11.05.2022

Puste miejsca

Publikacja z 15 marca, „Rzeczpospolita. Plus Minus” 1997.

Przez wiele lat PRL wpajano nam przekonanie, iż była jedna Wielka Rewolucja Październikowa, dla której czymś zaledwie w rodzaju chaotycznej uwertury była (tak zwana i pisana małą literą) rewolucja lutowa. Niedawno minęła niemal bez echa siedemdziesiąta dziewiąta rocznica (dziś już chyba tak zwana) Wielkiego Października, w tym tygodniu natomiast (13 marca) minęła okrągła, osiemdziesiąta rocznica nigdy niefetowanej rewolucji lutowej. Mimo że z łatwością możemy dziś sięgnąć po lektury, dotyczące roku 1917 w Rosji, które w inny sposób przedstawiają te wydarzenia, jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że obraz wciąż jeszcze jest niepełny. Szczególnie jeśli chodzi o relacje naocznych świadków. Całkiem niedawno, w ubiegłym roku (1996) polscy czytelnicy z ostali zaskoczeni wydaniem przez londyński „Puls” nieznanej książki Jana Parandowskiego. Opublikowany po raz pierwszy w 1919 roku przez młodego, dwudziestoczteroletniego wówczas autora, a dziś cudem niemal wydobyty z archiwów, Bolszewizm i bolszewicy w Rosji stał się swego rodzaju sensacją. O książce Parandowskiego jeszcze przed jej współczesnym wydaniem pisał na łamach „Rzeczpospolitej” Gustaw Herling-Grudziński, a także Krzysztof Dybciak, za którym warto przypomnieć także takie zapomniane pozycje, dotyczące wydarzeń w Rosji, jak Carat i rewolucja Brunona Rappaporta i Przez płonący Wschód Ferdynanda Goetla (którego wybitną postać przypomniał ostatnio „Plus Minus”, nr 6/97).

Zaniedbanie dotyczące wczesnej książki Parandowskiego wydaje się nieco dziwne, zważywszy późniejszą sławę autora MitologiiAlchemii słowa.

Zamazane plamy historii

Zarazem jednak nie jest to aż tak zaskakujące. Książka Parandowskiego dzieliła los wielu innych publikacji – wspomnień, analiz, powieści dotyczących tego samego tematu. Z książek o Rosji roku 1917 i lat późniejszych, pisanych przez świadków czy komentatorów owych wydarzeń, a przywróconych po roku 1989 polskiej kulturze, warto wymienić Lenina Ferdynanda A. Ossendowskiego i Pożogę Zofii Kossak-Szczuckiej, których pierwsze wydania ukazały się przed wojną (Pożoga jeszcze w latach 20.). Także wielokrotnie wówczas wznawiane, autobiograficzne opowiadania Eugeniusza Małaczewskiego Koń na wzgórzu po wojnie wydano dopiero w 1991 roku. Strzępy epopei Melchiora Wańkowicza, o I Korpusie Wschodnim generała Dowbór-Muśnickiego, wznowiono w 1993 roku. Wiele innych zapewne nie doczeka się wznowień, czy choćby opracowań. Dzielą ich los liczne pamiętniki dowborczyków, w tym także wspomnienia samego generała, jak i wspomniane już książki Rappaporta i Goetla. Wyjątkowym nazwać można fakt wydania w 1970 roku autobiografii hallerczyka i działacza niepodległościowego Edwarda Ligockiego Dialog z przeszłością, opatrzonej odpowiednio ostrożnym komentarzem wydawcy.

Literatura ta niekoniecznie musiała być jednobrzmiąca. Czym innym było pisarstwo związanego z białymi kontrrewolucjonistami Ossendowskiego i Zofii Kossak, piszącej o zniszczeniu przez rewolucję polskiej kultury ziemiańskiej na kresach, a czym innym wspomnienia Rappaporta o organizowaniu się na emigracji w Rosji polskiego szkolnictwa i życia kulturalnego. Relacja Goetla była analizą przemian zachodzących w gospodarce, na przykładzie rolnictwa w Tadżykistanie (w 1915 roku zaborca rosyjski ewakuował część ludności, instytucji i fabryk z ziem polskich w głąb Rosji przed natarciem Niemców). I choć niektóre z tych książek (w tym także szkice Parandowskiego) dotknięte są skazą antysemityzmu, mają wartość gorącego zapisu wydarzeń.

Pomimo wznowień kilku pozycji wspomniany okres pozostaje białą plamą, a może nie tyle białą, co zamazaną brzydką mazią fałszu. Istnieją bowiem wypełniające tę plamę dzieła, jak książka Krystyny Sierockiej, pod obiecującym tytułem Polonia radziecka 1917–1939, wydana w 1968 roku (PIW) czy już z początku lat 70. szkic Stefana Żółkiewskiego Rewolucja a przemiany kultury literackiej 1918–1939 w antologii Literatura polska wobec rewolucji (PIW), w którym ziarno od plew tak trudno oddzielić, że trzeba by nie lada cierpliwego Kopciuszka. Opracowania te i tym podobne badają stopień nasycenia literatury polskiej ideą bolszewizmu. Sierocka autorów takich jak Goetel zbywa krótko zarzutem „niezrozumienia istoty rzeczy”; podobnie Kossak-Szczucką, Ligockiego i Małaczewskiego, o których pisze, że „cechuje ich postawa nienawiści”. Epitety zastępują analizę. O istnieniu książki Parandowskiego Sierocka zapewne nie wiedziała, ale także nazwiska Ossendowskiego i Wańkowicza nie padają w ogóle, choć ten ostatni był przecież również autorem napisanej w latach trzydziestych Opierzonej rewolucji, w zasadzie przychylnej Związkowi Sowieckiemu.

Nie ulega wątpliwości, że po roku 1915 na terenie Rosji znaleźli się Polacy o różnych zapatrywaniach. Często tak młodzi, że ich dojrzałość kształtowała się równolegle z zachodzącymi wówczas wydarzeniami. Jan Parandowski był jednym z nich.

Powrócę do jego młodzieńczego, a wznowionego niedawno dzieła. Warta uwagi jest próba przedstawienia rozpadu aparatu państwowego i gospodarki w wyniku „reformatorskich” działań bolszewików (nieco podobna do analizy Goetla). Książka Parandowskiego jest uporządkowanym zbiorem szkiców teoretycznych i jako taka stanowi niewątpliwą wartość. Przynosi obraz nastrojów społecznych, ocenę kilku miesięcy władzy Rządu Tymczasowego, potem władzy bolszewików, która nie dość, że rozkłada państwo, to „nie cofnie się przed zarzutem despotyzmu i krwiożerczości, bo nie zna sentymentów, jak ich nie znał Iwan Groźny”.

Spojrzenie z dołu

Nie ujmując niczego wspomnianym autorom, wciąż najciekawsze wydają się dwie książki napisane przez ludzi, którzy do bolszewizmu przystali, by potem od niego odejść. Obie powstały po latach. Myślę tu o autobiograficznej powieści Igora Newerlego Zostało z uczty bogów. Napisana przez autora pod koniec lat 60., przeleżała w „Czytelniku” do roku 1980, gdzie znalazł ją Andrzej Mencwel i zdążył w krótkim okresie liberalizacji cenzury w Polsce opublikować prawie w całości, w redagowanym przez siebie miesięczniku „Meritum”. Potem, w latach stanu wojennego, całość ukazała się w 1986 roku w paryskiej „Kulturze” i podziemnie w „Nowej”, a w 1988 w „Czytelniku” z zaznaczonymi ingerencjami cenzury, by dopiero niedawno, w 1996 roku normalną drogą i w całości trafić do polskich księgarń. Drugą książką, o której myślę, są Moje wspomnienia emigracyjnego pisarza Wacława Solskiego, wydane w 1995 roku przez londyński „Aneks” (po raz pierwszy opublikowała je paryska „Kultura” w 1977 roku).

Po przeczytaniu w „Meritum” skróconej wersji powieści Newerlego, Adam Michnik, w pisanym w więzieniu eseju Ginąć odświętnie z 1983 roku, podkreślał jej wartość: „Polscy komuniści nie zostawili uczciwych pamiętników, zaś Polacy piszący o rewolucji bolszewickiej postrzegali ją zwykle tylko jako terror. W tym stanie rzeczy książka Newerlego – poza swymi walorami literackimi – stanowi również cenne źródło dla historyka”.

Jeśli nawet wspomnienia Solskiego również nie są całkiem szczere, nie ulega dla mnie wątpliwości, że ich wyjątkowość jest porównywalna z autobiograficzną powieścią Newerlego. Obie te książki to rodzaj spowiedzi, to próba znalezienia uzasadnienia dla własnej fascynacji, uczestnictwa i przyczyn odejścia, a właściwie w obu przypadkach – ucieczki od bolszewizmu. Rzecz jasna, są różnice. Pierwsza i wcale niebagatelna wynika z wieku.

Igor Newerly w lutym 1917 roku miał czternaście lat; był dzieckiem, które dorastało w tyglu wydarzeń i dorastając, zmieniało się, jak zmieniało się oblicze rewolucyjnej Rosji. Wiosną 1917 roku polityczne wybory były jeszcze przed nim. Jego zachłyśnięcie się rewolucją było więc zapożyczone, wspólne dla wszystkich otaczających go ludzi. „Na początku w dniach marcowych wszystkie głosy były zgodne i brzmiały odświętnie” – pisze. Potem zaczęła się rywalizacja o rząd dusz. Bolszewicy umieli zaskarbić sobie sympatię młodego chłopca drobiazgami. Nie bez znaczenia było, że objęcie przez nich władzy wybawiło go od sprawy sądowej, grożącej za ustrzelenie kaczek sąsiada. Podobnie wprowadzenie koedukacyjnego nauczania w gimnazjum i przydziały machorki dla uczniów. Nowa władza pasowała gimnazjalistów na dorosłych i mówiła do nich: „obywatele uczniowie”. O pierwszym roku władzy bolszewików pisał Newerly: „wpojono nam poczucie pewnej godności własnej i znaczenia”.

Socjaldemokraci zaś wypadali niekorzystnie, bo obraz przyszłości, jaki rysowali, co prawda „tchnął spokojnym optymizmem ludzi znających się na rzeczy, ale był bez polotu”. Ponadto:

[…] nie zdołali w sposób kategoryczny i powszechny udokumentować swej postawy obrońców demokracji i zdobyczy rewolucji, przekonać, że naprawdę tylko ich zwycięstwo ocali swobody obywatelskie, reformę rolną i wszystkie inne zapoczątkowane reformy ze szkolną włącznie, i byli bezbronni, nie posiadając własnej siły zbrojnej.

Na placu boju pozostali biali i czerwoni. Zwycięstwo białych oznaczałoby powrót starego porządku:

Tu Czeka, tam Oswag, czerwony terror, terror białych… Nie mieli przewagi moralnej i nic z objawienia, żadnej nowej wiary, ani perspektywy, bodaj gestu w stylu wielkiej gry, nawet pieśni nowej nie mieli, chyba tylko „Ach szabran moj, amierikanka”, coś z szantanu, a bolszewicy śpiewali „Wstawaj, proklatjem zaklejmionnyj” i to wtedy, w osiemnastym roku robiło wrażenie, brzmiało czystym gniewem, ogromnie prostą, wzniosłą nutą…

Ważna okazała się pieśń i jakiś splot przypadków działających na emocje. A także to, że pojedynczy ludzie, bolszewicy, z którymi zetknął się młody Newerly, byli ludźmi sympatycznymi. Nawet czekista okazał się w sprawie kryminalnej, w którą Newerly był bezwiednie wplątany, sprawiedliwy. To wszystko sprawiło, że „w puste miejsce sączyła się sympatia dla bolszewików”. Te puste miejsca w ludzkich sercach pozostawiła po sobie krótkotrwała demokratyczna władza.

Emocje zaprowadziły Newerlego do bolszewizmu, kazały wstąpić do komsomołu, wziąć w ręce Elementarz komunizmu Bucharina i agitować. Emocje go też od bolszewizmu odwiodły. Nowa władza okazała się demoralizująca (jest w tej powieści niesamowita scena orgii w pociągu) i nieznosząca krytyki. Wkrótce wystąpił z komsomołu, przestał odczuwać wspólnotę, starał się być niezaangażowanym świadkiem (pracował jako stenograf), uważnym obserwatorem, słuchał słów krytyki, zastanawiał się, dlaczego, jako komsomolec, nie znał ani jednego chłopa czy robotnika. Wątpił. Strach stał się teraz jego udziałem. Z Rosji wyjechał, a właściwie uciekł jako przekonany mieńszewik, jako stronnik przegranej sprawy.

Spojrzenie z góry

Wacław Solski był starszy od Igora Newerlego o sześć lat w momencie, kiedy to jest różnica kolosalna, między czternastym a dwudziestym rokiem życia. Solski znalazł się w Rosji nie z własnej woli, ewakuowany z całą rodziną i gimnazjum, ale był już człowiekiem o sprecyzowanych poglądach, członkiem koła młodzieżowego SDKPiL (w odróżnieniu od starszego brata, członka PPS). W Rosji w 1917 roku z rocznym opóźnieniem ukończył gimnazjum i wstąpił do SDKPiL. Od razu też został „zawodowym rewolucjonistą”, to znaczy pracował wyłącznie politycznie, „nie biorąc żadnej pobocznej pracy zarobkowej”.

Moje wspomnienia – to relacja człowieka „robiącego rewolucję na wysokim szczeblu”. Solski był członkiem Sowietu, znał lub przynajmniej stykał się z wszystkimi czołowymi komunistami: Leninem, Dzierżyńskim, Marchlewskim, Cziczerinem, potem także ze Stalinem. Przeciwnie niż u Newerlego, w jego autobiografii mniej emocji, więcej rachunków. Czasem jest to rachowanie zabawne, jak to w okresie tak zwanej dwuwładzy, kiedy po liczbie samochodów stojących przed siedzibą Sowietu lub Rządu Tymczasowego można było się zorientować, kto w danej chwili istotnie sprawuje władzę.

Solski, raz wstąpiwszy do partii, utożsamił się z jej programem, podlegał dyscyplinie partyjnej. Często pisze po prostu: zrobiliśmy to, zrobiliśmy tamto. Nie pisze, co myślał. Jego książka ma wartość historyczną, Solski podaje wiele liczb, czego nie pamięta, doszukuje się w archiwach i skrupulatnie uzupełnia tymi informacjami swoje wspomnienia. Porównując jego wspomnienia z książką Newerlego, można dojść do przekonania, że wielkie sprawy przejmowały ludzi w dolnych sferach rewolucyjnych hierarchii; agitatorzy z Elementarzem Bucharina w rękach kierowali się uczuciami i ideami. Na szczeblu wyższym toczyła się po prostu gra. Na początku 1917 roku Solski brał udział, z ramienia bolszewików, w pracach komisji przygotowującej wybory do Konstytuanty. W tej komisji jako przedstawiciel bolszewików, popierał spekulacyjny strajk piekarzy, który, choć niesłuszny ideologicznie, w danej sytuacji był na rękę bolszewikom.

Tak jak wiele opowiadań Solskiego i jego wspomnienia traktują o wartości wiary i o utracie wiary (mowa o wierze w ideologię), o trudności podjęcia decyzji i o zerwaniu. Lektura Moich wspomnień potwierdza tezę wybitnego katolickiego publicysty, socjologa i etyka Mariana Zdziechowskiego, który interpretował ideologię bolszewicką jako religię i w tym upatrywał jej siłę i dar przyciągania. Na kartach swoich wspomnień Solski podkreśla to wielokrotnie.

Może książka Newerlego nie ocieka krwią, ale mimo wszystko autor Zostało z uczty bogów otarł się o głód, niedostatek, zagrożenie, widział śmierć, poczuł strach, gdy w ulicznej strzelaninie kule przeleciały koło niego. U Solskiego tego wszystkiego nie ma i paradoksalnie, dzięki temu jego wspomnienia pozostawiają niesamowite wrażenie. Solski bywał delegatem, przedstawicielem różnych ciał, mówcą na wiecach, korespondentem prasowym w Berlinie, dyplomatą sowieckim w Paryżu, człowiekiem zatwierdzającym scenariusze filmów produkowanych przez Sowkino. Nie miewał kłopotów materialnych, mieszkaniowych. Śmierć pojawia się na kartach jego wspomnień w zasadzie jako widmo przyszłych czystek, mających nastąpić w latach 30. W przypisach, oznaczonych gwiazdkami, znajdują się nazwiska przyszłych ofiar Stalina.

Sporo czasu zajęło Solskiemu i wiele perypetii mu się przydarzyło, zanim uświadomił sobie, jak dalece rzeczywistość nie przystaje do ideałów, w które wierzy:

Pewnego dnia pomyślałem sobie, że żyję w Moskwie jakby na marginesie, że od czasu przyjazdu z Paryża stykam się wyłącznie z pisarzami i ludźmi, którzy należą do rządzących albo w każdym razie „wyższych sfer” i którym dobrze się dzieje, że nie mam żadnego kontaktu z robotnikami i nie wiem, co myślą.

By to sprawdzić, musiał zamówić sobie prelekcję w fabryce. Pytania robotników dotyczyły tylko jednego: dobrobytu, w jakim żyje prelegent. Rewolucja zatoczyła koło. Rosyjscy robotnicy masowo biegali na spotkania z polskimi komunistami, którzy przyjeżdżali do Związku Sowieckiego z Polski w związku z wymianą więźniów. Przychodzili tam, żeby zobaczyć „prawdziwych komunistów”, to znaczy takich, co za przekonania siedzą w więzieniu, a nie opływają w dostatki.

W 1928 roku Solski, za zgodą partii, wyjechał do Niemiec leczyć astmę. Rok później zerwał z komunizmem i pozostał na emigracji. W wywiadzie dla „Aneksu” z roku 1987 w rozmowie z Renatą Gorczyńską, Janem Kottem i Czesławem Miłoszem o swoich wczesnych przekonaniach mówił:

Gdyby nam ktoś wtedy powiedział, że w państwie idealnym, po rewolucji, równości nie będzie, bo zawsze jest ktoś, jeśli nie bogatszy, to mądrzejszy, energiczniejszy albo silniejszy od innych, zareagowałbym na to śmiechem i odpowiedział, że to jest niemożliwe.

Z komunizmem zerwał, z kapitalizmem się nie pogodził, na długo odsunął się od polityki. Pod koniec Wspomnień pisze lakonicznie: „później zostałem socjalistą”.

Krótki oddech rewolucji

Wraz z upadkiem Związku Sowieckiego odzyskaliśmy perspektywę, dzięki której nieco inaczej układają się wydarzenia 1917 roku. Podkreślam: odzyskaliśmy, nie uzyskaliśmy. Uważny czytelnik książek, powstałych w okresie międzywojennym i opisujących te wydarzenia, zauważy, że autorzy najczęściej piszą o dwóch rewolucjach roku 1917 (w tym o rewolucji lutowej zazwyczaj z aprobatą, a nawet z entuzjazmem). Podkreślają demokratyczny charakter Rządu Tymczasowego, nawet jeśli, jak Goetel czy Rappaport, widzą słabość charakteru premiera Kiereńskiego. Parandowski, także jego słabości dostrzegając, popada nawet w pewną egzaltację, widząc w nim męża opatrznościowego, który nie wykorzystał sytuacji. We wspomnianych książkach niemal nigdy wydarzenia lutego i października nie zlewają się w jedność; skrupulatnie oddziela się te daty, najczęściej mówiąc o rewolucji lutowej i przewrocie październikowym. Takie rozróżnienie robi w swoich wspomnieniach i esejach także Józef Czapski, również świadek wydarzeń 1917 roku w Rosji.

„Cała Rosja uwierzyła, że nastał moment wolności, prawdziwej demokracji, więcej jeszcze, braterstwa wszystkich ludzi […] Widziano w tym rezultat, owoc cierpień i heroizmu niezliczonych rewolucjonistów i niepodległościowców pokoleń poprzednich” – pisze w eseju Człowiek w Rosji Sowieckiej o rewolucji lutowej. W przewrocie bolszewickim widział koniec tej krótkiej epoki. Podobnie w wydanej w 1918 roku książce pisał Rappaport. Widział między uciskiem caratu do marca 1917 a uciskiem „pod zmienioną etykietą” krótki „okres wytchnienia”, mimo iż zarzucał rządowi Kiereńskiego małą wrażliwość na sprawę polskich dążeń niepodległościowych.

Rozróżnienie na rewolucję lutową i przewrót październikowy robią także Newerly i Solski. Newerly, w wywiadzie udzielonym na krótko przed śmiercią Jerzemu Jastrzębowskiemu dla „Tygodnika Powszechnego”, specjalnie dobitnie to podkreśla. Przyznaje to wyraźnie także Solski we wspomnianym wywiadzie w „Aneksie”. Pozostaje tylko kwestia czy Lenin rewolucję stłumił, wykradł rząd dusz, czy też, jak uważał Solski, schylił się tylko po władzę, która leżała na ulicy. Porównując oba wydarzenia, pisze on: „Podczas rewolucji lutowej tłum wykazywał nadzwyczajną sprawność […] panował wówczas braterski i podniosły nastrój. Teraz atmosfera była zupełnie inna. Wszyscy nienawidzili wszystkich…”.

W noc, poprzedzającą przejęcie władzy przez Lenina, rozmawiał z zaprzyjaźnionym dentystą, zwykłym człowiekiem. Przytacza jego słowa: „Rewolucja – mówił – wypędziła cara. Bardzo dobrze zrobiła. Ale rewolucjonistom zachciało się zbyt wiele, zaczęli sięgać po gwiazdy na niebie, więc to się musi źle skończyć…”.

Wkrótce potem Solski rozmawiał z samym Leninem. Nie miał wątpliwości, że za głównych wrogów Lenin uważa „panów mieńszewików” i „panów eserów” i że to, co zaczyna się rodzić w Rosji, to jakiś „socjalizm bez demokracji”. Co ciekawe, również Zdziechowski, patrząc z zupełnie innych przecież pozycji, w swoich szkicach (zbiór Widmo przyszłości i szkic Czerwony terror) podkreślał, że eserów właśnie i mieńszewików bolszewicy mieli za największych wrogów, choć jednocześnie z tych pozycji patrząc, uważał, że ich ideologię dzieli jedynie „wąski strumyk”.

Według Paula Johnsona, autora Historii świata XX wieku (od roku 1917) przewrót bolszewicki (podobnie widzieli to wspomniani polscy autorzy) zmiótł zdobycze rewolucji lutowej, zgniótł młodą rosyjską republikę, która liczyła zaledwie kilka miesięcy, a przywrócił stary ustrój, w spotęgowanym stopniu i ze zmienioną obsadą.

Być może takie spojrzenie, takie dzielenie rewolucji, jak włosa na czworo, jest tylko jedną z możliwych perspektyw. Inną wybiera rosyjski politolog Aleksander Pastuchow (jego pogląd przytaczam za szkicem Christopha Neidharta Prawdziwy koniec czasów carskich, „Literatura” nr 6/96). Uważa on, że dopiero rozpad Związku Sowieckiego zakończył przebudowę Rosji, która rozpoczęła się w XVII wieku za czasów Piotra Wielkiego. Tę przebudowę „należy rozumieć  pisze Pastuchow  jako trzy wieki trwającą rewolucję burżuazyjną”.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Ewa Nawój, Puste miejsca, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...