Warszawa 1944. Akademia
Tak, oni mieli szczęście. Wtedy każdy szczeniak
rodził się prosto na scenicznych deskach
byle jęk mógł się zmienić w nowy refren hymnu
a nie sprzątane trupy – kamieniały
w osobliwe pomniki –
Ale sztuka życia
to pozostać na scenie gdy uprzątną truchła
i zbierać brawa. No cóż: życie nie jest
dla chorych i dla ckliwych. Choć ma urok
bezsprzeczny miłość, której każdy gest
musiał być dobrze odmierzony
bo mógł ostatnim być, choć jeszcze wzrusza
szara sylwetka chłopca biegnąca naprzeciw
czołgów – z butelką zapaloną w ręku,
choć nawet efektownie brzmi to, co on krzyczy
na tematy ojczyzny nim padnie na bruk – – –
Te głosy i odgłosy nie mogą zagłuszać
dzisiejszej prawdy: świergotu tramwajów
psalmu domowych garów…
Te szeregi zmarłych
idące przez ruiny jak antyczny chór –
muszą zostać w ruinach!
Przybyliśmy po to
aby załatwić z nimi nasze porachunki –
Cóż można zrobić zmarłym, co im jeszcze zabrać
– śmierć tylko. Kości oskrobać z legendy
aż będą tylko białe, tylko trochę śmieszne
jak zbyt kuse protezy…
Po czym bić brawo, żeśmy ocalili życie
Tak jak umiemy – przed wielkością śmierci.