Gry do-słowne (fragment)
I … czyli drugie dno
Musi być motyw, potem mgnienie kończące się jednym. Początki,
dziewicza bezdeń otwarta na kondygnacje. Stoję na uskoku,
może krawędzi, puszczam łódkę z gazety na głębokie
(woda plum, plum).
Zanim w nią wsiądę, powinnam zadrzeć głowę do góry,
bo nie daj Boże z mansardy Picasso rzuci na mnie urok.
Rodin też może Pocałunkiem. Nieszczęście gotowe.
Samosterowne słowa, hologram.
Zepchnięta w otchłań egzystencja. Samo-strawna. Może nawet
samo-zbawienna. No cóż, żadna poznana wersja estetyki
nie ma tu zastosowania. Już prędzej prehistoria.
Łódka podsiąka wilgocią. Wciąż płynę. Za mną aleja Szopena.
Naprzeciw wychodzi węzeł księżycowy. Rahu.
Czy mam mówić dalej? Mam?
A zatem tłumaczę: jest głowa demona, musi być i ogon,
nazwano go Ketu. Dwie strony medalu
(raz, dwa, trzy wychodź ty).
Łódka tonie. Wszystko gna do mety.
Metaforyka, metafizyka, metonika, tektonika
i zaćmienie słońca.
Żaden klucz… proszę mi wierzyć.
(Rzecz dzieje się bez halucynogennych grzybów tra la la).
X Rzecz o namiętnej obecności
(…)
Rzecz o namiętnej obecności, kadr funeralny.
Statyści na scenę! Główny aktor już czeka!
Rozdanie do kwadratu. Czyściec w sensie do-słownym.
Ekointymny ogród. Utwór nad utwory. Czasem tłusty przepych
mezofauny. Barok i odchudzanie linii naprzemienne, ale częściej
schludne oversize z efektem ombre i tendencją wzrostową.
Wszystkie elementy łączy – co wyrazić trzeba w końcu – miłość do ziemi.
Jak w kołowrotku wokół niej się kręci. Agrolaboratorium w obłędzie.
Pędzi do zatraty. Nawet starodawna czara biodra. I kret
dobrze schowany, i dziesięć jeży martwych leży do recyklingu gotowych.
Co za wizja higieny. W akcie tworzenia chroniczne chwile zagłady.
Źrenicą kosmosu ledwo namacalne. Nic dodać, nic ująć,
precyzyjna manufaktura. W białych rękawiczkach.
– Genialnie rozwiązana sprawa life-odpadów. (…)
Rzecz o namiętnej obecności, kadr funeralny. Statyści na scenie. Rozdanie x do n-tej. Śmiertelna choroba duszy. Gramy do końca.
– Znów nów, za chwilę wzejdzie puszczyk… a-psik, a-psik… powietrzem targają drzewa. Zdejmij wyniosłości z moich, mniesz mankiet, od Gucciego ażury. O tak, przesuń się trochę albo obejmij. Niż baryczny zakłócił spokój. Ta zawierucha… a-psik… nocy i wilgoć niemożebna. Zawsze się bałam influenzy stawów.
– Jakie zimne masz stopy. Drżysz cała i powietrze z tobą.
– Nie opanowałam jeszcze zmiennocieplności, chi, chi. A tak prosiłam, żeby na popiół. Na ostatnią wolę w tym kraju nie ma co liczyć.
– Dobrze, że bez ognia. Teraz w mojej dłoni mieszczą się ładnie.
– Być jak wiatr i zupełnie bez granic…
– Granice nie dają bezpieczeństwa.
– A jeśli istnieje coś więcej niż pięć zmysłów? Zmysł jednego brzegu
na przykład. Stoisz na nim z siną dalą w oczach i wślepiasz się w głębię, lecz zawsze po jednej stronie. Niby możesz skoczyć, a jednak pozostajesz na nim.
– Zabije nas kiedyś nostalgia.