Wóz siana
Był to wóz drabiniasty, wieczorem nad rzeką
Sunął w zaroślach, szeptał w sennych ziołach
Skrzypiał, kołysał, wolno toczyły się koła
W piskliwym piasku, w monotonnej muzyce mgły
Która nie chciała się skończyć.
Leżeliśmy w sianie – rozrzuceni
W starych kapotach, gaciach, trzymając się rzeczy
Jakby to one mogły nas odmienić:
Niezgrabne grabie, widły jak korzenie
Wtulone w miękkie trawy, kolory, zapachy
Nieznanych hal.
Coś nas niosło.
Coś grało.
Był to koniec maja lub początek czerwca, zagapieni
Z otwartymi ustami trwaliśmy przed cudem
Który się wciąż powiększał, wspinał w górę
Wybuchał w chmurach, opadał w strumieniach
Podobny do nas, całkiem inny, rozpromieniał
Skry w skrętkach kłosów, lśniących sierściach ściernisk
Chrzęszczących dziewięćsiłach, mrocznych czerwiach czernic
Dziwił się w dzikim lesie i do tańca prosił.
Był to wielki wóz siana, było to Kościół.