Jabłoń wiecznej młodości
Jabłoń wiadomości mego dzieciństwa
nadal zakwita i owocuje.
Każdego lata wspinam się na nią,
sadowię pośród rosochatych gałęzi
i zrywam kwaśne jeszcze papierówki,
wgryzając łapczywie w cierpki miąższ.
Z pobliskiego domu
matka od zawsze ponagla na obiad,
aż od jej ciągłego nawoływania
okno rozwiera się na oścież.
A ja z pełnymi wciąż ustami
odkrzykuję stłumionym głosem:
„Zaraz, mamo, jeszcze choć trochę…”,
wieści tajemnych nienażarty.
– – – – – – – – – –
A tu w napowietrznej osiedlowej auli
wszystkie miejsca przy otwartych oknach
i na kwietnych balkonach zajęte.
Z garderoby gniazdka, ufryzowany,
w czarnym fraku ze złotym dziobkiem,
wyfruwa na scenę z wiotkich gałązek
przy delikatnej perkusji wiatru
nasz kos wirtuoz – wyczekiwany,
by wdzięcznym pląsem-saltem-piruetem
wyśpiewać czar słonecznego popołudnia.
Witają go zewsząd roześmiane oczy
i trzepoczące bezgłośnie membrany
czujnie napiętych uszu.
Już stroi dziobek, wytęża gardziołko
i świergocze iście po Tuwimowsku
swoją kolejną arię,
pełną upojnie fantazyjnych treli.
Czy słyszy, jak po niej
biją mu nieustające brawo na bis
nasze uradowane serca?
– – – – – – – – – –
Wyciągnąłem poza poręcz balkonu dłoń
i zaszumiał mój dorodny przyjaciel jesion,
jakby na nią czekał.
Wtulił się delikatną gałązką, dziękując,
że znalazłem mu onegdaj pod mym szarym blokiem
cichy ziemi urodzajny kąt,
by przywieziony aż ze słonecznych zboczy
włoskich lasów dębowych
zawiązał korzenie i wyrósł tu na schwał,
dosięgnąwszy mojego piętra.
– Bądź spokojny, żadna piła cię nie skrzywdzi,
nie będę nacinał kory, jak tam by czyniono,
na sok zestalający się w ziarenka manny.
Za muru załomem nie doświadczysz wichur;
ocalisz zdobne białofioletowe pączki.
Rano, jak co dzień, w głodne płuca głęboko
będę wdychał pełen kwietnego aromatu
twój ożywczo-świetlisty tlen.
I zaproszę kosa z korony topoli
na przedwieczorny koncert pośród twych gałęzi,
wysławiający piękno naszej wespół zgody.
– – – – – – – – – –
Na mym Słonecznym Wzgórzu osłonięci obłokiem
składają pierwsze pocałunki-przysięgi,
obnażające noc aż po brzask.
Zgarniam czym prędzej z ekranu szyby
tę żywą, ruchliwą, coraz śmielszą czerwień.
Skrywam pod powiekami, by nikt nie rozpoznał,
że jak hardy ogier przez twój sen na przełaj,
wbiwszy zęby po chrapy w rudy obłok żądzy,
przynaglam mięśnie, szarpię zmierzwioną dreszczami sierść.
Na mym Słonecznym Wzgórzu przysiadają myśliwce,
jak ptaki, po pierwsze rzeźwe krople rosy.
W łakome muszle uszu zgarniam ostry warkot,
zaciekłym skurczem tłumiąc, by nie zbudzić snu.
Nie zejść noga za nogą ze spuszczoną grzywą
zwodzoną pochylnią śmiechu, kolącą jak żwir.
Tekst został zakupiony w ramach programu Tarcza dla Literatów.