Kos i święty Kevin
A jeszcze kos i ten jego święty Kevin.
Kos frunie w przestrzeni, ale tak bezbrzeżnej,
że nie wie gdzie uwić gniazdo.
Co dostrzegł w koronie ugiętych ku niebu palców?
Czym skusił konar wyciągniętego nieruchomo ramienia?
Czy zapuszczone w ziemistą pustkę korzenie stóp obiecywały przetrwanie?
Czy odnalazł wreszcie rajskie Drzewo Wiedzy?
I czy krążące w jego wnętrzu soki życia były mu zapowiedzią poznania?
Czy też był jedynie boskim posłańcem z misją wystawienia świętości na próbę?
A może - wspomniawszy chłód minionych nocy i tknięty współczuciem -
przysiadł na dłoni Kevina, by ją ogrzać?
A później otulić jeszcze pierzyną słomy, na której złoży jaja?
Czy ciepły puch wyklutych i wiecznie głodnych piskląt
wplecionych w sieć życia dopełnił bezruch świętego ramienia?
A skoro rzecz cała mogła się zdarzyć,
przedstaw sobie, że jesteś kosem. Lecz którym?
Niepomnym siebie, czy też przeszywanym wiecznym poczuciem lęku?
Czy opuszczając gniazdo w poszukiwaniu żeru czuje niepokój serca?
Z dala od dłoni Kevina trwoży się o los potomstwa,
którego jedynym obrońcą jest blask aureoli?
Czy wysiłkiem myśli odrywa się od bólu nawet krótkiej rozłąki?
Sam, odbity w głębiach walki o byt, modli się o moc zawierzenia.
Modlitwą jest trzepot jego skrzydeł,
ponieważ w obliczu świętości zapomniał samego siebie,
zapomniał jak smakuje strach.