27.04.2022

Mądrość szeptu. Notatki o „Wierszach Amerykańskich”

Niewiele ukazało się w ostatnich latach poetyckich zbiorów, które urzekałyby w podobny sposób swoją bezpretensjonalną prostotą i szczerością jak tom Wierszy Amerykańskich Julii Hartwig. Na wskroś sensualny charakter utworów w nim pomieszczonych domaga się przede wszystkim skromnego w założeniach odbioru: słuchania i milczenia.

Poetka postanowiła zebrać powstające od przeszło trzydziestu lat wiersze, które wiązały i wiążą się z Ameryką. Dlaczego te pojedynczo ukazujące się na łamach różnorakich czasopism i zbiorów teksty autorka naraz ujęła w obrębie jednej książki? Opatrzyła wspólnym tytułem i posłała w świat jako całość? Hartwig sama przeczuwa, iż taka właśnie publikacja ma szansę oddania pewnego obrazu bycia w świecie, kiedy w bardzo intymnym posłowiu do książki pisze:

Z każdego etapu […] zdobywania Ameryki zachował się jakiś zapis poetycki. Po raz pierwszy wiersze rozrzucone dotąd […] jako americana ukazują się w prezentowanej tu książce wszystkie razem, stanowiąc zadziwiającą mnie dzisiaj, spójną całośćJ. Hartwig, Posłowie, [do:] tejże, Wiersze Amerykańskie, Warszawa 2002, s. 83.[1].

Spróbujmy na chwilę nie poprzestawać na biograficznej lekturze, którą proponował do odbioru wierszy autorki Pożegnań Czesław Miłosz. Chyba nie trzeba postrzegać koniecznie tych ludzi, przedmiotów i zjawisk, których świadkiem było oko pisarki. W dosyć zaskakujący sposób do głębszego czytania zaprasza nas tutaj sam wątek inności. Poetyckie porte-parole (czy też jeszcze – jak kto woli – protagonistka Hartwig) bowiem podlega stałemu ciśnieniu ze strony obcej przestrzeni. A jest to tak dotkliwe, iż na chwilę zaburzeniu ulega tożsamość tej postaci. Oglądanie zaś „jakby czyjegoś” życia z dystansu sprzyja obiektywizacji i uniwersalizacji doświadczeń. Oto zresztą wyimek z Dziennika amerykańskiego, który autorka pomieściła na skrzydełkach obwoluty całego tomu, mogący być drogowskazem dla tych, którzy poszukują „śladów objęcia” pośród amerykańskich zapisów:

Ameryka była dla mnie […] krajem bez snów. Sypiałam tam twardo i bez marzeń. Ale dni były pełne niespodzianek, same trochę jak sen […]. Lecz jakby sen czyjś inny, z innego życia wzięty.

Na pierwszym planie „nieustanne uspokojenia”. Dobra, pogodna mądrość. A przy tym drżenie, które towarzyszy człowiekowi w zetknięciu z tym, co inne, obce. Ale jeśli tęsknota, to ściszona. Jeśli lęk i niepewność własnego miejsca w świecie, to od razu przywoływanie właściwego sobie tonu: cierpliwości i pogodzenia.

Tak wszystko się splata. Już w przedśpiewie pojawiają się równo wiara i zagubienie:

Ten zachód niezrównany, złożony w codziennej ofierze.
Ite missa est. Dzień skończony. Hostię przyjmuje ciemniejący ocean.
Mówcie, gdzie jestem, ptaki, mądre ptaki.
W czyśćcu nieistnienia. Nad urwiskiem nadzieiJ. Hartwig, Ten zachód [w:] tejże, Wiersze…, s. 5.[2].

Czas się dopełnia, ale brak orientacji w przestrzeniach światów. Tego i tamtego. Gdzie jestem? „W czyśćcu nieistnienia. Nad urwiskiem nadziei”. Co to znaczy? Może to, że znalazłem się w czasoprzestrzeni przejścia. Absolutnie odseparowany. Muszę odnaleźć tutaj własną możliwość bycia. W tym czasie próby.

Ale izolacja nie jest pełna. Inny świat domaga się rozpoznania, utrwalenia. Pomimo swej obcości jest rzeczywistością intrygującą. Wrzucenie nie zwalnia od prób opisu. Poetyckie peregrynacje bohaterki Hartwig osadzone są w tym, co najbliższe. Poruszamy się po drogach, które są tuż obok. Wokół domu. Jak w faktyczności: nie idzie o świat w ogóle, lecz o to, co podręczne, konkretne. Trzeba być powściągliwym, niespiesznym przechodniem. Rejestrować tylko to, co namacalne. Naoczne:

Kiedy się prostuję widzę przed sobą zatokę
dalej cypel lądu z opustoszałymi letnimi domkami
dalej znów zatokę i dużo zmiennego północnoatlantyckiego niebaJ. Hartwig, Ten zachód [w:] tejże, Wiersze…, s. 6–7.[3]

Zatoka jest miejscem czuwania. Znakiem odosobnienia. Przypomina o swojej utraconej na jakiś czas przestrzeni, o tym, co filozofowie określają – u siebie. Jest też miejscem orientacyjnym. Mimo że potęguje doznanie obcości, to jednak przynosi uspokojenie. I wyczekiwanie. To tutaj okazuje się, że ocean „był już tam / za oknami mojego starego domu”J. Hartwig, Czuwanie nad zatoką [w:] tejże, Wiersze…, s. 9.[4]. A w związku z tym, czy warto było „przepływać aż na drugi koniec świata / na drugi brzeg”? A jednak trzeba było. Albo teraz dopiero jasne się staje, że brak, który doskwierał w moim „tam”, brak egzystencjalny i poznawczy, jest złudzeniem. „W Ameryce jak gdzie indziej” – pisał Miron Białoszewski w swoim dzienniku. O ile jednak autor Obrotów rzeczy będzie poszukiwał znaków zbieżności dwóch różnych czasoprzestrzeni, przykładając własną miarę, o tyle Hartwig będzie starała się rejestrować przede wszystkim inność nowego świata:

Drewniane białe domy w których nic nie straszy
Ogródki obsadzone heliotropem hortensją i lilią
uporządkowane nie wiadomo dlaczego smutne
Warczy przez otwarte okno maszyna do zmywania naczyńJ. Hartwig, Middle West – popołudnie [w:] tejże, Wiersze…, s. 13.[5]

Amerykańskie przedmieścia. Uporządkowane po świecku. Tutaj nic nie straszy. Brak podskórnego tętna. Czy to ta rzeczywistość jest obrazem bez głębi, czy może ludzie tu mieszkający nie posiadają tożsamości, która umożliwiałaby nadawanie znaczeń? Nie wiadomo. Smutna jest jednak rzecz, która nie jest jednocześnie sobą i znakiem.

Hartwig jednak nie wartościuje. Buduje obraz rzeczywistości tak, aby czytelnik sam odpowiedział sobie na te pytania. I jest w tym podpatrywaniu świata nuta głębokiej wrażliwości, wyczulenia na szczegół. To dzięki temu rysunek wzbogacony zostaje o drugi wymiar:

Śpiew kardynała brzmi coraz gwałtowniej pulsuje zachwytem i trwogą
jakby słońce miało zniknąć tym razem na zawsze
gdy nadejdzie nieodwołalny zmierzch
Kulejąca kobieta zabiera wówczas leżak z ogródka
zbliża się ku werandzie roztrącając rosę z ugiętych traw
zapala światło nastawia imbryk na herbatę
widać przez moskitierę jej poruszający się cieńJ. Hartwig, Middle West – wieczór [w:] tejże, Wiersze…, s. 15.[6]

Wraz z zachodem słońca pobrzmiewa ton ostateczności. W nadciągającym zmierzchu w to przedwieczorne uciszenie wdziera się śpiew „dostojnego” ptaka. Oznaka nadejścia nieokreślonego końca. W tej dojmującej ciszy stara kobieta kończy swój drobny rytuał. Nic się nie zdarzy. Tak to już jest.

Metafizyka Julii Hartwig jest dyskretna. Także: efemeryczna. Nie rozstrzygniemy, czy poetyckie obrazy autorki Nie ma odpowiedzi zawierają niejako same w sobie pewien ładunek metafizyczności. Są tutaj raczej skromne wskazówki, drobne szkice, które domagają się dalszego dookreślania, wychodzą naprzeciw asocjacjom każdego z czytelników, są zaproszeniem do gry. Wzniosłość, która pojawia się jako wypadkowa poetyckiego obrazu, nie jest dosłowna, jawna, jak u Adama Zagajewskiego. Dopiero głębokie wsłuchanie się w prostotę słownej wyobraźni pozwala podążyć za ściszonym głosem rysującej się metafory. Bo tym, co pierwsze, jest być może tutaj pragnienie wierności, czuły i rzetelny stosunek do konstrukcji świata, którego jest się gościem.

Jest rzeczą znamienną, że czerpanie z własnej biografii, lepienie widoku z gęstej magmy codziennych zdarzeń, zachowanych ze wszystkimi szczegółami, nie jest ostatecznie celem poetyckiego zapisu. Wszelkie obserwacje, spotkania – zarówno ze znajomymi, jak i przypadkowo poznanymi ludźmi – są punktem wyjścia do zbudowania wymiaru ogólniejszego. To chyba największa – jak przekonywał Paul Ricoeur – ze zdolności tekstu: umiejętność dobywania, odkrywania uniwersalnego projektu bycia, który staje się dla nas, czytelników, szybą, lustrem, witrażem…

Hartwig objawia także swoje zainteresowania antropologiczne. W jednym z utworów przedstawia własną wizję granicy. Tutaj – dział wodny, rozdzielający dwa oceany. To miejsce też jest święte – wprowadza porządek. A jednocześnie wzbudza w odwiedzającym je człowieku powrót wielkich pytań. O przynależność, tożsamość. „Jak uczcić to jedyne miejsce”?

„Poeci są jak rzeki” – pisał Hölderlin w hymnie na cześć Renu. Muszą być jak one, ponieważ dążą do całości. Pamiętać o źródle, dążyć do ujścia i toczyć swe wody miarowo. Rzeka przechowuje. Patrząc na nią, uświadamiamy sobie własne ubóstwo i nietrwałość. Poeta pozdrawia rzekę, modląc się o zachowanie jej wizerunku w pamięci jako wzoru. Autorka Wierszy… każe swojej bohaterce przede wszystkim powierzyć się rzece. Oddać jej własne gesty i słowa, aby je utrwalić:

O rzeko która jesteś wiecznym powrotem bądź mi pozdrowiona
i uczyń trwałym mój powrót do ciebie
przechowaj w swoim nurcie moje spojrzenie i moje zaklęciaJ. Hartwig, Pozdrawiam odległą rzekę [w:] tejże, Wiersze…, s. 20.[7]

Kolejna stacja z powrotu w nieciągłość, ulotność. To jak przywrócenie wzroku. Przeskok z uniwersaliów do myślenia konkretnego. I do percepcji. Rzeka jest jak śmierć. Doświadczenie jej piękna i bezmiernego spokoju przywraca nas światu. Tym razem zbliżamy się – pokorniejsi. Bardziej uważni. Wiedząc, że „to wszystko nie zostało stworzone dla ciebie” – możemy z wyostrzonymi do granic zmysłami spojrzeć na „jeszcze i ten wschód słońca / w Nevadzie”.

Protagonistka Hartwig dopiero teraz właściwie uzyskuje poczucie zakorzenienia w bycie oraz legitymację do dalszych poetyckich doświadczeń. To teraz następuje cała seria znakomitych wierszy powstałych z obserwacji różnych osób – po sąsiedzku z autorką – zamieszkujących Amerykę. Opowieści te powstają na bazie wnikliwych wiwisekcji, z krążącej w okolicach plotki, czasami – choć to najrzadziej – puszczone zostają całkowicie wodze poetyckiej wyobraźni. Te drobne historie o peryferyjnych bohaterach uderzają mistrzostwem swojej konstrukcji. Przedstawiają błahe zdarzenia pospolitych ludzi (Pan Porter się upił), lokalne dramaty (Gomez na dachu), piękne, ujmujące prostotą i ludzkim obliczem czyny (Wino pana Petersena). Tylko czujne oko i wrażliwość poetki pozwalają na łączenie pozornie odległych zjawisk, przenosząc obraz w sferę małej mitologii. Drobne wypadki niespodziewanie nabierają parabolicznego charakteru, zwykłe postaci przybierają na chwilę kostium świętych, historie długowiecznych starców zmieniają się pod piórem Hartwig w parabole o wadze i doniosłości ludzkiego życia (Minnie Robinson).

Poetycka wizja Hartwig rzadko bywa jednostronna. (Chyba tylko wówczas, gdy próbuje ona podnosić wypowiedź do wzniosłego tonu: „Idź naprzód spiesz się samotny przechodniu / za tobą cień szyderczy / w tobie krwawiący czas” z Miejskiej kołysanki jest raczej nieudaną namiastką Herbertowego patosu wezwania). Można zatem deliberować nad tym, czy utwór Morze wyrzuciło jest anegdotycznym rozwinięciem informacji prasowej o tragicznej masakrze wielorybów, w którym skupia się rys mentalności Amerykanów zamieszkujących senne, nadmorskie miasteczko czy też głęboką parabolą o cykliczności i magii – przerywającej bieg codzienności – zdarzeń w funkcjonowaniu wszelkich współczesnych społeczności, w ramach których mieszają się wpływy racjonalizmu i myślenia pierwotnego. (Zdaje się też zresztą, że Hartwig stać będzie do końca po stronie tych, którzy noszą ze sobą wszystkie przedmioty posiadające emocjonalną, ludzką wartość – Wahanie nad książką młodego poety).

Portrety i pejzaże amerykańskich prowincji u autorki Pożegnań charakteryzują się niebywałą drobiazgowością. Widoczny jest w nich cały kunszt operowania perspektywą. Każdy detal jest niezbędnym składnikiem misternego obrazu. Nie tylko amerykańskiej rzeczywistości. Wszak w utworach tych może przeglądać się każdy, kto bacznie obserwuje świat, próbuje rozpoznawać jego mechanizmy.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Adrian Gleń, Mądrość szeptu. Notatki o „Wierszach Amerykańskich”, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...