My z Workuty
Nie chcę podawać swojego imienia i nazwiska. To nikomu nie jest potrzebne.
Nie chcę, żeby ktoś nawet przypadkiem dowiedział się, że przeszłam przez to piekło.
Człowiek potrafi się przystosować do każdych warunków.
Zbudować świat wokół siebie.
I wtedy jest łatwiej.
Nie chce pamiętać, jak to było.
Ale nawet w piekle można żyć.
*
Jeśli pamięć mnie nie myli i dobrze to sobie przypominam, wywieźli nas 10 albo 12 lutego 1940 roku. Pamiętam, że ojciec jeszcze próbował w ostatniej chwili zabić świnię, żeby zabrać chociaż trochę jedzenia na drogę. Miał na imię Maciej, mama zaś Eufrozyna. Mieszkaliśmy w Czeknie pod Łuckiem, tam moi rodzice pobudowali dom. Wprowadziliśmy się do niego w 1935 roku, ta data mocno tkwi w mojej głowie – w tym roku zmarł 12 maja marszałek Józef Piłsudski. Ojciec był sołtysem, nosił się po pańsku, do pracy w ogródku zakładał rękawiczki. Ziemi ornej uprawialiśmy sporo, a nad samym Styrem w naszym użytkowaniu był kawał łąki. Konie, wóz, narzędzia, krowy – mieliśmy wszystko, co konieczne było do gospodarzenia. I pomoc rodziny, i sąsiadów.
Nikogo już nie ma. Nic nie zostało po Szlichtach. Nie ma takiej potrzeby, żeby teraz o tym wspominać.
*
W Czeknie mieszkali razem Ukraińcy i Polacy. Obok siebie. Przez środek wsi szła główna droga, od niej odchodziły dwie boczne. Najbliższa czteroklasowa szkoła była w wiosce Jałowycz. Latem szło się na skróty, przez strumyk. A zimą do szkoły wożono dzieci saniami, raz dawali podwodę oni, raz my. Nikt z tego nie robił problemu. Był sklep, który prowadzili Żydzi. Był też dwór, tuż obok cerkwi, we dworze mieszkał pułkownik, między nim a rodzicami panowała zażyłość…
Pamiętam piękne lipy wokół dworu.
Pułkownika z rodziną i część naszych osadników, tych, co to mieszkali bliżej Styru, wywieźli wcześniej. Na nas przyszyła kolej w drugim rzucie. Wywozić – „dom pod srebrom” – kułak, bo dach pokryty był ocynkowana blachą… Zasypać studnie – bo kułaka. Zanim wykopano nową, przez rok cały chutor po wodę jeździł do rzeki…
*
Rodziców wywieźli na Szoksze, do wyrębu lasu koło Archangielska. Mnie oddzielnie, dali do obozu na Workutę. Towarowy pociąg, którym nas wieźli, stał tygodniami na bocznicach. Wyjechaliśmy wiosną, dotarliśmy pod koniec lata. W tym, co kto miał na sobie. Ubranie: waciaki, walonki, dostaliśmy dopiero w obozie. Po drodze jedni się rodzili, bo przecież jechały z nami ciężarne kobiety, inni umierali, chorowali… Wielu nie dojechało do obozu… „Podjom” – wstawać, będzie liczenie w nocy, przychodzili sprawdzać, czy nikt nie uciekł.
Dlaczego nam było wtedy do śmiechu – nie wiem, chyba tylko to nam zostało – śmiech. Byliśmy młodzi, wszystko wydawało się tak niedorzeczne, że aż śmieszne.
*
Osobne wagony przeznaczono dla kobiet, osobne dla mężczyzn. Były surowe kary za łamanie tego zakazu. Ale kiedy dojechaliśmy na miejsce, to do czasu, aż stanęły baraki – spaliśmy razem, mężczyźni po lewej, kobiety po prawej. Szła zima i jedni drugich popędzali, sami stawialiśmy sobie obóz. Może to wydaje się dziwne, ale więcej zainteresowania wzbudzała kromka chleba niż rozebrana, naga, młoda kobieta. Wyroki były różne: najmniej dziesięć lat, piętnaście, ale były i takie po dwadzieścia. Szukali szpiegów, wrogów Stalina. Ludzie przyznawali się do wszystkiego. Każdy człowiek ma jakiś poziom odporności, później już przestaje reagować rozumnie… Torturowali podczas przesłuchań, wyrywali paznokcie, miażdżyli palce, że moja głowa nie chce tego nawet wspominać, dusi mnie w gardle.
*
Dla nowych pobyt w obozie zaczynał się od kwarantanny. Trzeba było się do naga rozebrać i golili włosy, niby od wszy, żeby nie zawlec epidemii. Trafiłam do drugiego obozu, tak było to podzielone według liczb, mieliśmy może więcej niż kilometr od kopalni. Każdy dostał swój numer. Miał naszyty na ubraniu, na „buszłacie”, na czapce, na jednym kolanie spodni.
Nie chcę pamiętać swojego numeru, ale śni mi się po nocach.
Najpierw badała wszystkich komisja lekarska i byliśmy przydzielani do różnych prac. Najsłabsi pracowali na powierzchni, w obozie. Najsilniejsi w kopalni. Na bramie wyczytywali wszystkich po kolei, według numeru. Zimą szliśmy w takim tunelu ze śniegu, nawet głowy nie wystawały. Na łopacie się zjeżdżało po szynie od wózków na wyrobisko, na dół. Każdy miał swoją lampkę na ropę: śmierdziało, kopciło, wystarczył przeciąg i lampka gasła. Wtedy głową w słup, na oślep, po omacku, żeby pożyczyć od kogoś światła. Kopalnia pracowała na trzy zmiany, ci wychodzą, my w dół, tak na okrągło. Węgiel biło się kilofem, później łopatą „nagrużało” na taśmociąg, tam podchodziły „wagonetki”. Konie, takie małe „mongoły”, wyciągały wagoniki na powierzchnię. Jak któryś zdychał, było święto. Następnego dnia była „końska zupa”.
*
Nie robili różnicy – mężczyzna czy kobieta. Kopalnia była pod dnem rzeki. Z góry kapała woda. Nadstawiało się łopatę, kiedy chciało się pić. Te „tiulki” (szprotki) i „kambuły” (może to były flądry) – solone tak bardzo, że wydawało się, że nie da się ich zjeść, wywoływały straszne pragnienie. Woda była zimna i czysta jak kryształ, przesiąkała przez skałę, drążyła ją na wylot. Zawalały się te stropy raz za razem. Idzie nas na dół piętnaście, wraca dziesięć. Nikt nie wiedział, czy wróci. Przyszło i na mnie, też przywaliło.
Powiedzieli w szpitalu – może będzie chodzić. Napisali, że numer… – uszkodzenie kręgosłupa. Wtedy poznałam swojego męża – w szpitalu. Był krawcem, pisali mu w papierach: chory, trzeba było komuś szyć. Dlatego trzymali go w szpitalu.
*
Ale zaczęło się inaczej. Tu, w obozie, chorowała większość. Najbardziej podatni byli Litwini, padali jak muchy. Jak ktoś umierał na miejscu, to wykreślano go z ewidencji, do palca nogi przywiązywano deseczkę z numerem napisanym kopiowym ołówkiem. Jak na budowie albo w lesie – zakopywano albo zostawiano na śniegu. To zależało czy była zima, czy lato. Wtedy w ewidencji pisano: wybył w nieznane.
Mój przyszły mąż, jeszcze zanim go poznałam, w 1948 zaczął chorować na gruźlicę kości. Puchł. Na szyi, na piersiach. Wysłali go do „ołapa 9 i 10” – tak mówili na ten obóz, gdzie lekarz z Łucka robił operacje, wyjmował żebra i wkładał w to miejsce kawałki ebonitu. Nie zgodził się, wszyscy po tym umierali, odesłano go z powrotem. Leżał trzy dni z trupami w piwnicy pod barakiem. Nie umarł, więc taka lekarka ze Lwowa, której rodzinę rozrzucono po wszystkich obozach od Kazachstanu po Syberię, zrobiła mu na miejscu operację. Przecięła opuchliznę i wypłynęła ropa z kawałkami kości. I rany się zagoiły.
A jak okazało się, że umie szyć i jest krawcem…
Kiedyś, jak szedł pod eskortą poza obóz, żeby wziąć miarę na mundur dla naczelnika, znalazł porwaną teczkę z ceraty na śmietniku. Nie wiem, jak ją przeniósł, w każdym razie uszył sobie z koca granatowy płaszcz i z tą teczką przychodził do mnie, do kobiecego obozu. Nikt nawet nie przypuszczał, że ktoś mógłby się na to poważyć. Były dwie warty na bramie, nawet mu salutowali. Wiadomo – urzędnik, a od urzędnika dużo zależy. Życie zawsze jest silniejsze od wszystkiego, co wymyśli człowiek. A w tym najsilniejsza, największa jest miłość.
*
Po wypadku byłam miesiąc w szpitalu. Nie wróciłam na kopalnię, dali mnie do tartaku. Później do cegielni, do pieca. W środku było tak gorąco, że ludzie mdleli po kilka razy na dzień. Wtedy polewali ich zimną wodą z węża i gonili do pracy. Na koniec trafiłam do brygady budowlanej.
Dużo, może najwięcej zależało od brygadiera. Dobry, taki, co miał głowę na karku, potrafił zakombinować tak, że na papierze wypracowaliśmy piąty kocioł. Na pierwszy tylko 300 gram chleba i „bałanda” – woda z owsem. Na piąty prawie kilogram chleba, kasza, czasem się trafił kawałek końskiego mięsa, raz w miesiącu naparstek czerwonego cukru.
Szósty kocioł był w październiku, na rewolucję, wtedy dokładali białą bułkę.
Najgorzej robiło się w czerwcu, kiedy przychodziło ciepło. Te wszystkie ściany i kominy stawiane zimą na lodzie zaczynały się przewracać. I trzeba było udowadniać, pisać wyjaśnienia. Wszystko zależało od naczelnika. Wystarczyło, że powiedział – sabotaż. I już nie było brygadiera.
*
W obozie rodziły się dzieci. Niby teoretycznie nie było takiej możliwości. Kobiety za to karali. Kiedy byłam w ciąży, wywieziono mnie do obozu oddalonego o prawie dwieście kilometrów. Pracowałam przy kołchozie. Jak tylko robiło się ciepło, w powietrzu pojawiały się tysiące komarów. Powietrze było szare. Rozmoczonym w wodzie mydłem i gliną smarowało się twarz, uszy, kark, ręce, aż powstała na skórze skorupa. Nie dało się żyć od tych komarów. Pamiętam letnią burzę, w furmankę przed nami, na której wieziono kosy, uderzył piorun. Zakopaliśmy sparaliżowanego woźnicę aż po szyję w ziemi. Wyszedł z tego. Ale wszyscy najbardziej się cieszyli, że zabiło konia.
*
Nam urodziła się córka. Cały czas, od samego początku, pisałam do swoich – każdy miał jeden list na rok. Ale bali się odpisywać. I ktoś wreszcie mi odpowiedział, podał adres do rodziców na Szokszy. Tak się dowiedziałam, że żyją.
Dzieci zabierali do domu dziecka. Od rodziców, żeby wychować na radzieckich ludzi. Chcieliśmy, żeby naszą córkę wzięli na wychowanie dziadkowie. Ale nie było prosto. Urzędnicy się bali, jeden drugiego. To miejsce dla dziecka, w domu u moich rodziców na Szokszy, mąż kupił za swoje szycie. Igiełką.
*
Barak miał na oko ze trzydzieści metrów długości. Po obu stronach były piętrowe prycze. Na środku stały piecyki, zimą było przy nich gorąco, a na ścianach szron, w kątach sople. Każdy przynosił bryłkę węgla z kopalni w kieszeni i takie było nasze niepisane prawo. Wyjścia były od szczytów, dwa. Zamknęli nas w środku, dokładnie pamiętam datę – piątego marca 1953 roku, i trzymali tak dwa tygodnie. Nie wiedzieli co będzie dalej. Bali się buntu. Na robotu nie pajdiom, Stalin podoch – powiedział strażnik. Jedni się cieszyli, inni płakali, że umarł ojciec narodu. Tylko toalety, takie przenośne „parasze” pozwalali opróżniać. Ale u mężczyzn w obozie były rozruchy. Bili się między sobą: kryminaliści z politycznymi.
Po tym, jak Stalin zdechł i nastał Malenkow, wszyscy już tylko mówili o amnestii.
*
Ale nie do wszystkich przyszła amnestia. My byliśmy polityczni, nas wypuścili w 1956 na wolność. Bez prawa wyjazdu z Workuty. Jeszcze udało nam się zobaczyć, jak burzą pomnik Stalina w samym centrum miasteczka. Zaczepili linę do traktora i… rozleciał się, jakby był z gipsu.
Wzięliśmy ślub, miałam suknię ze spadochronu, welon z opatrunkowej gazy, mąż garnitur z obozowego koca, kwiaty były z papieru. Dostałam pracę na wolności jako nocny stróż. Miałam karabin, pilnowałam banku. Był egzamin ze strzelania. Na tarczy miałam trzy trafienia. Ale to nie ja strzelałam. W każdym razie zdałam. Tak to wyglądało. Nasze papiery na wyjazd mąż podsunął naczelnikowi, dostaliśmy zgodę na powrót do Polski.
*
Powrót, ale gdzie? Wyjeżdżaliśmy dokładnie, kiedy tam obchodzono rocznicę rewolucji październikowej, 7 listopada 1957.
Po drodze było przejście graniczne w Terespolu i punkt repatriacyjny w Białej Podlaskiej.
W walizkach wieźliśmy pomarańcze – wszyscy w Polsce później mówili, jak wam dobrze tam było.
*
Obowiązuje was milczenie we wszystkim, co dotyczy Workuty. Wygadacie się komuś i wracacie tam…, już my się o to postaramy – powiedzieli nam na miejscu na komendzie milicji – będziemy mieć na was oko, będziemy was sprawdzać, pilnujcie się.
Nam tu nie potrzeba wrogiej propagandy.
Podpiszcie.
Fragment książkiDo zobaczenia w piekle (Warszawa 2008).