trzeba z trudem zabiegać, podejmować ryzyko, aby owo sumienie zachować. Było to dobro arystokratyczne, choć zdawało się osiągalne dla mas. Paradoksalnie, zgodnie z marzeniami niektórych socjalistów (na przykład Jana Strzeleckiego, Stanisława Ossowskiego) arystokratyzowało masy. Aby ktoś mógł robić karierę, wielu innych musiało wegetować. Więcej Polaków miało więc szansę zachować czyste sumienie niż zaprzedać się złu. Być może – mimo wszelkich pozorów wolnej konkurencji – podobnie działo się nawet w latach dziewięćdziesiątych lub później. Środowiskiem, w którym mógłby funkcjonować nasz typowy inteligent drugiej połowy XX wieku, mogłaby być szkoła (myślę o bezpartyjnych nauczycielkach biedniej ubranych niż partyjne, nie wkupujących się w łaski pani dyrektor, chodzących do kościoła, uczących prawdy wbrew kłamstwom podręczników). Kiedy wyż demograficzny był objęty obowiązkiem szkolnym, a na godzinach obowiązkowej edukacji nie oszczędzano, wśród licznych nauczycieli nie brakowało ludzi skromnych i prawych. W Śladach krwi wprawdzie nie zabrakło typowego obywatela PRL, czyli biernego przeciwnika ideologizacji wszystkich sfer życia, żołnierza nienazwanego, rozproszonego i jak gdyby dysypatywnego podziemia (czy raczej podglebia?), który zachowuje czyste sumienie, przechowuje elementarną prawdę, budząc sumienia innych. Są nimi teść Henryka Harsynowicza i szofer Edmund, ale to postaci drugoplanowe. Jak pamiętam PRL, było wtedy inaczej. Od większości milkliwych, uczciwych ludzi członkowie sprzedajnej elity z reguły mogli się spodziewać pomocy we wskazaniu orientacji, gdzie są prawda i dobro. Zmarginalizowany bezpartyjny potrafił uczyć odszukiwania właściwej drogi życiowej elitę, która właściwie była marginesem. Marginesem moralnym, bo jedyną legitymizacją ówczesnej władzy była przemoc. Co więcej, dziesięciolecia „Polski Ludowej” to czas duchownych mężów stanu: kardynała Stefana Wyszyńskiego, biskupa Ignacego Tokarczuka, Jana Pawła II i księdza Jerzego Popiełuszki. Nie śmiem ich szeregować, wymieniam tylko, biorąc pod uwagę daty urodzenia. Nie da się zrozumieć genealogii duchowej powojennego społeczeństwa polskiego, czyli od 1945 roku do dziś, bez postaci pierwszego planu – mocarzy ducha. Tych najliczniejszych – anonimowych i tych najsławniejszych, niezłomnych. Nie da się zrozumieć człowieka bez Chrystusa – mówił papież. Nie da się zrozumieć Polaka bez polskich świętych: Faustyny Kowalskiej, Rozalii Celakówny, Karoliny Kózkówny. Jan Polkowski nie napisał powieści nacjonalistycznej, przeciwnie, jak w swoim słynnym wierszu sprzed dziesięcioleci zdaje się mówić: Ja jestem Żyd, Ormianin, Polaczek – zabijaj. Tożsamość narodowa wynika u tego pisarza z dziedzictwa różnych etosów, z aktów wyboru, ze stopniowego nabywania świadomości dziedzictwa pokoleń.
Co wynika ze splotu poetyckiego słuchu językowego, erudycji i wątków zbieżnych z fabułami literatury sensacyjnej, popularnej, rozrywkowej? Nie sądzę, aby miało tu znaczenie podwójne kodowanie – postmodernistyczny zabieg artystyczny, który łączył dwa sposoby czytania: wyrafinowany z pospolitym. Raczej poszczególne motywy godne thrillera politycznego (rozpruty sejf, niesprawiedliwy sąd) lub groteskowej powiastki filozoficznej (przygody w likwidowanym archiwum) zrastają się w nową jakość estetyczną. Ironia pozwala nabrać dystansu do fundamentalnego pytania o genezę naszej współczesnej marności. To tylko literackie konwencje, zabawa imionami znaczącymi (klasycznym środkiem satyry lub komedii, w której na przykład rejent nazywał się Milczek), gra o odnawianie gatunków prozy narracyjnej. Tyle – dyszkant ironisty. Równolegle do niego brzmi z cicha niski głos śmiertelnej powagi, płynąc wolno jak krew. Odwieczne tematy: miłość i śmierć, pohańbienie i świętość, cierpienie za winy rodziców, alienacja, powracają w sytuacjach granicznych, które przeżywają bohaterowie. Nie ma ostatecznej odpowiedzi na wątpliwości, czy literatura sprowadza się do interesującego powtarzania banałów (tylko niekompetentny czytelnik wierzyłby w jej ważność), czy przeciwnie – stanowi ona niezastąpioną formę uwznioślenia doświadczeń egzystencjalnych (byłaby może świeckim odpowiednikiem zbawienia). Ślady krwi można przeczytać bez irytacji nawet wtedy, kiedy ma się już od dawna dosyć szlachetnych renegatów, ladacznic z zasadami, włamywaczy, którzy nie kradną, adwokatów współpracujących z mafią i im podobnych przykładów przełamywania stereotypów. Pod kolejnymi warstwami powieści: faktograficzno-historyczną, sensacyjną, psychologiczną, językową, kryją się następne: metafizyczna, historiozoficzna, polityczna… Warstwy zamieniają się w perspektywy. Kalki i klisze stylistyczne zyskują trzeci wymiar – głębię. Prawda powieściowa nie jest prawdą życiową, dzięki czemu umożliwia bezstronną refleksję nad wymykającymi się literaturze sprawami życia i śmierci. Tymczasem, po staremu, chyłkiem pewnie wymyka się śmierci literatura.
Tak też dzieje się w najnowszym tomie poetyckim Polkowskiego, Głosach
Tekst ukazał się pierwotnie w: Dorota Heck (Maria Tarczyńska), Recenzje bez cenzury, Lublin 2015.