Nowy Napis Co Tydzień #194 / Frankenstein nasz powszedni
Potwór stworzony przez Wiktora Frankensteina wymknął się nie tylko naukowcowi, ale także Mary Shelley, która powołała go do życia na kartach swojej powieści. Zamiast dokonać obiecanego samospalenia gdzieś na biegunie polarnym, przybiegł do Jamesa Whale’a i wskoczył do jego filmu z 1931 roku. Od tamtej pory żyje (albo umiera raz po raz, aby wciąż powstawać) w naszych umysłach. O ile Mary Shelley kazała czytelnikom go sobie wyobrażać, o tyle James Whale ucharakteryzował Borisa Karloffa w sposób, który zdominował naszą wyobraźnię. Od teraz, gdy mówimy „Frankenstein”, widzimy toporną głowę z wielkim czołem, podkrążonymi i zapadniętymi oczyma oraz obowiązkowo śrubami sterczącymi z szyi. Jednak Frankenstein Whale’a, nie ma wiele wspólnego z potworem (tym literackim) wykreowanym przez Mary Shelley w 1816 roku. Do kogo należy zatem Frankenstein? Jean-Jacques Lecercle, francuski profesor zajmujący się literaturą angielską, odpowie w tym sporze, że trochę do Shelley, trochę do Whale’a, ale przede wszystkim do nas. Nie powinno nas to dziwić, skoro Frankenstein – tak literacki, jaki i filmowy – składa się z wielu pozszywanych ze sobą elementów.
Faust, Mefistofeles i stwór
Przyznaję, że lubię od czasu do czasu przeczytać książkę przedstawiciela świata akademickiego, który nurza się w śmietniku kultury masowej. Gdy przeczytałem, że Umberto Eco zaczytywał się w komiksowej serii Dylan Dog, od razu poczułem się lepiej. Można zatem poświęcać blask swych oczu nie tylko dla starożytnych traktatów, ale również pstrokatych problemów. Jean-Jacques Lecercle czyta i ogląda Frankensteina, sprawnie balansując pomiędzy dwoma światami, tak tym uczonym, jak i tym stworzonym dla naszej podniety. Co jest takiego – pyta Lecercle – w obydwu Frankensteinach, że pomijając już różnice obydwu dzieł, wciąż absorbują nasze wyobrażenia? Coś bardzo istotnego, niezwykle ważnego, skoro trwamy przy leciwym już potworze. Jeśli jednak poprosilibyśmy o argumentację tej fascynacji monstrum, trudno byłoby znaleźć jasne słowa. Intuicyjne odczuwamy, że w tej postaci jest „coś”, ale sens zdaje się leżeć w krainie nieuświadomienia. Lecercle podpowiada: to mit. Frankenstein zawiera w sobie dwa podstawowe mity. Pierwszy to mit o stworzeniu (choć jest to stworzenie na opak), drugi zaś to mit o buncie, gdy stworzenie rzuca wyzwanie twórcy. Jean-Jacques Lecercle nie poprzestaje na tej odpowiedzi. Odwołując się do pisarzy filozoficznych z epoki oświecenia, zerkając czasem na Marksa, posiłkując się Freudem, a przede wszystkim swoją znajomością literatury wiktoriańskiej, uświadamia, jak bardzo powieść Mary Shelly jest szkatułkowa, zaś film Jamesa Whale’a przypomina kinematograficzną matrioszkę.
Odpowiadając dlaczego Frankensteina można potraktować jako mit, Jean-Jacques Lecercle argumentuje:
Na pierwsze z pytań można dać trzy odpowiedzi: jest to powtórka mitu Fausta; jest to nowoczesna wersja mitu Prometeusza; jest to mit oryginalny, jeden z naszych nowoczesnych mitów, należących do kategorii mitów o stworzeniu.
Wiktor Frankenstein rzeczywiście przypomina doktora Fausta. Obydwu łączy pasja wiedzy, ale także i pycha. Wiedza, której przecież pragnął, jest zakazana. Potwór natomiast ma w sobie coś z Mefistofelesa. Przede wszystkim potęgę – jest znacznie silniejszy, szybszy, zwinniejszy i odporny na głód oraz warunki atmosferyczne niż człowiek. Jedocześnie Wiktor Frankenstein jest także Prometeuszem i to „nowoczesnym”, co podkreśla sama Shelly w pełnym tytule swego dzieła. Ten współczesny Prometeusz ponosi karę za wykradzenie tajemnic bogom. W tym przypadku jest to ogień życia, życiodajna iskra. Ścigający Wiktora potwór byłby zatem sępem, który nie może doczekać się wnętrzności naukowca… Zarysowane tutaj myślenie literaturą Jeana-Jacquesa Lecercle’a powinno zachęcić czytelnika literatury klasycznej. Autor świetnie wskazuje nici łączące różne tytuły, a także błyskotliwie i śmiało dokonuje własnej interpretacji. Podobnie rzecz ma się z echem głównych dzieł filozofów oświecenia. Frankenstein jest wszakże dzieckiem swoich czasów, z wpisanymi weń pytaniami o tabula rasa i szczęśliwego dzikusa żyjącego poza społeczeństwem.
Pozszywać czas
Jean-Jacques Lecercle jest jednak w swojej książce zbyt skromny. Zasugerował w tytule, że zajmować się będzie jedynie mitem i filozofią. Choć wywiązuje się z tego, to zapomniał wspomnieć o jeszcze jednym aspekcie. Jest nim historia. Autor z iście detektywistyczną werwą rozszyfrowuje okruchy odwołań poczynionych przez Mary Shelley, wskazując, jak Frankenstein jest odpowiedzią na to, czego doświadczali państwo Shelly. Jednocześnie nie da się zrozumieć Frankensteina bez historii rodzinnej autorki. W jej biografii przecież rzeczywiście znajdował się potwór.
Monstrum z powieści Shelly jakby celowo ustawia się ponad czasem. Zaciera ślady i myli wnikliwego czytelnika. Akcja powieści rozgrywa się przecież na znacznym obszarze – od Genewy, Ingolstadt po Sankt Petersburg i biegun północny. A czas? Datowanie listów, na których opiera się Frankenstein, wskazuje nieokreślony rok „17…”. Powieść Mary Shelly miała pierwsze wydanie w 1818 roku, zatem uporczywie wskazywany i zamazywany jednocześnie „17…”, to czas nie teraźniejszy, ale wciąż bliski, nieodległy. Gdy w rozdziale dziewiętnastym Wiktor Frankenstein zatrzymuje się w Oksfordzie, narrator czynni ciekawą uwagę:
Gdy wjechaliśmy do tego miasta, nasze myśli wypełniło wspomnienie wydarzeń, które się w nim dokonały przed ponad półtora wiekiem. To w nim Karol I zgromadził swoje siły. To miasto pozostało mu wierne, kiedy cały naród porzucił jego sprawę i przeszedł pod sztandar parlamentu i wolności.
Lecercle rozpoczyna swoje śledztwo: skoro wiemy, że Karol I schronił się w czasie wojny domowej w Oksfordzie w 1642 roku to „półtora wieku” od tej daty daje nam rok 1792. Potwór stworzony przez Wiktora Frankensteina czyta także Cierpienia młodego Wertera, a one zostały wydane po raz pierwszy w 1774 roku. Mało tego: w rozdziale dziesiątym Wiktor recytuje dwie strofy wiersza napisanego w 1816 roku przez męża Mary, Percy’ego Bysshe’a Shelley’ego. Wszystko wskazuje zatem, że akcja powieści dzieje się w okresie rewolucji francuskiej oraz w epoce napoleońskiej. Byłyby to więc ramy chronologiczne lat 1792 do 1815. Tyle zdradzają „twarde daty” wyrażone wprost w powieści. Innych wskazówek dostarczają wydarzenia opisane przez autorkę, które mogą być twórczym przetworzeniem tego, co się rzeczywiście wydarzyło. Lecercle pisze:
Na koniec zauważę, że ten proces personifikacji w rzeczywistości dokonał się już w ówczesnym dyskursie politycznym (w pamfletach i karykaturach). Główną rolę gra w nim przecież potwór – Bonaparte, który z początku uosabia rewolucję, by następnie stać się Bonym, poczwarą, wilkołakiem, którym straszy się dzieci, kiedy nie chcą iść spać. Zresztą ta postać świetnie się nadaje na taką przemianę. Jej kariera jest na obraz i podobieństwo świata na opak zrodzonego przez rewolucję: nikomu nieznany korsykański drobnomieszczanin został cesarzem. Stworzony przez Dyrektoriat, szybko uświadomił swoim stwórcom, że byli tylko uczniami czarnoksiężnika. To, co nazwane bywa jego epopeją, jest niczym więcej niż długą ucieczką do przodu, która dobiegła końca na ściętych lodem bezkresach Rosji i w Moskwie spustoszonej przez ogień (dokładnie tak jak potwór złoży się w ognistej ofierze pośród lodów bieguna północnego).
Za potworem czai się ktoś jeszcze
Dociekania chronologiczne idą w parze z interpretacją, jakiej dokonuje Jean-Jacques Lecercle: potwór Frankensteina to potworność rewolucji francuskiej. W powieściowym monstrum zawiera się zachwyt, rozczarowanie, aż wreszcie odraza angielskich intelektualistów.
Zachwyt, bowiem monstrum Frankensteina jest rzeczywiście kreacją nowego człowieka. W dodatku kreacją z idei. Potwór uczy się mówić i czytać, zgodnie z poglądami Johna Locke’a o „czystej karcie” , jest wychowywany z dala od społeczeństwa, podobnie jak Emil Rousseau. Jeśli wczytamy się dobrze we Frankensteina, to ujrzymy stworzoną istotę, która jest lepsza od swojego stworzyciela. Monstrum jest szybsze, wyższe, nie żywi się mięsem i nie zna zła, dopóki nie spotka społeczeństwa. I wreszcie rozczarowanie i odraza, ponieważ ten „nowy człowiek” nie chce się podporządkować, chce żyć po swojemu (potwór pragnie małżonki dla siebie), a żeby dopiąć swego nie cofnie się przed żadnym okrucieństwem.
Za potworem rewolucji czai się jeszcze jeden potwór. Jest nim ojciec Mary Shelly, William Godwin, angielski pisarz, człowiek skrajnej lewicy, który całym sercem był za krwawą rewolucją. Tworząc postać potwora, Mary Shelly dokonywała też rozrachunku z własną historią. Czy nie jest to interpretacja nazbyt Freudowska? I tak, i nie. Rzeczywiście duch Freuda unosi się gęsto nad rozważaniami Lecercle’a, ale jednocześnie autor dokonuje niesamowitej analizy biografii rodzinnej Mary Shelly (fascynujące wyjaśnienie wagi imienia William!), wskazując twarde dowody.
Frankenstein jest nasz
Nie odbiegliśmy za bardzo od naszej fascynacji Frankensteinem? Wręcz przeciwnie, właśnie teraz dotykamy jego istoty, czyli martwej, ale ożywionej tkanki, grubych szwów właśnie. Dwa fragmenty z książki Frankenstein. Mit i filozofia pozwolą ujrzeć myśl Jeana-Jacques’a Lecercle’a w pełnym świetle:
Potwór jest więc istotą sprzeczną, a opowieść, po której się szamocze, to po prostu długi oksymoron: opowiada historię żywego trupa – żywej istoty spreparowanej za pomocą martwych tkanek, czyli będącej takim samym undead jak wampiry z „Drakuli”.
Tym więc, co we Frankensteinie poddam analizie, nie są marzenia, w których mnożą się dziwaczne istoty, dla marzyciela – dla podglądacza – będące źródłem rozkoszy, lecz pojedynczy, nieświadomy fantazmat, możliwy do dostrzeżenia wyłącznie w śladach pracy tekstualnej, które zostawia. Nie jakaś treść czy pełnia, lecz raczej pustka, szczerba, grupa śladów – praca, a nie przedstawienie.
Na czym zatem polega trwająca, ponad stuletnia (dla wersji książkowej) i niemal stuletnia (dla wersji filmowej) fascynacja potworem Frankensteina? Dostrzeżemy w tej postaci swoisty nadmiar. To bunt stworzenia wobec stworzyciela – jako taki może być sprzeciwem zarówno wobec Boga, jak i wobec każdego autorytetu nad nami. To ostrzeżenie przed dehumanizacją naszych wzajemnych relacji międzyludzkich. To ostrzeżenie historii i nauki przed wprowadzaniem w czyn idei mających zbawić ludzi przez ludzi. To wreszcie zwiastun nowoczesności z jej masowością i zacierającym granice synkretyzmem… Listę można ciągnąć niemal w nieskończoność. Można pozszywać (dosłownie) Frankensteina ze wszystkiego, z przeróżnych elementów, ale nigdy nie będzie to skończony projekt. Frankenstein – wieczny work in progres, ciągle tworzące się i w związku z tym niedokończone dzieło. Wieczny szkic. Co nas w nim pociąga? Sprzeczność potwora. Z im większej liczby elementów jest pozszywany, im więcej teorii w nim widzimy, tym bardziej dostrzegamy odbicie nas samych. Te ściegi, te szwy, te niepasujące do siebie elementy, to właśnie my.
Na koniec jedna uwaga. Frankenstein. Mit i filozofia został wydany po raz pierwszy w 1988 roku. Autor dokonał wnikliwej analizy dostępnych wówczas filmów grozy nawiązujących do potwora stworzonego przez Shelley i Whale’a. Nie jest moim zamiarem uaktualniać tutaj filmografii. Mam jednak doświadczenie współczesnego ojca, które idealnie tutaj pasuje. Frankenstein – ten od Whale’a – nie stał się zamknięta historią, przeciwnie: postać tę można zobaczyć, jak radzi sobie w filmach dla znacznie młodszego widza. Frankenweenie czy Hotel Transylwania (gdzie nazywany jest pieszczotliwie Frankeem) dały tej postaci kolejne życie, a ono okazało się, jak zawsze, nieoczywiste.
Jean-Jacques Lecercle, Frankenstein. Mit i filozofia, tłum. Piotr Herbich, Evviva L’arte, Warszawa 2022.