Buty do niechodzenia
Najdalej od chałpy był Jędrzej Jędrzej we Lwowie. Skoro został z wojska zdemobilizowany i wrócił się do dom, nigdzie nie ruszał się kamieniem. Raz w roku szedł na targ do Rzeszowa. Tyle. Jj Jj był przy wojsku w wielgim mieście i wiedział, że chłop nie jest stworzony do wędrówki tak jak panowie; wiedział też dokumentnie, czym różni się panowa droga od chłopowej.
We Lwowie widział Corso przeznaczone przechadzkom. W lato, z wieczora Corso mrowiło się ludziami. O tej porze miasto zaczynało szumieć jak muszla ślimaka, a ściany kamienic oddajać ciepłość niczym nagrzana cegła pod pierzyną. To czas, gdy pod latarniami z chrabąszczowymi kloszami, tymi bzyczącymi umbrami, chodzowali panowie z paniami.
Najwięcej było wojskowych par. Przechadzki zażywali tu różnego stopnia oficerzy z damami: porucznikostwo, państwo jenerałostwo, hauptman z hauptmanową, lejtnant z lejtnantową, oberst z pułkownikową babą. A wszyscy strojni. Oficerzy wyelegantowani, wyświeżeni kolońskimi wódkami, przy szablach. Damy wytrefione, uróżowane, z wyszczypanymi policzkami, woniejące angielską parfumą i pięknie ustrojone. W obleczeniach takich więcej od święta, jak z dziennika mód, w sukniach aksamitowanych i z atłasu, z parasolkami, wyglądały na światowe damy, Francuzice, modystki.
Pary chodzowały, by chodzować, flanowały, znaczy włóczyły się, z miejsca do miejsca, jak wartnik, który z nudów studiuje swój krok, a w nocy próbuje defilować. Szpacerowały niespiesznie niby dworzany lub pary na Grabenie we Wiedniu. Panowie z rękami założonymi z tyłu lub pod rękę z damami. Czasem kobieta prowadziła pieska, czasem dziecko, które reprymendowała i czyściła. Wtedy przystawali. Urękawicznionymi rękami kobieta wyjmowała batystową chusteczkę i czyściła jego buzię.
Było w tym wiele etykiety. Wszyscy robili sobie grzeczności. Chodzowali czujnie, aby nie popełnić niczego przeciw akuratności i zasłać ukłon wszystkim, z którymi mieli albo mieć powinni towarzystwo.
Więc kiedy trafiali znajomych im ludzi, postępowali z nimi po szarmancku. Pany oficery dawali im uszanowanie: prężyli się, trzaskali kopytami, salutowali ich po wojskowemu i całowali rączki kobiet. Damy cmokały się.
Zupełnie jak przed kościołem w Zaborowiu, gdzie chłopaki muszą razy dwa (na powitanie i na pożegnanie) ukochać w rękę wszystkich familiantów i familiantki: wszystkich wujaszków i wujanków, ciociów i swoków (mężów ciociów), stryjków i stryjanków – tych prawdziwych i tych przystebnowanych, którzy – choć nie zapisują się do rodziny – są traktowani familiarnie. Różnica jest taka, że chłopaki całują ręce krewnych jak xiędzową stułę, jak rękę karmicielki, jak kromkę chleba, która spadła niechcący na ziemię, na Corso zaś całują powietrze.
I te gadki. Na Corso w maju obojętnostki mówiono. Rozmawiano, by rozmawiać, nikto nie zapuszczał się w dłuższe dysputy. O zdrówko zapytywanie. W porządku, odpowiadanie. O pogodę zagadywanie. Będzie padało. Chyba tak. Chyba nie. A może. A jednak. A gdyby padało. To udawane zainteresowanie: „Doprawdy? Czyżby? Co też pan powie?”. Cha, cha, cha. He. he, he. Te uśmiechy przymuszone, ci ludzie nie z serca weseli. A potem żegnanie z należnymi względami. Rączek podawanie. Rączek cmokanie. Powietrza całowanie.
Chłopowa droga jest daleko gorsza czem pańska. Nie jest szutrowana jak Cesarski Gościniec ani wysadzana akacjami jak panowa wiodąca ku dworowi. Chłopska droga jest dółczasta, grudziasta, pylna latem, błotna jesienią i jest śmieciskiem. Tak, nikczemną drogą ze śmieciarskich odpadków. Wszystko, czego nie można spalić pod kuchnią, wyrzuca się na drogę. A i to, co się spaliło też, bo zimą, gdy ślizgota, ludzie sypią popiół poprzód siebie.
Wsiowa droga zawsze jest dojazdową albo dowodnią. I jest bardzo niesposobna. Po niej się nie szpaceruje, nawet nie odbywa się podróży na piechotkę, tylko lezie, dyrda, wlecze. Drogą pańską można przyjść, chłopową można się przykidać albo przytyndrać.
Po chłopskiej drodze chodzi się w podlejszej obuwi, po pańskiej – w kościelnej. Na jesieni chłopy używają dwie par butów. Do świętalnych ubrań wzuwają żółte juchtoki albo chodaki z podeszwami wyciętymi z olszowego drzewa i cholewami ze świńskiej skóry, tak podłe, że nie zakłada się do nich onucy, a tylko wpycha słomę, i że każdy chodak pasuje na lewą i na prawą nogę. I idą w nich do Hrabskiej Drogi. Tam się przezuwają w trzewiczęta. Gorsze buty zostawiają na skarpie. Kiedy wracają z kościoła, na powrót przezuwają się, coby nie zbłocić trzewików. W dniu niedzielnym, gdy się msza święta odprawia, pod Gościńcem leżą więc przybrukane buciory wyglądające jak buty ludzi tureckiej wiary zostawiane na progu bisurmańskiej świątnicy.
Latową porą chłopy idą na msze boso. Obuwają się dopiero przed kościołem w tak nazwane „buty do niechodzenia”. I stoją w nich w czas mszów świętych. Po kościele znowu wyzuwają się. Bo to najelegantsze buty, co mogą być – tylko do kościoła i do trumny. A poza tym chłop boso cieka po wsisku. Nawet drewniaki zakłada tylko do siania marchwi z powodu, że gdyby siał boso, marchew miałaby tyle odrostów, wiele palców u obu nóg.
Chłop nie jest łazęgą. Żadnymi czasy nie rajzuje jak dziad na włóczędze, nie bije nóg darmo, nie jest wojażerem jak pan. Czas upłynniony w podróży jest dla niego czasem zgubionym. Ale chłop to ścichapęk. Bo jest w nim jakowaś skłonność do skrajności, do wpadania w odwrotne ostateczności. Bo jak już się chłop ruszy…
Wtedy sprzedaje majętność – chałpę, pole, krowę, domowiznę (ale nie pierzynę). Kupuje kartę okrętową do Australei albo Hameryki i z tą szyfkartą, guldenami zawiązanymi w guzie pod pachą i z pierzyną (albo choć z pierzem upchanym do czerwonego purpuru) jedzie do Bremen w Germanii, żeby dostawić się do wody.
W Bremenie najpierw przystępuje do spowiadania się z grzechów. Potem kupuje „krople Hoffmana” do łykania i wódkę, które będą dla niego za lekarstwo na okręcie, bo nie każdemu służy zdrowie na szyfie, szczególniej gdy morze se igra. I dopiero po spowiedzi, gdy ma wszystko, co uważa potrzebnym, siada na wodę i jedzie tą wodą w obce, zamorskie kraje: do Australei, do Brazylei na koszt rządowej kieszeni, do Hameryki. Jednak najprzeważniej zabiera się do Hameryki, Nort Hameryki. Wtedy w dzień śródniejszy albo w sobotni wsiada na jeden z parowców, na przykład „Kronprinz” albo „Spree”, i jedzie na wolę Bożą do tego Newjorku, do tej Baltymory, jedzie na wielgie zarobki. Choruje na wodzie, rzyga za przyczyną chwiejby pod nogami, ale jedzie. Jedzie tym okrętem dni dziewięć.
A gdy już przyoceanuje do tego Newjorku, gdy się wyląduje w tej Baltymorze, gdy dotknie się brzegu i przejdzie Kasengardę, gdzie go rozpytają i zrobią mu kredą na plecach znak, że puszczają go do Hameryki, wtedy nie zatrzymuje się, ale wyrusza się dalej, puszcza się na los szczęścia do Ditroidów w stanie michigańskim, do Chicagów w stanie illinoiskim. Dalej i dalej. Do Teksasu, do Kalafonii. Na kraj świata. Wreszcie dojeżdża.
Wtedy przekonuje się, że wszystko tam insze: drzewa insze, ptakowie insi, powietrze insze i słonko insze, bo zachodzi jakoś tak od razu: łup – i już. Jakoś tak dziwnie: a gdzie przedwieczerz? a odwieczerz gdzie? a gdzie szarówka? Jak to może być – nocka bez szarówki? Więc szuka za falistością horyzontu, szuka w okolicy takiego miejsca, żeby było choć trochę pogórzone, jak w stronach, gdzie się rodził, jak pod Rzeszowem. Szuka rodzimości, szuka, a gdy w końcu znajdzie, kupuje gruntu i buduje się. A gdy się już postawi, to siedzi za rodzinnym krajem roztęskniony. Siedzi rok, dwa, pięć roków. Ckni mu się okrutnie za tym Zaborowiem, za tymi Rzekami. Usycha z tęsknicy. Wysyła do kraju kolosalność korespondencji, wypatruje listowego. Więc któregoś dnia postanawia, że nie będą jego nogi w obcych krajach chodziły, nie będzie się starał o przynależność amerykańską i w ogóle nie chce dłużej wieść życia wychodźcy zaoceanicznego, i powraca nazad.
Wtenczas sprzedaje całość swoją – chałpę, grunt, krowę, całą domowiznę (ino nie pierzynę). Kupuje bilet na okręt do Bremen i z tą szyfkartą, dolarami w guzie pod pachą i z pierzyną jedzie do tego Newjorku albo do tej Baltymory, żeby dostawić się do wody. Tutaj idzie do spowiedzi świętej. Potem kupuje „krople Hoffmana” do łykania i wódkę, które będą dla niego za lekarstwo na okręcie. Nie każdemu przecież służy zdrowie na szyfie, w czas potyczki z morzem, gdy się woda w oceanie rozchybota. I dopiero po spowiedzi, gdy ma wszystko, co uważa potrzebnym, wsiada na bot, na przykład okręt parowy „Kronprinz” albo „Spree”, i płynie z nim na wolę Bożą do Bremen. Choruje na wodzie, wonituje za burtę, ale jedzie. Droga jego przez morze trwa dziewięć dni. A gdy statek go odniesie i przyjedzie on już do rodzinnej wsi, do tego Zaborowia, do tych Rzek, kupuje plac pod chałpę i stawia się. I siedzi kamieniem. I znów między Strzyżowem a Zaborowiem dużo drogi. Tyla światów trzeba jechać. Dalej niż na wtórną półkulę ziemską – do kraju brazylijskiego i Australei, no i dalej niż do Hameryki, Nort Hameryki.
Tak właśnie, jak chłop, z nastaniem dni październikowych 85-ego Jj Jj powziął zamiar płynienia do Hameryki. Ale nie na wciąż, tylko „za chlebem”, na parę roków – zarobi kapkę pieniądzorów i wróci nazad. Wyjął więc uszparowane grajcary, zamówił kartę okrętową, a w niedzielę potem poszedł w jarmark do Rzeszowa i kupił „buty do niechodzenia”.
Meszty były eleganckie, z cielęcej skóry i od pierwszego szewca. Uwierały go, gdy przymierzył. Przyniósł je do dom na ramieniu i jeszcze tego samego dnia poszedł na Wisłok, na płyciznę koło Kaczarnicy. Boso poszedł. Przed Wisłokiem obuł się i chodził po wodzie. Coby skórka stała się miękciejsza. I tak czynił, aż rozchodził „buty do niechodzenia”. Ludzie domiarkowały się, że szykuje się na wędrówkę, skoro łazi po Wisłoku w sklepnej obuwi.
W roku 86 jednego dnia, a był to dzień poniedziałkowy, Jj Jj wzuł „buty do niechodzenia” i wyruszył się w podróż do Hameryki, pierwszą i ostatnią, jaką uskutecznił. Pojechał do Liwerpolu – miasta nad wodą pod panowaniem Anglii, do którego okręty przychodzą. Umyślił zabrać się do Newjorku tanim kosztem, z towarowym okrętem, jednym z tych, które pakowano w porcie. Ale nie udało mu się wejść do takiej szyfy ani zostać przysługą okrętową. Więc czekał. Przez dwa tygodnie czasu wypakowywał okręty, aż dostał się za palacza na parowiec. Po dwóch tygodniach wylądował się w Newjorku, skąd trafił do Klewlandu.
Nie znał żadnej fabrycznej roboty i na dobitkę przyjechał na zły moment – zimą, w czas próżniaczy, gdy licho szła robota, a po fabrykach mieli stagnację.
Mimo to chybko dostał się w stałą robotę w fabryce żelaznej. Potrafił bowiem rozmówić się w germańskiej mowie, w której wydoskonalił się przy ułanach, a co drugi zarządzający w fabryce, komisant i biznesista był Niemiec.
Praca była siedmiodniowa. Robił świątki i piątki. Nawet w niedzielę nie miał wolności, ale robota była dobrze płacona. Raz na tydzień, w każdy piątkowy dzień, dostawał wypłat w sumie kilku dolarów. Zarabiał niezgorzej, tak z pracy składał sobie, mimo że część płaty oddawał bossowi za przyjęcie do roboty. Domował u polskich ludzi. Tam miał życie, opranie, wyspanie i wszystkie potrzeby. Lokatorne nie było wysokie, szczególniej że opłatę za mały pokój uskuteczniał do spółki z dwoma innymi.
Za Wielgą Wodą przepędził dwa roki. Wrócił w roku osiemdziesiątym 8-ym, któregoś wiośnianego przedobiedzia (chyba w święto Marka, 25-o kwietnia). Na ramieniu niósł te same „buty do niechodzenia”. Wyjechał jako Jj Jj, wrócił jako Jj Jj „Hamerykan”. Gdy zjechał z Hameryki, przywiózł drzewniany kufer obity wołową skórą oraz blachą, zegarek z kamizelki „Elgin” – bardzo porządny, choć niekryty na obie strony, i na chodzie, lubo bez wskazówek (nazywał go „pozaczasowym), rewolwer bębenkowy „Smith & Wesson 38 S & W CGE Nr 28559” i dwa tuziny ołówków oprawnych w drogie drzewo (nawet nie jaworowe, ale cedrowe), omalowanych fabrą smokową i… pogryzionych. Właśnie tak – nie zaostrzonych, ale pogryzionych na końcach. Miał teraz pieniądze za sobą, tak na Koniówce kupił na swoje imię cztery morgi pola na zboże siać (po większej części ziemi podleśnej) i plac pod chałpę.