31.07.2019

Wraki

Pierwszym samochodem w moim życiu był czarny Opel Kapitan pana Gryszkiewicza, najwytworniejszy samochód w moim miasteczku, przedmiot skrywanej i nieskrywanej zazdrości wszystkich, czyli nielicznych, właścicieli dwuśladów marki Moskwicz, Warszawa i P-70. Miałem wtedy kilka dni. Pan Gryszkiewicz, mąż zaprzyjaźnionej z moją rodziną pani Feli, podjechał pod powiatowy szpital, w którym się urodziłem i gdzie wyraziłem pierwszą wobec tego faktu, stanowczą i donośną dezaprobatę. Nie miałem wtedy imienia, tylko numer; byłem szóstką. „Szóstka krzyczy” – notowano nieodmiennie w dzienniku służbowym oddziału położniczego i wieść tę przekazywano z ust do ust aż na najodleglejsze zakątki szpitala, zapewne niepotrzebnie, bo i tak wszędzie było mnie słychać. Krzyczałem przeraźliwie, buntując inne noworodki, które darły się wraz ze mną jakby ze skóry obdzierane. Przewidywałem, że nie będzie dobrze. Nie pomyliłem się. Drogi wtedy były prawie puste. Prędzej spodziewać się było można wozu konnego z pijanym woźnicą i trzeźwym koniem niż samochodu. Mało kto miał wtedy samochód. Transport kołowy zapewniały przypominające lokomobile, sapiące i śmierdzące autobusy Jelcz, niekiedy dostojnie przetaczał się ulicami, niby zjawa z innego świata, dalekobieżny Leyland. Czarny Opel Kapitan pana Gryszkiewicza był też drugim samochodem w moim życiu. Dwa miesiące później, spowitego uroczystym kokonem spienionych falbanek, powieziono mnie nim do kościoła. Spętany poduszką i setką fatałaszków niezdolny już byłem protestować. Fakt ochrzczenia mnie przyjąłem z obojętnością, jeśli nie rezygnacją. Zachowało się zdjęcie zrobione wówczas przed kościołem. Z wszystkich widocznych na nim osób żyję tylko ja. Także ujęty w drugim planie czarny Opel Kapitan pana Gryszkiewicza, jakby śladem swego właściciela i w zgodzie z naturalnym porządkiem rzeczy, któremu nikt i nic oprzeć się nie zdoła, na wolnym biegu, bezszelestnie stoczył się w nieistnienie. Nie rdza go pożarła. Padł łupem czasu. Co stało się z jego smutnym truchłem, nie wiem, choć może jego duch, niewidoczny dla mnie, wciąż jeszcze stoi przez niedużym domkiem przy Narutowicza, tuż przed przejazdem kolejowym, a niewidoczny dla mnie duch pani Feli zaprasza na porzeczki i dziwi się, że niewchodzę.

Początkowo mieszkaliśmy u dziadków. Tam kończył się asfalt, a zaczynała polna droga wiodąca ku Małej Woli, a potem, przez las, do Raciążka. Pamiętam tylko konne zaprzęgi, a raczej do dziś słyszę nagły huk żelaznych obręczy kół spadających gwałtownie z asfaltu w piach, lub odwrotnie, wdzierających się ze zgrzytem z piachu na asfalt ulicy Widok.

Na drodze pełno było kul dymiącego końskiego łajna, które po deszczu płynęło rynsztokami niby żółtobura fala; przybierające na wodzie fantastyczne kształty barwne plamy benzyny były rzadkie jak diamenty. Nie pamiętam samochodów. To nie znaczy, że ich nie było. Były. Widywało się przecież uzdrowiskowe karetki Nysa, dostawcze Żuki, podziw i grozę budził strażacki Star, ciekawość milicyjny radiowóz Warszawa z kogutem na dachu, czarną Wołgą przemierzał miasteczko siekierą wyrzeźbiony sekretarz partii, „tylko” Octavią dyrektor uzdrowiska, pewien lekarz, inwalida, jeździł Mikrusem. Proboszcz nie miał samochodu, jeździł rowerem. To nieprawda, że nie pamiętam samochodów. Pamiętam, bo przemykają zakamarkami zamierzchłej przeszłości w niej już tylko obecne Lincolny i Taunusy dolarowych gości kurortu, ale tak one, jak niespotykany, zdumiewający NSU Prinz 1000, którymjakiśkuracjuszzajechałprzednieistniejącyjużdziśbudyneksanatorium

„Julianówka”, utknęły gdzieś na peryferiach pamięci, na wąskim obszarze jej styku z niepamięcią, niegodne sięgać dalej, do miejsc obdarzonych przywilejem niczym nie zmąconego, niemal wieczystego trwania. Nawet błyszcząca metalicznym lakierem, nowiutka wówczas Simca 1500, którą przyjechał z Łodzi znajomy ojca i pozwolił mi siedzieć w niej i naciskać klakson, nie dostąpiła tego zaszczytu, ja bowiem, niby udzielny władca, tylko ja wyznaczałem lenna w tym nieistniejącym królestwie. Nie wyznaczałem ich kapryśnie i nieroztropnie, nie, ale jak głęboko tajemnicze były moje decyzje, dostrzegam dopiero dziś.

Gdy w połowie lat sześćdziesiątych prawie doszczętnie wykarczowano słynny przed wojną sad Szylera, o którego dawnej świetności melancholijnie zaświadczać miała potem samotna jabłoń, i wzniesiono tam trzy komunalne, czteropiętrowe klocki, wprowadziliśmy się do jednego z nich. Powoli niewielką przestrzeń między jabłonką, trzepakiem i śmietnikiem, przestrzeń naszych zabaw i naszych nieokiełzanych fantazji, zawłaszczać zaczęły samochody. Pan Szwarko kupił Moskwicza, pan Dyjeciński Syrenkę, pan Krajewski Wartburga. Stukot kopyt końskich stawał się coraz rzadszy, łomot spalinowych silników coraz częstszy. Po jakimś czasie pojawił się pierwszy Fiat 125p, po nim pierwszy „maluch”, ale w moim królestwie nie było dla nich miejsca, nie na nie spadły moje monarsze fawory.

Halę targową w centrum miasteczka wzniesiono jeszcze przed wojną. Chodziłem tam z babcią, która od przybyłych zza Wisły kobiet kupowała masło owinięte lnianym płótnem lub liściem chrzanu, twaróg o kształcie klina w śliskim pergaminie i wiele innych przepysznych specjałów, która wszystkich tam znała i z każdym prawie rozmawiała, do której łysy jak kolano pan Plebanek zwracał się budzącymi moją wesołość słowami: „łaskawa pani dobrodziejko”. Chodziłem tam chętnie z powodu, o którym babcia nie miała pojęcia, oto bowiempoprawejstronieodgłównegowejścia,tużprzedsklepemrybnym,stałmroczny przedmiot mojego dziecięcego pożądania: czarne DKW F8. Nikt nie wiedział, do kogo należało, więc było moje. Wziąłem je sobie.

DKW, zwane pieszczotliwie „dekawką”, stało tam od zawsze. Stało i nie ruszało się. Porzucone przez uciekających przed Sowietami Niemców zamarło w absolutnym bezruchu i trwało w nim dwadzieścia lat. Zniosło wszystko: mrozy i upały, zadymki i gradobicia. Zamykałem oczy i czułem przytulne ciepło wnętrza, zapach skórzanych foteli, kurz lekko kręcił w nosie, więc kichałem dwa razy, jak należy, potem włączałem silnik. Mruczał przyjaźnie, światełka stacyjki migały jak magiczne oka, wycieraczki miarowo przesuwały się po szybie. Lewa ręka swobodnie na kierownicy, prawa na zakończonej czarną kulką dźwigni biegów. Obie nogi zajęte naprzemiennym przydeptywaniem pedałów. Ruszam ostrożnie, skręcam w Stolarską i tam nabieram prędkości. Szybko skręcam w Strażacką, z niej w Przejazd, bo jadę do ciotki Ady w odwiedziny. Od niej dostanę pięćdziesiąt groszy i kupię sobie lizaka. Babcia szarpie mnie za rękę jakby nie widziała, że właśnie prowadzę. Trudno. Chwilowo muszę ustąpić. Gdy wieczorem zasnę i gdy obudzę się w nocy, „dekawka” będzie stała przy moim łóżku, migaczem da znak, że wszystko w porządku i mogę spać dalej. Ale pewnego letniego dnia zniknęła. Dwa perszerony powlokły ją w nieznane. Wysoki, stary mężczyzna w butach z cholewami, sprzątacz i stróż nocny w jednej osobie, starł miotłą wszelkie po niej ślady, a na koniec, na miejsce, w którym tyle lat stała, chlusnął wodą ze szkopka. Wprost w moje serce.

Dziadek kierował działem fizykoterapii. Miał swoje przypominające warsztat biuro na zapleczu ogromnego, wzniesionego na początku lat dwudziestych budynku zakładu przyrodoleczniczego nr 2. Dziś jest tam hotel a la mode americaine. Nie lubiłem wchodzić głównym wejściem, koło portierni, przez rozległy hall z fontanną i palmami. Wolałem iść dalej, ku wielkiej, żelaznej bramie, by tamtędy, mijając mężczyzn w długich fartuchach pchających platformy z kadziami borowiny, przejść kawałek w lewo i przez wydobywającą się z kotłowni ścianę pary, dojść wprost do dziadka. Był po temu istotny powód. Potężny samochód ciężarowy Henschel-Hanomag, typu – jak mi się zdawało – wojskowego, bez kół, z wypatroszonym silnikiem, szoferką krytą strzępami brezentu, metalowym szkieletem skrzyni. Dostać się do niego nie było łatwo. Dostępu doń broniły zasieki zielska i pokrzyw, barykady pordzewiałego złomu, zwały desek i gruzu. „Dekawka” służyła miłym i odprężającym przejażdżkom, Hanomag był od ciężkich i odpowiedzialnych zadań. Pokonywałem nim zawrotne odległości, przemierzałem bezdroża dżungli i piaski pustyni, przejeżdżałem brody, urwiska i mające się zaraz zawalić mosty, pędziłem pośród zamieci po zamarzniętych równinach.Silnikwyłnanajwyższychobrotach,ciężarówkatrzęsłasiępodskakiwałana wykrotach, trzeszczało zawieszenie, nieraz koła traciły przyczepność, ale ja nie mogłem się zatrzymać, bo właśnie wiozłem amunicję na pierwszą linię frontu, ewakuowałem rannych, dostarczałem głodnym żywność i chorym lekarstwa, poszukiwałem zaginionego w lodach Arktyki generała Nobile, o którym opowiadał mi dziadek. Kierownica była wielka i trudno było nią poruszać, zardzewiały pręt, który kiedyś był dźwignią biegów, dawał się przesunąć tylko siłą wyobraźni, wypaczone siedzenie uwierało boleśnie, smród zgnilizny przyprawiał o wymioty. Ale ja nie mogłem się poddać. Beze mnie ta kupa żelastwa byłaby tylko kupą żelastwa. To ja, nie umiejący jeszcze pisać, pisałem jej nabrzmiałą od niesamowitych przygód historię, którą przerwało gwałtownie niespodziewane przyjście ojca. Zdaje mi się, że pokłócili się wtedy z dziadkiem. Przyznając się do samowoli, wziąłem dziadka w obronę. Miałem dostać w skórę, ale dziadek nie pozwolił. Łykałem łzy, a Hanomag mrugał porozumiewawczo reflektorami: „Spokojnie, przeczekamy burzę, zrobi się przegląd generalny, to musi potrwać, a potem…”. Nie było żadnego „potem”, bo dziadek miał mnie już naoku.

Czas, płynący dotąd powoli, zaczął nagle przyśpieszać. Nie obejrzałem się nawet, a po garbatych Warszawach i pyrkających silnikiem od motopompy Syrenkach nie pozostał nawet ślad. Zacząłem zabiegać o towarzystwo dziewczynek, z którymi nie chciałem się dotąd bawić, i – naturalnie – cierpiałem. Wszystko stało się konkretne, jednoznaczne, do bólu praktyczne, wyprane z wszelkiego idealizmu. Pod koniec lat osiemdziesiątych postanowiliśmy z żoną kupić samochód i zadawać szyku, do czego zupełnie nie nadawała się zdezelowana Syrena teścia. Wybór padł na VW 1303, granatowego garbusa. Chwilę potem dowiedzieliśmy się, że będzie nas troje. Pojawiły się pilniejsze potrzeby. Sam z siebie nigdy nie chciałem mieć samochodu. Nie lubiłem prowadzić, nie sprawiało mi to przyjemności. Prawo jazdy zrobiłem, poniekąd pod przymusem, na kursach dla samobójców prowadzonych przez Ligę Obrony Kraju. Przez te lata mogłem mieć kilka samochodów. Bordowego Passata kombi, niebieskiego SAAB-a 900. Mogłem ożenić się z Renault Laguna i Land Roverem. Zostałem sam i niezmotoryzowany, nieuzależniony od niezależności. Poruszam się, gdy już nieodzownie muszę, tramwajem, autobusem lub pociągiem, głuchy na najgłośniejsze nawet krzyki najnowszych mód motoryzacyjnych. Dlaczego? Nie wiem. Nie wiem też, dlaczego wciąż słyszę smutny jęk blach „dekawki” przy pierwszym szarpnięciu jej przez konie, dlaczego pamiętam ze szczegółami tragiczny zewłok pochłanianego przez rdzę i pokrzywy Hanomaga. Nie wiem, dlaczego to, co mogę sobie wyobrazić, jest bardziej pociągające od tego, co widzę. Nie wiem, dlaczego to, co już śmiertelnie porażone, przedkładałem nad to, co rozkwitało pełnią życia. Nie wiem, dlaczego zawsze przystawałem przy cmentarzyskach i ruinach, obojętny wirującym szaleńczo wesołym miasteczkom i wyrastającym w niebo szklanym wieżowcom. Nie wiem, dlaczego to, co utraciło wszelki sens istnienia, zjednywało mnie sobie, zaś to, co swoją celowością budziło powszechny podziw, nie interesowało zupełnie. Nie wiem, dlaczego jedynym przedmiotem, który przez ostatnie ćwierć wieku naprawdę bardzo chciałem mieć, była trupia czaszka. Możliwe, że jestem wariatem.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Krzysztof Ćwikliński, Wraki, Czytelnia, nowynapis.eu, 2019
31.07.2019

Widok z okna

Kto nie czytał znakomitego eseju Józefa Wittlina “Widok z okna” powinien to niezwłocznie uczynić, zaś kto czytał, powinien niezwłocznie przeczytać raz jeszcze. To małe arcydzieło prozy, ten klejnocik eseistyki to, poza wszystkim co z sobą niesie, niezawodny lek na nostalgię i środek łagodzący ból przemijania. Kto ich nie doświadcza, ten jest wyjątkowym szczęściarzem i może Wittlina nie czytać. Może niczego nie czytać...

Zimą 1955 roku Wittlin na kilka dni opuścił Nowy Jork, gdzie mieszkał już od lat czternastu, aby odwiedzić w Montrealu przyjaciół, Antoninę i Tadeusza Sołowijów. Montrealska zima w niczym nie przypominała nowojorskiej pluchy. To była prawdziwa zima, mroźna i śnieżna, z ostrym słońcem odbijającym się w girlandach lodowych sopli, zaspami białego puchu i zlodowaciałym szronem skrzącym na gałęziach drzew. Pisarz przesiadywał przy oknie wpatrując się w krajobraz najbliższej okolicy, jednak widział nie stolicę Quebecu, ale rodzinny, na zawsze utracony Lwów. Pobliski stary park wydawał mu się być ogrodem Ossolineum od strony Cytadeli, stojący w parku klasycystyczny Fort de Monsieurs był gmachem Szpitala Powszechnego na Łyczakowie, za nim zaś, choć go z okna nie było widać, rozciągał się cmentarz Łyczakowski, ku któremu poprzez śnieżycę podążał widmowy kondukt, z ulicy Sherbrooke West prosto na Piekarską. W Montrealu zapadł liliowy zmierzch i był to zmierzch lwowski. O takiej godzinie na wszystkich krańcach świata wygnańcy słyszą szum swoich rzek, widzą ulice swoich miast, słyszą odgłosy minionego życia. To właściwe, obecne życie toczy się gdzieś obok, a oni nie chcą lub nie umieją nimżyć.

Czytam esej Wittlina po raz nie liczę już który i zastanawiam się, ile widoków z okna, mojego okna, dane mi było oglądać, i co wtedy naprawdę widziałem i co naprawdę czułem? Co zapamiętałem? Sporo było tych okien i sporo widoków, ale nieprędko nauczyłem się patrzeć, a raczej dostrzegać.

Pierwszy widok to wysoki płot z desek, a za nim tajemniczy, zdziczały ogród budzący grozę, a w nim, chylący się w ruinę, parterowy dom z poddaszem, na którym, ponad wszelką wątpliwość, mieszkały duchy. Potem widok na wysokie i rozłożyste kasztanowce, za którymi skrywał się ceglany budynek dawnej ochronki prowadzonej przez zakonnice, które mieszkały tam jeszcze i których ptasie kornety budziły grozę nie mniejszą niż duchy z poddasza. Jeszcze później stary park, staw, a obok stawu ptaszarnia i dochodzące z niej przeraźliwe krzyki pawi, zwłaszcza gdy zbierało się na deszcz. Dwa następne widoki niegodne są wspomnienia. Betonowa pustynia ponurych i brudnych blokowisk z rzadko rozrzuconymi rachitycznymi drzewkami pośród zrudziałych kępek zadeptanej trawy, po niej ruchliwa arteria przecinająca smutne pozostałości sosnowego lasu, na którego skraju postawiono dwa żelbetowe kikuty mające przypominać domy, a na najwyższym piętrze takiego kikuta, w maleńkiej dziupli, ja jak sowa chora na klaustrofobię. Po nich nowoczesna, przestronna, wiedeńska plomba położona w pobliżu pałacu książąt Auerspergów, przemyślnie wciśnięta między secesyjną kamienicę a klasycystyczny dom, w którym Beethoven napisał Missa solemnis, ale widok z okna bardziej niż nieciekawy: nieprzerwany strumień samochodów a na jego przeciwległym brzegu dawne czynszówki teraz pełne sklepów, mieszkań i biur, szczelnie zasłaniające ratusz  i katedrę. Jeszcze potem paryska rue Marcadet na Montmartrze i okna wychodzące na szczytowe osiągnięcie sakralnej szmiry, bazylikę Sacre Coeur, którą oglądać należy wyłącznie z daleka. W Holandii rzędy dokładnie takich samych domków z zielonymi dachami i mikroskopijnymi ogródkami, na Węgrzech zamknięty na głucho kościół, las i znikający w nim tor kolejowy, w Niemczech dworzec i ogromny parking przed dworcem pełen samochodów i rowerów. Potem przez na przeciąg dziesięciu prawie lat dwie ogromne wille z fachwerku, niesłusznie nazywanego pruskim murem: większa, piętrowa, z mansardami i dwiema wysmukłymi wieżyczkami to były konsulat niemiecki, mniejsza, z jedną narożną wieżą gubiącą łuski czerwonych dachówek to była rezydencja konsula – obie otoczone niskim płotem za którym raz w roku i to na krótko rozkwitały magnolie. Zza upstrzonych jemiołą wysokich drzew wychylało się potężne, żółte ramię dźwigu, bo właśnie wyburzano stare domy i już wyrastały tam nowe, potem znów nowe. Ramię dźwigu niestrudzenie zmieniało rzeczywistość, może nawet na lepsze, a jeśli nawet nie, to na inne. Ostatni jak dotąd widok to łagodnym stokiem spływający ku rzece ogród, a w nim biały koń, któremu co jakiś czas zanoszę suchy chleb, co – zdaje mi się – nie robi na nim żadnego wrażenia. Patrzy i nie widzi mnie. To stary koń, może nawet bardzo stary. Może stary i ślepy? Może już nie osuwający się w niebyt, ale zanurzony w nim? Przyglądam mu się z okna lub z balkonu wzniesionej tuż przed wybuchem wojny kamienicy. Kamienica jest żółta i na wszystko obojętna. Odwzajemniam tę obojętność. W dole samochody, ludzie, czasem tramwaj. Nic by się w moim odczuciu nie zmieniło, gdyby ulica nagle opustoszała. Wiem, że nie tu będę mieszkał  za rok czy dwa i nie tu wydam swoje obojętne ludziom i światu ostatnie tchnienie, choć nie wiem, skąd bierze się tapewność.

Co czułem spoglądając tylekroć z różnych moich okien? Co czuję teraz? Nic. Pamiętam to, co widziałem, ale żaden z tych widoków nie wzruszał mnie, nie budził skojarzeń, nie poruszał wyobraźni, nie wzmagał tęsknoty, nie wywoływał zjaw bliższej czy dalszej przeszłości. Dlaczego? Czyżbym nie miał miejsc ukochanych? Raju dzieciństwa?

Miejsca pierwszej miłości? Przeciwnie. Miałem je i mam, bo nigdy nie zostały mi odebrane, nikt mnie z nich nie wypędził, opuściłem je z własnej woli. Żaden kataklizm nie obrócił ich w perzynę, nikt nie zasiedlił ich ludźmi, których mowy nie rozumiem. Nie muszę o nich marzyć i sięgać wspomnieniem, wystarczy chęć czy potrzeba i obojętnie jaki środek transportu, a będę w nich na powrót, tych samych, choć – co nieuniknione – w szczegółach zapewne zmienionych, ja zmieniony nie tylko w szczegółach. Nikt nie może i nie ma prawa mi w tym przeszkodzić. Józef Wittlin nie miał tej możliwości i dlatego właśnie musiał napisać “Widok  z okna”, musiał napisać to, czego ja napisać nie potrafię, bo nie muszę. I wdzięczny jestem za to losowi.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Krzysztof Ćwikliński, Widok z okna, Czytelnia, nowynapis.eu, 2019
31.07.2019

Portret cesarza

Coraz częściej dochodzę do wniosku, że życie składa się ze straconych okazji; po latach lepiej się je pamięta niż te wykorzystane. Spośród mnóstwa niewykorzystanych najlepiej pamiętam tę na pozór drobną i pozbawioną większego znaczenia. Wszystkie kobiety – i te, które mnie chciały, a ja ich nie chciałem, i te, których ja pragnąłem, a one mną wzgardziły – straciły blask, pokryły się patyną może i szlachetną, ale utrudniającą rozpoznanie czasu, miejsca, niekiedy osoby, rysów twarzy, koloru oczu, włosów, kształtu dłoni, sposobu zachowania, stały się podobne do siebie, mało wyraziste... A tamta historia i tamta okazja, licząca sobie już prawie dwadzieścia lat, była jakby wczoraj. Wydarzyła się późną jesienią, zdaje się w listopadzie, w pewnym niewielkim antykwariacie przy Alserstraße w Wiedniu. To był prawdziwy, porządny antykwariat, nie jakaś marna, wypełniona tandetą albo falsyfikatami imitacja; pachniało w nim przeszłością i drobinki kurzu unosiły się w powietrzu jak kosmiczny pył. Przechodziłem tamtędy nieczęsto, ale i nierzadko. Parę razy zajrzałem do środka, wymieniłem parę zdawkowych uprzejmości i uwag z  właścicielem, przemiłym staruszkiem mówiącym w wienerisch z  wyszukaną elegancją. Nic poza panującą tam atmosferą umarłego świata nie przykuło mojego wzroku na dłużej, zresztą nigdy nie byłem i nadal nie jestem kolekcjonerem, więc bez trudu obywam się bez staroci, osobliwości i reliktów Atlantydy. Ale pewnego dnia to się zmieniło, zapragnąłem coś mieć, coś bardzo konkretnego i wcale niemałych rozmiarów, czego wcześniej tam nie widziałem, a co naraz pojawiło się w wystawowym oknie. Był to olejny portret cesarza KarolaI.

Mam wiele sentymentu dla nieboszczki monarchii i jej ostatniego, nieszczęśliwego władcy, który miał wiele dobrej woli i niewiele możliwości, aby odmienić czy choć odwlec to, co nieuniknione. Austro - Węgry konały, jak konał ich młody, ostatni cesarz, dotknięty gruźlicą, na którą nie było wówczas ratunku, ale miał, biedak, dokonać życia nie w Hofburgu, ale na wygnaniu, na Maderze, i tam spocząć, a nie – jak przystało Habsburgowi - pośród bliskich w Krypcie Kapucynów. Byłby może szczęśliwy, gdyby nie został cesarzem, a przecież świetnie wiedział, że nim zostanie. Po Franciszku Ferdynandzie mógł nim być tylko on. Zresztą stryjeczny dziadek lubił go, lubił jego piękną żonę i miłe dzieci, zwłaszcza najstarszego Ottona, dziedzica tronu; bał się też, że spotka go los stryja, więc trzymał go z  daleka od polityki małej i dużej, i cieszył się, że nie ma upodobań innego ze swych stryjów, Ludwika Wiktora, i nie trzeba go trzymać w areszcie domowym, że jest obowiązkowym i poważnym,miłymposłusznymchłopcem,żeojca,arcyksięciaOttona,wdałsiętylko urodą, nie skłonnością do ekstrawagancji i wszelkiego nadużywania. Może też miał nadzieję, że jakimś cudem zmurszałe gmaszysko wielonarodowej monarchii jednak nie runie i nie przywali swoimi gruzami tego dobrego i szlachetnego człowieka, szczęśliwego męża i ojca. Zawsze żal mi było ostatniego cesarza Austrii i króla Węgier. Brak mi było jego trumny obok skromnej i prostej trumny jego pięknej i dzielnej żony, cesarzowej Zyty, której za wstawiennictwem kardynała Königa prezydent Waldheim pozwolił wrócić do Austrii. Habsburgowie, zwłaszcza umarli, nie mają powodu zagrażać republice.

Portret cesarza nie był arcydziełem, ale jego autor z  pewnością wiedział jak się trzyma pędzel i do czego służy paleta. To była porządna robota z  lat dwudziestych, z  pewnością wykonana z  jakiegoś zdjęcia, może nawet pod wpływem wiadomości o przedwczesnej śmierci wygnanego monarchy. Cesarz stał z  odkrytą głową, w rozpiętym płaszczu narzuconym na mundur, z czapką i rękawiczkami w dłoni; stał i patrzył melancholijnie z  tamtego świata na ten świat. Ja zaś z  tego świata przyglądałem mu się zza szyby. Był nie tylko w zasięgu mojej ręki, ale także kieszeni. Przychodziłem, patrzyłem, odchodziłem. Tydzień, dwa, może trzy. Wahałem się i z  do dziś niezrozumiałych dla mnie przyczyn nie umiałem podjąć decyzji. Mówiłem, że jutro, ale nazajutrz nie szedłem do antykwariatu. Szedłem po kilku dniach. Stał w oknie i czekał. Wreszcie postanowiłem. Z duszą lekką, prawie radosny biegłem na Alserstraße, biegłem i radość zmieniała się w przerażenie, że go już nie ma. I nie było. Nie musiałem nic mówić. Stary antykwariusz ze smutkiem rozłożył ręce. Widać i jemu było przykro. Nawet nie próbował proponować czegoś innego. Też był z  tamtego świata i doskonale wiedział jak zachować się w sytuacji niemal żałobnej. Byłem do głębi nieszczęśliwy jak gdyby skrzywdzono mnie bez żadnej przyczyny, boleśnie dotknięto nie tylko w egoistycznej chęci posiadania, ale i w jakimś dziwnym uczuciu związku, który mógłby zaistnieć, gdybym się był wcześniejzdecydował.

Portretów cesarza, mimo że ich nie szukam, mogłem mieć przez te lata kilkanaście: lepszych i gorszych, większych i mniejszych, w ramach i bez ramy. Solo, z  żoną i z  dziećmi,  z  carem Bułgarii Ferdynandem, z  admirałem Njegovanem. W Austrii, na Węgrzech, w Szwajcarii. Stojącego, siedzącego, idącego... Ale żadnego z  nich nie chciałemmieć.

Pozostaje nadzieja, że ktoś ponownie przyniesie go do antykwariatu przy Alserstraße. Nie wiem, czy jeszcze istnieje. Nie byłem tam od dawna.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Krzysztof Ćwikliński, Portret cesarza, Czytelnia, nowynapis.eu, 2019
23.07.2019

Niewidzialne miasto

Mój kraj lat dziecinnych, ogromny niby imperium, choć wytyczony granicami dziesięciotysięcznego miasteczka, i doskonale obojętny na siermiężną rzeczywistość epoki gomułkowskiej, miał swoje stałe punkty, do których wyobraźnia kilkulatka przykładała kolejne fantastyczne scenariusze. Jednym z tych punktów był Gdańsk, dokąd wożono mnie, a później już sam jeździłem, nieodmiennie latem. Tam, po rozwodzie i likwidacji sopockiego apartamentu (autentycznego apartamentu, bo wujek, dopóki doszczętnie nie roztrwonił całego majątku, był człowiekiem bardzo bogatym), mieszkała starsza siostra mojej matki, ciocia Jadzia, i jej syn, o osiemnaście lat starszy ode mnie kuzyn Staś. Mieszkali we Wrzeszczu, przy ulicy Klonowica, na rogu Racławickiej, dwa kroki od stacji kolejki Gdańsk – Kolonia, w mikroskopijnym mieszkanku przewidzianym zapewne dla socjalistycznych krasnoludków. Ciocia pracowała jako magazynierka w stoczni remontowej, Staś studiował na Politechnice, co niesłychanie mi imponowało, a że wcześniej odbył służbę wojskową w marynarce wojennej i jego zdjęcie w mundurze stało w ramce na telewizorze marki bodajże „Beryl”, był on moim bożyszczem. Wyobrażałem go sobie na pokładzie najmniej krążownika rakietowego, choć naprawdę służył na jakimś zdezelowanym eks - sowieckim kutrze; ciocia w moim przeświadczeniu osobiście budowała i wodowała statki. Staś nosił mnie na barana, ciocia prowadzała za rękę. Staś woził przypominającym piekielną machinę tramwajem z drewnianymi siedzeniami na Długi Targ i nad Motławę, zabierał do ZOO w Oliwie, gdzie ciastem  upieczonym przez ciotkę karmiłem zebry, do kina (jedno nazywało siębodajże „Zawisza”, a drugie „Jagienka”) i na Westerplatte, gdzie bezskutecznie poszukiwałem łusek po pociskach, i ku zgrozie ciotki kupował lody bez ograniczeń. Ciotka w trosce o moje zdrowie oferowała co najwyżej rurki z kremem i wierząc głęboko w niewinność mojej dziecięcej duszyczki przy każdej okazji, tak w niedzielę, jak i dzień powszedni, zabierała do kościoła i z przejęciem prawiła o świętych Pańskich. Grzecznie udawałem zainteresowanie, mając na uwadze obiecane rurki, ale myślałem sobie w duchu, że życie świętych musi być okropnie nudne, bo przecież nie pływają wielkimi jak domy statkami po dalekich oceanach. Święci, których ciotka pokazywała mi na obrazkach, mieli co prawda brody, ale żaden nie wyglądał na marynarza, stąd też święci w mojej ówczesnej hierarchii notowani byli dość nisko. Zdecydowanie poniżej przyjaciół ciotki, państwa Tryjankowskich, którzy mieszkali na Starówce przy ulicy Kaletniczej i mieli ogromny globus. Ze względu na globus lubiłem tam chodzić. Chciałem mieć taki globus. Obejmowałem go z czułością, bo to był cały świat, a ja chciałem mieć cały świat. Bez żadnych granic. I nie minęło wiele czasu, a boleśnie przekonałem się, że w moim świecie, nie wiedzieć przez kogo i dlaczego, wyznaczona została mistyczna prawie, nieprzekraczalna granica, która przebiegała gdzieś na wysokości Kamiennego Potoku. Nie było jej widać, nie stali tam żadni groźni strażnicy z karabinami, jakich widziałem przed wejściem do stoczni, nie było żadnych szlabanów jak na przejeździe kolejowym, ale była i to bodaj wyraźniejsza niż gdyby ją rzeczywiście utworzono. Przebiegała gdzieś w kilkuletnim umyśle raniąc dotkliwie kilkuletniąduszę.

Oto bowiem przytroczony byłem jakąś niewidzialną siłą do jednej zasadniczo linii komunikacyjnej. Była to linia boczna, krótka nitka kolejki z Nowego Portu wiodąca przez Nowe Szkoty ku centrum metropolii, skąd odchodziły pociągi, którymi najdalej zajechałem do Kamiennego Potoku właśnie. A przecież nie kończyły one tam biegu. Ich celem były Gdynia Główna Osobowa lub wielce tajemnicza, przenikająca dreszczem chude ciałko Gdynia Chylonia. Gdynia. Na globusie, choć był ogromny, nie mogłem jej znaleźć. Na mapie znalazłem. Kuzyn Staś dał mi nawet do zabawy plan Gdyni. Gdynia, gdy dowiedziałem się, że stoi tam okręt wojenny „Burza”, który można zwiedzać (a może nawet pozwalają wystrzelić z armat?), żaglowiec „Dar Pomorza” niby pełen skarbów hiszpański galeon, transatlantyk „Batory” w pełnej gali flagowej, barwny setkami bander i proporców, stała się mrocznym przedmiotem dziecięcego pożądania. Sklep „Puchatek” przy Grunwaldzkiej naraz wzgardzony zszarzał i zmalał, rurki z kremem okazały się niesmaczne, lody, nawet te pistacjowe, przypominały watę. Gdy dowiedziałem się też, że w Gdyni znajduje się Dworzec Morski, przestałem jeść. Dworzec Morski! To musiał być cud wprost niewiarygodny, cud na miarę egipskich piramid, których zdjęcia znalazłem w encyklopedii. Doskonale wiedziałem co to dworzec. W moim miasteczku był wszak wcale okazały i ładny, przedwojenny dworzec, z którego ogromne, czarne, sapiące parowozy unosiły w stronę Torunia wyranżerowane pullmany, zaś towarowe toczyły się w przeciwną stronę, ku warzelni soli; wtedy zamykano przejazd na placu Gdańskim, którego nikt nie nazywał placem Armii Czerwonej, choć tak brzmiała jego oficjalna wówczas nazwa, i można sobie było popatrzeć, bo pociąg jechał wolno, i posłuchać, bo dyszał ciężko i gwizdał przeciągle. Dworce, owszem, były ciekawe, ale najciekawszym, bo na pewno największym i najdziwniejszym na świecie, położonym wszak na morzu, był Dworzec Morski. A ten znajdował się właśnie w Gdyni, o której co rusz to coś słyszałem, bo ktoś pracował w Gdyni, ktoś do Gdyni pojechał, ktoś z Gdyni wrócił. Stanowczo zażądałem, aby natychmiast zabrano mnie do Gdyni. Nie pamiętam, czy zapadło kłopotliwe milczenie, czy obiecano mi ten wyjazd, czy użyto jakichś wykrętów, czy też zwykłego w podobnych razach „nie garb się”. Nazajutrz wywieziono mnie do Jelitkowa, choć przez chwilę łudziłem się nadzieją, że jedziemy do Gdyni i małe serduszko trzepotało namyśl o czymś niewyobrażalnie wielkim i niezwykłym. Następnego dnia wywieziono mnie na Stogi. I tak na przemian: jednego dnia Jelitkowo, drugiego Stogi.

Plaże były nudne. Lodziarz sprzedający lody „Pingwin” i „Bambino” z wielkiej białej skrzyni nie wzbudzał żadnego zainteresowania, piłka plażowa i dmuchany materac były przedmiotami niechybnie wymyślonymi przez diabła, budowanie zamków z piasku stało się czynnością bez mała hańbiącą. Stałem więc godzinami i patrzyłem na większe i mniejsze, bliższe i dalsze statki przesuwające się w perspektywie zatoki i tęskniłem, bo przecież wszystkie one niezawodnie płynąć musiały do Gdyni. Nie były to co prawda hiszpańskie galeony pełne srebra i złota, ani też najeżone działami wszelkich możliwych kalibrów pancerniki, ale nie miało to już większego znaczenia. Liczyło się to, że płyną do Gdyni, dokąd i ja chciałem dotrzeć, dojechać, a gdyby się nie dało, to może dopłynąć jednym z tych pełnych majestatu statków. Kuzyn Staś, widząc co się ze mną dzieje, choć chyba nie do końca rozumiejąc, dał mi lornetkę, abym mógł sobie dokładniej obejrzeć to, czego nie mogłem dotknąć. Nie wiem, kupił ją czy pożyczył, w każdym razie stałem na plaży z lornetką przy oczach. Statki widać było dobrze, ale przecież nie o nie chodziło. Chodziło o Gdynię, której nawet przy pomocy tego wspaniałego wynalazku nie mogłem dostrzec, choć miałem nadzieję, że stanie się cud i naraz wyłoni się wspaniała zza zielonkawej kurtyny lądu, z szafirowej morskiej fali, że z Dworca Morskiego wypłyną razem „Dar Pomorza” i „Burza”, że jeden po drugim ruszą czerwonym korowodem fantastyczne, bo nieznane mi trolejbusy. Po jakimś czasie zabrano mnie do Sopotu. Miałem nadzieję, że może z mola ją zobaczę. Nie zobaczyłem. To było rozczarowanie na miarę tego, jakie przeżyłem, gdy zorientowałem się, że święty Mikołaj to panPardela.

Wkrótce zacząłem wątpić. Może Gdynia nie istnieje, a dorośli, którzy ją wymyślili, tylko ot tak sobie mówią, bo wstydzą się przyznać do kłamstwa? Może pociągi z Gdańska Głównego jadą donikąd? Może tam nie ma żadnych statków i okrętów? Nie ma Dworca Morskiego? Może tam wcale nie jeżdżą trolejbusy, bo trolejbusów też nie ma? No, bo przecież gdyby Gdynia istniała, to dlaczego nie chcą mnie tam zabrać? A może ona istnieje, tylko jest tam coś tak strasznego, że nie chcą mi tego pokazać? Jakieś potwory albo trupy? Jako że w tym czasie bardzo bałem się zmarłych, stanęło na trupach. To właśnie dlatego nie chcą mnie tam zabrać. Ale jednak nie. To nie mogą być trupy. Gdyni nie ma. Ciotka i kuzyn zwyczajnie mnie okłamali! I ci, co mówili, że jadą do Gdyni, że z Gdyni wrócili, że w Gdyni mieszkają też kłamali. Bo gdyby Gdynia istniała toprzecież…

Z wolna przestawałem tęsknić i pożądać, choć gorycz zawodu długo jeszcze zatruwała moje myśli. Może nawet śniła mi się Gdynia jak jedno z owych magicznych, niewidzialnych miast, o których przed wiekami Marco Polo opowiadał Kubłaj – Chanowi? Zabrano mnie do Malborka. Raz, drugi, trzeci, piąty… Bez żadnych przeszkód, bez ociągania, nawet bardzo chętnie. Gdy Staś akurat nie mógł, ciotka zwalniała się z pracy i jechaliśmy, choć do Malborka wcale nie byłoblisko.

Kilka, a może kilkanaście lat później pojechałem z kuzynem Stasiem do Gdyni. Nic z tego wypadu nie pamiętam. Wszystko odbyło się błyskawicznie. Pojechaliśmy, bodajże na Obłuże, gdzie on miał jakąś sprawę do załatwienia, i wróciliśmy. Nic więcej.

Szkolne wycieczki, których trasy, w porozumieniu z dyrektorem nazywanym Ptysiem, starannie planowała nasza wychowawczyni nazywana Symbiozą, omijały Wybrzeże, choć podczas apeli, nie wiedzieć dlaczego, śpiewaliśmy fałszywymi głosami: „Morze, nasze morze, wiernie ciebie będziem strzec. Mamy rozkaz cię utrzymać, albo na dnie twoim lec…” Naturalnie, nie mieliśmy pojęcia, że to przedwojenny hymn Marynarki Wojennej i że w pierwotnej wersji zamiast „nie odbierze Gdańska nam” było „nie odbierze Gdyni nam”. Gdyni. Przedmiotu moich dziecięcych marzeń, celu imaginacyjnych wypraw, najpiękniejszego miasta pod słońcem, wyidealizowanego do granic ideału, poza czasem i pozaprzestrzenią.

Na początku lat osiemdziesiątych, gdy byłem na drugim czy trzecim roku studiów, los sprawił, że zostałem wychowawcą kolonijnym. Dla pieniędzy i dla jakiegoś papierka, który musiałem przedstawić w dziekanacie. Kolonie organizowała Kopalnia Węgla Brunatnego w Koninie, mieściły się one w budynku I Liceum przy Łagiewnikach, tuż przy bramie głównej Stoczni Gdańskiej i Pomniku Poległych Stoczniowców. Dostałem najstarszą grupę chłopców. Nazwygrupmusiałybyćzwiązanemorzem,więcmoipodopieczniwymyślilisobienazwę „Łyse koczkodany”. Kierownictwo nie dało się nabrać na moje tłumaczenie, że to dawno wymarły gatunek małp morskich, ale wobec groźby buntu ustąpiło. Któregoś dnia z „Łysymi koczkodanami”, będąc już uhonorowany tytułem „Naczelnego łysego koczkodana”, pojechałem pociągiem na Hel. Stamtąd statkiem spacerowym mieliśmy dopłynąć do Gdyni, by z Gdyni wrócić do Gdańska kolejką. Gdy nieduży biały stateczek dobił do nabrzeża przy Skwerze Kościuszki dwudziestoletniemu młodzieńcowi ziściło się to, o czym marzył kilkuletni chłopiec. Ale ziściło się innej osobie. Niewłaściwej. I za późno. Serce biło miarowo, wyobraźnia nie podsuwała żadnych obrazów ani skojarzeń, jeśli był niepokój to tylko o to, aby któryś rozbrykany „koczkodan” nie wpadł do wody. Zamiast „Burzy” przy nabrzeżu kołysała się lekko „Błyskawica”, „Dar Pomorza” był w ostatnim rejsie, „Dar Młodzieży”, choć ukończony, tkwił jeszcze w doku. Świętojańską ruszyliśmy wolno w stronę dworca,alenieDworcaMorskiego.Tenbyłgdzieśdaleko.Takdaleko,żeniepotrafiłemjuż sobie tego wyobrazić. Pewnie w latach trzydziestych, w świecie dzieciństwa moich rodziców. Po drodze kupiłem widokówkę, bo co dzień, by unieważnić rozłąkę i okiełznać tęsknotę, jedną widokówkę wysyłałem do Małgorzaty, pięknej studentki geografii, w której byłem do szaleństwa zakochany. Nie pamiętam co ta jedyna gdyńska widokówka przedstawiała. Może kino „Goplana”? A może małego chłopca, blondynka o dużych, piwnych oczach i długich, dziewczęcych rzęsach wpatrzonego w coś, co widzi tylko on, co istnieje tylko w nim? Nigdy później nie byłem w Gdyni. Zresztą nikogo tam nieznam.

Ciocia Jadzia umarła w 1991 roku, kuzyn Staś trzynaście lat później. Oboje leżą w jednym grobie na łostowickim cmentarzu. Nigdy ich nie zapytałem, dlaczego wtedy nie zabrali mnie do Gdyni. A nawet gdybym zapytał, to co mogliby odpowiedzieć? Pewnie sami nie wiedzieli. Tak się po prostu złożyło i może ten zbieg okoliczności był elementem jakiegoś wyższego porządku zapisanego u góry w wielkiej księdze wieczności? Jak mogłoby się potoczyć moje życie, gdyby wtedy ciotka lub Staś powiedzieli: - Dobrze, jutro jedziemy? Jestem pewien, że wtedy coś tam na mnie czekało. Tylko nie wiem co.

Latem 2005 roku przy jednej z głównych arterii Pesztu, idąc wolno w niemiłosiernym upale w stronę mostu Franciszka Józefa, zatrzymałem się naraz przed olbrzymią witryną, na której stały różnej wielkości globusy, od maleńkich do ogromnych. Żar lał się z nieba, a ja jak urzeczony patrzyłem na globusy. Zważywszy na wcale zasobną kieszeń stypendysty rządu węgierskiego na każdy z nich mogłem sobie pozwolić. Pomyślałem wtedy: globus – Gdynia. I nie kupiłem globusa.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Krzysztof Ćwikliński, Niewidzialne miasto, Czytelnia, nowynapis.eu, 2019
23.07.2019

Książę Venosy

Jest październik 1590 roku. Dokładniej jest noc z 26 na 27 października, noc z wtorku na środę. Łagodny, wrażliwy i nieśmiały Carlo Gesualdo, książę Venosy, potomek świetnego rodu i pan rozległych latyfundiów, zbliża się do sypialni żony, księżnej Marii. Czarny książę – tak jest nazywany, bo czerń jest jego ukochanym kolorem – nie jest sam. Tuż za nim, na palcach, najciszej jak można, idzie, skrada się wierny sługa Pietro Bardotti. Idą za nimi Pietro Viscario i Ascanio Lama, służący dotąd księciu przy polowaniach. Idzie też niejaki Francesco. Nikt ich nie słyszy. Pogrążony w mroku pałac śpi snem miękkim jak jedwab i spokojnym, wolnym od tchnienia grozy, której doświadczy na jawie. Idą ciemnym, wąskim korytarzem i trwa to całą wieczność. Za chwilę stanie się to. Potem, Carlo Gesualdo, książę Venosy, gwiazda jaśniejąca na firmamencie renesansu, napisze swoje najbardziej przerażające utwory, których niewiarygodne wręcz piękno będzie już nie do zniesienia, tak jak nie do zniesienia są teraz jego cierpienie i jego rozpacz. Książę jeszcze nie wie, że rozrywający jego duszę ból nie będzie mieć końca, że teraz męczarnie zranionej miłości i upokorzonej dumy pomnoży pamięć aż po granice obłędu. Carlo Gesualdo, książę Venosy, i jego pomocnicy, zaufany halabardnik Pietro Bardotti, strzelcy Pietro Viscario i Ascanio Lama oraz niejaki Francesco, ciemnym i wąskim korytarzem bezszelestnie zbliżają się do drzwi sypialni księżnejMarii.

Zmiłuj się nade mną, Panie, w miłosierdziu swoim. Świadom w tej ostatniej godzinie ogromu moich win i błędów, pokornie proszę o przebaczenie tych, których grzechy moje obraziły i skrzywdziły, których słabości moje zgorszyły, których czyny moje napełniły odrazą. Nie jestem godzien być ostatnim pomiędzy ostatnimi ani mierzwą wydaną na spalenie, ani popiołem, który pozostanie po niej. Zmiłuj się nade mną, Panie, w miłosierdziu swoim, albowiemzgrzeszyłem…

W środę, 27 października 1590 roku, sędzia śledczy Najwyższego Trybunału Królewskiego Domenico Micene obudzony został z samego rana. Leżąc słucha słów woźnego Trybunału. Ten mówi:

- Dostojny panie, rozkaz z pałacu Jego Wysokości wicekróla… Stało się wielkie nieszczęście. Jego Wysokość Carlo Gesualdo, książę Venosy, zabił swoją żonę Marię d’Avalos, a także Jego Wysokość Fabrizia Carafę, księcia Andrii. Nakazano mi obudzić cię, dostojny panie, a także wielmożnych panów sędziów Tommasa Salamankę i Fulvia di Costanzo. Wasze wielmożności mają się udać bezzwłocznie do pałacu Torremaggiore, gdzie w nocy miało miejsce to straszne wydarzenie. Ty, dostojny panie, masz być pierwszym, który przekroczy progi tego domu. Tak brzmi rozkaz Jego Wysokości wicekróla, który polecono mi przekazać.

Domenico Micene, sędzia śledczy Najwyższego Trybunału Królewskiego, jest już niemłody. Dokucza mu kręgosłup i bolą opuchnięte stawy. Kamerdynerowi nakazuje, aby ten ubierał go wolno, najwolniej jak potrafi. Potem odprawia powóz. Drogę do pałacu książąt Venosy postanawia odbyć pieszo, idąc najwolniej jak to tylko możliwe.
Zmiłuj się nade mną, Panie, w miłosierdziu swoim. Świadom w tej ostatniej godzinie ogromu moich win i błędów, pokornie proszę o przebaczenie tych, których grzechy moje obraziły i skrzywdziły, których słabości moje zgorszyły, których czyny moje napełniły odrazą. Nie jestem godzien być ostatnim pomiędzy ostatnimi ani mierzwą wydaną na spalenie, ani popiołem, który pozostanie po niej. Zmiłuj się nade mną, Panie, w miłosierdziu swoim, albowiemzgrzeszyłem…

Fabrizio Carafa, książę Andrii, krewny Jego Świątobliwości papieża Pawła IV, dostawał się potajemnie do pałacu, a w nim do komnat księżnej Marii, ukrytą furtką, którą nazywano porta di morti, bramą umarłych, bowiem tą drogą według starodawnego zwyczaju wyprowadzano z pałacu zwłoki, po czym zamurowywano ją, aby ponownie otworzyć, gdy tak nakaże smutna okoliczność. Tego zwyczaju poniechano jednak przed stu laty. Fabrizio Carafa, książę Andrii, krewny Jego Świątobliwości papieża Pawła IV, leży teraz na podłodze sypialni księżnej Marii z przestrzeloną czaszką i barkiem, z ranami kłutymi i ciętymi tułowia. Zakrzepła krew sięga progów komnaty. Księżna Maria, która tylekroć wcześniej oczekiwała go w swym łożu, która tylekroć wcześniej oczekiwała w swym łożu innych niż on, leży w  nim teraz z poderżniętym gardłem. Jej piękne, cudowne ciało stygnie. Jej piękne, cudowne oczy patrzą w przepaść. Gdy kapelan domowy, jezuita, ksiądz Carlo Mastrillo, zasunie jej powieki, przepaść sięzamknie.

Zmiłuj się nade mną, Panie, w miłosierdziu swoim. Świadom w tej ostatniej godzinie ogromu moich win i błędów, pokornie proszę o przebaczenie tych, których grzechy moje obraziły i skrzywdziły, których słabości moje zgorszyły, których czyny moje napełniły odrazą. Nie jestem godzien być ostatnim pomiędzy ostatnimi ani mierzwą wydaną na spalenie, ani popiołem, który pozostanie po niej. Zmiłuj się nade mną, Panie, w miłosierdziu swoim, albowiemzgrzeszyłem…

Przepaść, która zamknęła się w martwych oczach księżnej Marii, jest ogromna i otwiera się każdej bezsennej nocy w sercu Carla Gesualda, księcia Venosy, który jest gwiazdą jaśniejącą na firmamencie renesansu, który jest mordercą, który jest geniuszem przerażającegopiękna,pięknaniedozniesienia,któregorozpaczprzywiodładozbrodni i który osiągnął doskonałość, albowiem jego cierpienie nie skończyło się i nigdy nie skończy. Każdej nocy Carlo Gesualdo, książę Venosy, potomek świetnego rodu i pan rozległych latyfundiów, zbliża się do sypialni żony, księżnej Marii. Tuż za nim, na palcach, najciszej jak można, idzie, skrada się wierny sługa Pietro Bardotti. Idą za nimi Pietro Viscario i Ascanio Lama, służący dotąd księciu przy polowaniach. Idzie też niejaki Francesco. Nikt ich nie słyszy. Idą ciemnym, wąskim korytarzem i trwa to całą wieczność. Za chwilę stanie się to. Książę jeszcze nie wie, że jego cierpienie i jego rozpacz, że rozrywający jego duszę ból nie będzie mieć końca, że męczarnie zranionej i upokorzonej miłości  pomnażać będzie pamięć  aż po skończenie świata. Carlo Gesualdo, książę Venosy, i jego pomocnicy, zaufany halabardnik Pietro Bardotti, strzelcy Pietro Viscario i Ascanio Lama oraz niejaki Francesco ciemnym i wąskim korytarzem bezszelestnie zbliżają się do drzwi sypialni księżnejMarii.

Każdej nocy Carlo Gesualdo, książę Venosy, jego wierny sługa Pietro Bardotti, a także Pietro Viscario i Ascanio Lama oraz niejaki Francesco, idą we mnie wąskim, ciemnym korytarzem mojej pamięci, mojej świadomości i mojej podświadomości, mojego bólu i mojej rozpaczy, bezszelestnie zbliżają się do drzwi mojego mieszkania, w którym mnie nie ma, i do drzwi innych mieszkań, w których także mnie nie ma, zbliżają się do drzwi hotelowych pokoi, do drzwi pokojów w motelach, do drzwi pensjonatów i domków letniskowych, do drzwi kajuty na jachcie i do drzwi łazienki w górskim schronisku. Nie omijają też drzwi samochodu zaparkowanego na leśnej polanie. Zbliżają się do wszystkich tych miejsc, o których wiem, i do wszystkich tych miejsc, o których nigdy się nie dowiem. Idą i trwa to całąwieczność…

Zmiłuj się nade mną, Panie, w miłosierdziu swoim. Świadom w tej ostatniej godzinie ogromu moich win i błędów, pokornie proszę o przebaczenie tych, których grzechy moje obraziły i skrzywdziły, których słabości moje zgorszyły, których czyny moje napełniły odrazą. Nie jestem godzien być ostatnim pomiędzy ostatnimi ani mierzwą wydaną na spalenie, ani popiołem, który pozostanie po niej. Zmiłuj się nade mną, Panie, w miłosierdziu swoim, albowiemzgrzeszyłem…

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Krzysztof Ćwikliński, Książę Venosy, Czytelnia, nowynapis.eu, 2019
25.07.2019

Nowy Napis Co Tydzień #007 / Sceny z życia prowincji

Nie miał długiego życia (ur. 1949, zm. 1990) ani łatwego charakteru, o czym szczerze i ze zrozumieniem pisze we wstępie Józef Baran. Mieszkał w podtarnowskiej wsi Lisia Góra, z dala od literackich środowisk i towarzyskich powiązań, nie dbając przy tym o pozyskanie sympatii krytyków, nie wdzięcząc się do czytelnika. A że kultura w PRL była mocno scentralizowana, to pozostawanie na jej peryferiach oznaczało marginalizację. Wszak o popularność trzeba zadbać, zarówno wtedy, jak i dziś. Publikował w prasie kulturalnej, wydał kilka tomów prozy i poezji w oficynach krakowskich i warszawskich, ale nie przyciągnął uwagi akademickiej polonistyki. Kiedy tarnowski Teatr Nie Teraz przygotował autorski spektakl złożony z tekstów Rybowicza i z motywów jego życiorysu, pisarz już go nie zobaczył. Premiera Odlotu w piwnicach Muzeum Okręgowego w Tarnowie odbyła się 7 stycznia 1991 roku, a Rybowicz zmarł w październiku 1990 roku. Piętnaście lat później tenże teatr wrócił do tematu, dając przedstawienie na tarnowskim dworcu (Rybowicz, czyli głowa pełna lalek, 2005). Wybór miejsca dla pokazania tak ekscentrycznej postaci był bardzo fortunny, gdyż dworzec to centrum miejskiej infrastruktury i zarazem przechodni plac, który nastraja melancholijnie ze względu na odmierzany godzinami przyjazdów i odjazdów czas. A proza Rybowicza ma w sobie coś z aury powolnego dochodzenia ku centrum, którym bywa dom, gospoda czy indywidualna ambicja, jak i schodzenia na manowce dobrych obyczajów, w rewiry majaków, w zamroczenie alkoholowym oszołomieniem. Zbliża się do konkretu materii i oddala w stronę urojenia, żeby nie zastygnąć na dobre w trywializmie życia.

Przyszły pisarz wychował się w Koźlu na Opolszczyźnie, ale latem 1963 roku rodzina przeprowadziła się do Lisiej Góry, skąd pochodziła matka Jana i trójki jego rodzeństwa. Dla młodych zmiana nie była korzystna, stąd ta „wiocha Chodaków”, a pobliskie większe miasto to Ostów (Tarnów), też prowincjonalny, choć przez jakiś czas w randze stolicy województwa. Mieszkańcy „wiochy” rozpoznawali w bohaterach opowiadań osoby ze swego środowiska, a że nie brali pod uwagę literackiego zmyślenia, to zdarzało się, że zgłaszali uwagi typowe dla naiwnego czytelnika. Nie było zatem łatwo autorowi, który tematy czerpał ze znanego mu najlepiej miejscowego otoczenia, z obserwacji odwiedzających karczmę oryginałów, wsłuchującego się z uwagą w ich opowieści. Ze szkolną edukacją też nie szło Rybowiczowi najlepiej, skoro ją porzucił, by pracować z dość surowymi w obejściu mężczyznami w państwowych magazynach. Maturę jednak zrobił, ale już na studiach polonistycznych w Krakowie miejsca nie zagrzał. W wojsku dopuścił się czynu, za który wyrzucono go z szeregów armii, jak podaje autorka rozprawy jemu poświęconej (zob. Małgorzata Lebda, Samotnik z Lisiej Góry – rzecz o Janie Rybowiczu, „Pobocza, Kwartalnik Literacko-Artystyczny” 2009, nr 3–4; http://kwartalnik-pobocza.pl/pob37_38/ml_o_jr. html). Nie ukrywał sardonicznego stosunku do rządzących Polską Ludową, co skutkowało internowaniem w stanie wojennym. Nie polityka była jednak dlań najważniejsza, lecz ludzie zaobserwowani w ich szarej codzienności, dalecy od postulowanego przez rządzących ideału „ludu pracującego miast i wsi”, jak głosiła utarta fraza propagandowa.

Z ludem problem jest taki, że bywa mistyfikowany na różne sposoby, by dopasować jego wizerunek do przyjętej opcji ideowej. W PRL był obiektem ideologicznej adoracji, wprawdzie sztucznie kreowanej, niemniej jednak czasem skutecznej, gdy w jego imię zwalczano inteligencki indywidualizm. W komunistycznej retoryce lud znaczył tyle, co bezkształtna masa, którą należy uformować w imię postępu. Drugi biegun pojmowania ludu wyznaczała kościelna fraza „lud Boży”, a zważywszy na bardzo istotną rolę jego pasterzy w tamtym czasie, siła jej oddziaływania przebijała wspomnianą kliszę propagandową. Niemniej jednak życiowe praktyki tegoż ludu daleko odbiegały od kościelnej nauki moralnej. Pomiędzy tymi biegunami znajduje się Rybowicz ze swoją prozą, która ma tę przewagę nad konstruktami pojęciowymi, dotyka życia bezpośrednio, więc i mieszkańcy prowincjonalnej szarej strefy są przekonujący jako ludzie z krwi i kości, choć nierzadko osobliwi i na swój sposób „mistyczni”. Oni właśnie wnoszą koloryt obyczajowy do powszedniej codzienności. Dla prozaika z Lisiej Góry ciekawi są poszczególni przedstawiciele „ludu”, a nie jego zamknięty w konceptualnych frazach ogół. Wyłaniają się na kartach opowiadań jako postacie zróżnicowane charakterologicznie i ekonomicznie. Są wśród nich poważni gospodarze i rzemieślnicy, utracjusze i szczęściarze, uwodziciele i zazdrośnicy, desperaci i chojracy, prostaczkowie boży i filozofowie z bożej łaski, a bywa, że kryminaliści czy kazirodcy. No i obowiązkowo jakiś wioskowy głupek. Kobiety są zdecydowanie w tle, a to dlatego, że one nie przesiadują w miejscowej gospodzie, która jest punktem obserwacyjnym i niewyczerpanym źródłem narracyjnej inwencji. Jeśli już pojawia się jakaś postać żeńska, to bufetowa o dość wątpliwej reputacji, ewentualnie subtelna miłośniczka książek, upolowana przez męskiego myśliwego jak cenne, bo trudno dostępne, trofeum. Małżeński cel spełni on jednak z podobną do siebie dziewczyną, by nie komplikować sobie życia nazbyt wymagającą partnerką.

Poznajemy wioskową codzienność czasów realnego socjalizmu, przaśną i barwną zarazem, ludową wówczas, gdy przychodzi czas ludowej zabawy, co zresztą nie odbiega zanadto od tradycyjnego obrazu wsi. Bynajmniej nie tej spokojnej ani sielskiej, jakby chcieli postromantyczni idealiści, ale krewkiej aż po granice mordu. I nie na wiele zdały się edukacyjne plany prowadzonej odgórnie emancypacji, o której z przekąsem narrator powiada, że dała ludziom „przybytek wiejskiej kulturki” w postaci Klubu Rolnika. Patrząc z bliska, nie z lotu ptaka, na socjalistyczną gospodarkę, łatwo zauważyć, że tonie w błocie, podczas gdy telewizja pokazuje asfaltowe drogi. By dopilnować „produkcji”, mnoży kontrole i lustracje, formalizuje skup trzody hodowlanej, co skutkuje wszechwładzą klasyfikatora. Ten z kolei otoczony jest grupą cwaniaków, którzy w cichej z nim zmowie żerują na bezsilności rolnika, by zarobić na jego krzywdzie. Przewaga urzędnika i tak zwanych pośredników nad chłopem trwa w najlepsze niczym w pozytywistycznych opowiadaniach ukazujących popańszczyźnianą wieś. Państwowa biurokracja zblatowana ze sprytnymi pseudo-handlarzami ustala własne niepisane zasady, a praca wbrew głoszonym przez partyjną centralę hasłom nie jest wiele warta. W realistycznym zbliżeniu do wiejskiego życia bywa Rybowicz ostry jak brzytwa – nie oszczędza ani jednej, ani drugiej strony konfliktu, gdyż przegrany rolnik utartym zwyczajem poszuka pocieszenia w wódce.

Słabość wiejskiej gromady wynika w dużej mierze z tego, że nie wytworzyła ona żadnych społecznych mechanizmów obronnych, pozostała zbiorem egoistycznych jednostek nastawionych na pomnażanie dóbr. To jedna, pracowita strona Chodakowa, ale jest jeszcze druga: abnegacka, outsiderska, osłabiona alkoholem i swoistym fatalizmem, który nie sprzyja zmianie losu, wręcz utwierdza w przekonaniu, że to niemożliwe. Nad światem tym zawisł jeszcze jeden fatalizm, mianowicie ten nazywany determinizmem biologicznym. Chciwość, okrucieństwo, pożądanie są silniejsze od norm religijnych, nie mówiąc już o regułach życia wspólnotowego. Uwolnienie „grzechów głównych” to właściwie jedyna zrealizowana emancypacja w czasach późnego socjalizmu. Ta wcześniejsza – z dworskiego parobka na milicjanta – skończyła się niefortunnie zarówno dla rodziny aspirującego do władzy analfabety, jak i dla samych milicyjnych kolegów chłopaka, niechętnych nazbyt gorliwemu służbiście. Na przykładzie tej anegdoty pokazuje pisarz komiczną stronę powojennego awansu ludu, właściwie jego najniższej strefy dowartościowanej przez nową władzę. Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że ksiądz w przeciwieństwie do ideowych maksymalistów ma trzeźwy osąd swych parafian, ale on żyje blisko nich i żaden występek go nie zdziwi.

Narrator Rybowicza porusza się swobodnie po ścieżkach prowincji, śmiało wchodzi w szarość dnia, by ze wstydliwych jego zakamarków wydobyć osobliwe zdarzenia, czasem zabawne jak doświadczenie mistyczne pijaka, czasem okrutne jak sprawienie psa sąsiada na sadło o właściwościach leczniczych. Chętnie wsłuchuje się w knajpiane opowieści, oczyszczając je potem z gadulstwa, dzięki czemu zyskują wymiar artystyczny. Z pewnością to proza literacka, gdyż skondensowana w treści, precyzyjnie skomponowana i, co najważniejsze, niepozbawiona humoru mimo dość ponurego obrazu świata, jaki ukazuje. Między wójtem (naczelnik) a plebanem (proboszcz) toczy się cicha wojna: jeden grzmi z mównicy, drugi z ambony. Ludzie puszczają mimo uszu budujące w duchu politycznym czy moralnym pouczenia i robią swoje. Tylko wioskowy przygłup Alojzy grzmi na obu, by się po żadnej stronie nie opowiedzieć i uchodzić za nowoczesnego jak na tamte czasy „liberała”. Prócz strategii głupka jest jeszcze ucieczka w towarzyskość, stąd centralna rola gospody. Zwykle pełnej kolorowej braci, ale zachodzą doń i gospodarze, by odetchnąć od kłopotów i przepić przykrą myśl, że po kilkudziesięciu latach od zakończenia wojny obiecany raj na ziemi nie nadchodzi.

Pisarz udziela czasem głosu bohaterom, którzy mają do opowiedzenia swoją historię, innym razem przyjmuje postawę obserwatora. Nie dba specjalnie o zróżnicowanie języka pod względem socjologicznym, raczej chodzi mu o zajmującą anegdotę i stylistyczną precyzję. Daje to w rezultacie prozę gęstą, skupioną na konkrecie, gdyż czytelnika nie rozprasza nadmiar artystycznej organizacji. Może skupić się na istocie rzeczy, a jest nią skondensowana do granic groteski ludzka właściwość, przejawiająca się w natężeniu negatywnej emocji (nienawiść, zawziętość), we wsobnej koncentracji na tym, co materialnie cenne, w kultywowaniu dziwactw różnej proweniencji: religijnej, filozoficznej, erotycznej. Rybowicz pisze o tych zjawiskach całkiem chłodno, jakby stanowiły nieodzowną część natury, przejaw jej niespożytych sił witalnych, a nie przedmiot dociekań moralnych czy psychologicznych. Dlatego nie ma tu łatwego psychologizowania, socjologicznych wyjaśnień czy też rozdzierania szat nad prymitywną stroną ludzkości. Mimo ciemnej kreski, jaką rysuje swoich bohaterów, nie podlegają oni dehumanizacji, gdyż ich portretowaniu towarzyszy humor, który uczłowiecza. Jeśli brak tego odprężającego czynnika, to znaczy, że postać nie zasługuje nawet na odruch empatii.

Skoro nie było wcześniej ludu idealnego, to nie ma i rozczarowania tym, że zawiódł on pokładane w nim nadzieje. Pozostał, jaki był, mimo zaordynowanej mu po wojnie emancypacji społecznej i kulturalnej. Ośrodkiem życia towarzyskiego nadal jest karczma, a nie przybytek edukacji, czyli dom kultury. W gospodzie toczą się rozmowy, leje alkohol i kipią emocje. W tle są kobiety, jednak ich miejsce jest w domu, gdyż świat by się zawalił, gdyby żona miała zgłupieć i pić jak mężczyzna. Niewątpliwie to układ tradycyjny, ale na nim właśnie opiera się elementarny ład w świecie i tak mało stabilnym, nadto poddanym odgórnej ideologicznej presji, zmuszanym do reedukacyjnych praktyk. W tej sytuacji inercja okazuje się sposobem na przetrwanie wbrew nerwowemu aktywizmowi mentorów socjalistycznej nowoczesności.

Realizm środowiskowy Rybowicza ma swoją specyfikę – tematyczną i językową. Wyborem „wiochy” różni się od znanej dobrze z prozy Marka Nowakowskiego i Marka Hłaski odmiany miejskiej. Pod względem stylistycznym jest elegancki w porównaniu z nachalną dziś wulgarnością, choć z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że pierwowzory jego postaci nie posługiwały się grzeczną polszczyzną. Narrator korzysta najczęściej z miejscowej anegdoty, którą rozwija w mikrofabułę bez znieczulającej ostrość wyrazu sentymentalnej nuty, ale i z empatią do swych bohaterów, czasem z przekąsem, gdy posuwają się zbyt daleko w bezmyślnym okrucieństwie lub w bezwolnym pożądaniu. Nie idzie przy tym tropem pisarzy nurtu chłopskiego, gdyż forma jest u niego przeźroczysta, a nie stylizowana na archetypiczną jak u Tadeusza Nowaka, na czystą groteskę jak u Edwarda Redlińskiego czy na syntezę uniwersalizującą wiejską egzystencję, jak czyni to Wiesław Myśliwski. Portretuje zwykłych ludzi, żeby nie powiedzieć pospolitych, osadzonych w realiach powojennej prowincji, a nie w przestrzeni mitu czy antymitu. Ich motywacje są klarowne, gdyż wynikają z przywiązania do siebie i własnego losu. Dlatego tak trudno im cokolwiek zmienić w postępowaniu, opowiedzieć inną historię niż ta, którą poznajemy. Powstaje wrażenie, że determinuje ich jakiś rodzaj przeznaczenia, choć nie w metafizycznym tego słowa znaczeniu, lecz zapisany w trajektoriach przebytych przez przodków, a teraz modyfikowanych zaledwie i to z oporem, gdyż modernizacyjny plan komunistów nie przyniósł istotnej zmiany na lepsze. A że pisarz doprowadza fabuły do lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku, to widać wyraźnie trwałość pewnych narowów, jak choćby ten graniczący z obsesją pęd do pomnażania majątku. Wieś Rybowicza zmienia się w jej zewnętrznych dekoracjach, pozostając zarazem niezmienną w tym, co najogólniej nazwać można sferą mentalną.

Gdyby już szukać powinowactwa Rybowicza z kolegą po piórze, to z Augustynem Baranem z Izdebek. Obaj cenili samotność i zarazem towarzyskość – tę pierwszą, bo daje czas na lekturę i refleksję, tę drugą, bo stwarza okazję do pozyskania plotki, anegdoty, a nimi żywi się wszak narracja realistyczna. Obaj zbudowali literacki mikrokosmos wokół miejsca, w którym mieszkali i które potrafili przenikliwie obserwować. Wypracowali rozpoznawalny styl, Baran może bardziej rozwichrzony, Rybowicz precyzyjny, ale każdy z intencją, by słowo przylegało do rzeczy. Potrafili z humorem pokazać nieprzystawalność komunistycznych zamierzeń do archaicznej w gruncie rzeczy powojennej polskiej wsi, w której „czynnik partyjny” czy też „państwowy” (co wtedy było równoznaczne) ośmiesza się nadmiarem gorliwości w zderzeniu z chłopską powolnością. Na podstawie lektury opowiadań obu autorów można wysnuć wniosek, że socjalizm nie zmienił zasadniczo wsi mimo ambicji jakościowego przeformułowania świadomości plebejskiej. Stabilna pozostała mentalność ludu o wiele trwalsza niż władza ludowa. Baran wpisuje swe narracje w „galicyjską przeszłość”, natomiast Rybowicz nie sięga po żaden mit, nawet jeśli miałby go przenicować, jak robił to pisarz z Izdebek. Konsekwentnie opowiada się „po stronie ludzi z braku czegoś lepszego”, a że najlepiej znał tych, wśród których mieszkał i z którymi bywało, że pił, to i jego opisy są sugestywne i przekonujące. Błędem jednak byłoby przypisać opowiadaniom jedynie wartość środowiskową. Trafnie skreślone typy osobowościowe mają w sobie coś z piętna plebejskości – wstydliwej, osłanianej politurą grzeczności, gdy zajdzie taka potrzeba, maskowanej pozycją materialną w przypadku zaradnych i pracowitych, a mimo to wyrazistej w swych bezpośrednich, nierzadko obcesowych manifestacjach. To zbiór osobników stypizowanych, uosabiających ludowy spryt czy przysłowiową chłopską pazerność, ale i zindywidualizowanych, wśród których trafia się barwny ptak lekkoduch, przaśny prześmiewca odczytów edukacyjnych w duchu postępowym, domorosły filozof czy wioskowy głupek. Nie jest to zatem masa potrzebująca uformowania, jak głosili progresiści, lecz tygiel zróżnicowanych indywiduów. Może i słabo wyrobionych pod względem kulturalnym, ale na swój sposób malowniczych, czasem nawet oryginalnych. I choć wiele ich poczynań nie napawa optymizmem, to poszczególne jednostki bywają przynajmniej zabawne w swej pokracznej fizys albo w psychice zafiksowanej na cel wyłącznie praktyczny bądź na zupełnie niedorzeczny z racjonalnego punktu widzenia. Ratio nie tłumaczy wszystkiego, a już na pewno nie pozostających w uśpieniu atawizmów, które, gdy się ożywią, przybierają spotworniały lub tylko groteskowo nieszkodliwy kształt. I dzięki prozie Rybowicza dostajemy wgląd w tę plebejską rozmaitość, która zadziwia i odstręcza, przyciąga skalą unaocznionych emocji, porusza strunę sympatii lub wywołuje grymas niechęci. Jeśli pisarzowi szło o żywą reakcję czytelnika, to cel osiągnął.

Poza wszystkim są to całkiem zajmujące historyjki, snute swobodnie i ze swadą, bez wysilenia, by nadać im wydźwięk moralny czy estetyczny. Mają za to swoisty dla małej prozy wdzięk rodzajowego obrazka z życia prowincji, chwytanej na gorącym uczynku jej występków, pulsującej witalnością wbrew powierzchownemu marazmowi. Podbudowane znajomością życia i obyczajów wsi, sceny te dają wgląd w rzeczywistość słabo opisaną w literaturze powojennej. Pokazują codzienność widzianą z dołu, a nie „z góry”, że odwrócę tu wektor postrzegania przyjęty przez Stefana Kisielewskiego w tytule jego powieści (Widziane z góry). Z oddolnej perspektywy rzeczy rysują się wyraźnie, gdyż nie znikają we mgle ideowych roztrząsań, nie poddają się uogólnieniu, lecz pozostają tym, czym są w istocie – materialnym dowodem na trwałość tego, co pospolite, a jednak na swój sposób interesujące. Pisarz przyjmuje zatem rolę przewodnika po meandrach wiejskich uciech i wykroczeń, prowadzi nas do karczmy i na zabawę, odsłania skrywane wstydy, ale bez satysfakcji i poczucia moralnej wyższości. W końcu i siebie sportretował jako pijaka.

Warto i dziś czytać Rybowicza ze względu na ten oddolny punkt widzenia, gdyż jest on skutecznym remedium na wszelkiego rodzaju generalizacje. Poza tym to polszczyzna gęsta, nasycona rzeczownikiem i czasownikiem, unikająca rozlewności i dygresji, wychylona na zewnątrz, więc interesująca również poznawczo. Wydany przez PIW tom może zaciekawić czytelnika szukającego w literaturze codziennych realiów, podanych swobodnie i z humorem. W ich małych kroplach odbija się wiele z tego, co na wyższych poziomach retoryki roztrząsają ci bardziej wyedukowani i wyrobieni. Szkoda tylko, że przyjemność lektury zakłócają nazbyt często pojawiające się literówki jako skutek nieuważnej korekty. Od oficyny tak zasłużonej w wydawaniu prozy współczesnej można by oczekiwać większej staranności edytorskiej.

Jan Rybowicz, Zwariować z życia, wstęp Józef Baran, PIW, Warszawa 2018.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Krystyna Latawiec, Sceny z życia prowincji, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2019, nr 7
17.07.2019

Król Błystek

Byliśmy krasnoludkami. On – królem Błystkiem, ja – Koszałkiem Opałkiem. Obaj jak na swój wiek wysocy i rozwinięci, pomimo wspaniałych kostiumów wykonanych przez naszych rodziców, niezbyt chyba pasowaliśmy do tych odpowiedzialnych i eksponowanych ról. Każda klasa podczas wiosennego festiwalu miała przedstawić postaci z jakiejś bajki; my, wówczas czwartoklasiści, wybraliśmy, a może, co bardziej prawdopodobne, wybrał ktoś za nas, bajkę Konopnickiej o krasnoludkach i sierotce Marysi. I tak już ponad trzydzieści lat stoimy obok siebie. On w długim płaszczu cętkowanym kropkami z waty, w koronie z tektury i pazłotka, z berłem wykonanym z tłuczka do ziemniaków. Ja w jakiejś dziwnej rubaszce, w fantazyjnej czapce z pomponem, z brodą zrobioną z pakułów, w oprawkach okularów, z gęsim piórem za uchem i kałamarzem przemyślnie przytroczonym do paska, z wielką księgą pod pachą. Stoimy poważni, bowiem majestat monarszy i dostojeństwo nadwornego kronikarza nie pozwalają nam przychylić się do próśb o to, abyśmy się uśmiechnęli. Na wmawianie nam, że zaraz wyleci ptaszek jest już stanowczo za późno. I tak stoimy nieruchomi, obaj dziesięcioletni... Przed nim siedemnaście lat życia. Przede mną... Bóg raczy wiedzieć.

Jakiś kinderbal w tym samym chyba czasie. On jest kowbojem, ja Indianinem. Koniec podstawówki i pamiątkowe zdjęcie całej klasy. Stoimy obok siebie wyraźnie znudzeni. Potem ogólniak. Jakieś wycieczki, jakieś zawody sportowe, jakieś zbiorowe zdjęcia w klasie i przed szkołą. Wreszcie studniówka. Garnitury, muszki, wieczorowe kreacje dziewcząt. Polonez. Zagryzamy języki, żeby nie pomylić kroku. Ja z Marylą, on z Mirką. Dziewczęta przeczuwały, że bal może okazać się koszmarem, więc z odpowiednim wyprzedzeniem rozpoczęły naszą taneczną edukację. Zbuntowaliśmy się przy tangu. Jeszcze studniówka. Siedzimy przy zastawionym sokami stole. Ja przytulony do mojej ówczesnej miłości, on stoi za nami i stawia mi na głowie solniczkę. Potem pustka. Obaj znikamy.

Mieszkał z matką i babcią w ogromnym, starym domu wzniesionym jeszcze przed pierwszą wojną światową. Dom ten, stojący na obrzeżach miasta, nazywano “Domem rządowym”, gdyż zbudowano go za generał-gubernatorskie ruble dla miejscowych czynowników; kiedyś mieszkała w nim moja prababka, wdowa po urzędniku komory celnej, ale nigdy nie dowiedziałem się, które z mieszkań zajmowała. Mieszkania były tam obszerne. On miał własny pokój, ja swój pokoiczek dzielić musiałem ze starszym bratem. Lubiłem do niego przychodzić. Przyciągało mnie to stare mieszkanie, nawet jego tajemnicze zapachy, których nie było w moim domu. Bzy i malwy pod oknami, chyba też maciejka w ogrodzie, ale przede wszystkim dziwny, lekko gorzki, ciężki zapach przeszłości. W moim mieszkaniu od nie tak znów odległego początku jego istnienia mieszkaliśmy tylko my. Jego mieszkanie miało historię i w niczym nie dało się przyrównać do klitek ze ślepymi kuchniami w gomułkowskich blokowiskach.

Byliśmy właściwie nierozłączni. Dorastaliśmy razem. Rywalizowaliśmy z sobą, ale była to – co nieco dziwne zważywszy wiek – szlachetna rywalizacja, z rzadka tylko – co jeszcze dziwniejsze zważywszy wiek – uciekająca się do argumentów siłowych. Godziliśmy się łatwo. Gdy byliśmy ministrantami bez trudu osiągaliśmy satysfakcjonujące obie strony porozumienie: gdy on z mistycznym prawie uniesieniem wymachiwał kadzielnicą, ja wszystkie swe władze fizyczne i umysłowe angażowałem w czynność potrząsania dzwoneczkami, zaś gdy on przy graduskach dzielnie uwijał się z pateną, ja niemniej dzielnie składałem paramenty starając się nie pomylić ich kolejności. Wtedy postanowiliśmy zostać księżmi. Na przeszkodzie spełnieniu tego zbożnego zamiaru stanęły jednak kobiety; w jego przypadku stanęły nawet dość wcześnie. Nie było na nie sposobu. Nie odstraszał ich ani trądzik młodzieńczy, ani nasza bezdenna głupota i egoizm. Stało się, co musiało się stać. Wszystko, czego wówczas nie rozumiałem, zapowiadało tragedię. Wszystko, czego wówczas nie dostrzegałem, wyraźnie wskazywało na katastrofę.

Po maturze trzeba było podjąć jakąś decyzję. Próbowaliśmy zastanowić się nad naszą przyszłością na stercie koksu w szkolnej piwnicy. Dyskutowaliśmy i snuliśmy najrozmaitsze plany sztubackim obyczajem tamtych czasów pociągając z butelki jakiś obrzydliwy płyn, którego dziś, nawet za dużą dopłatą, nie wziąłbym do ust. Potem, zdaje się, wymiotowaliśmy. Ja byłem zdecydowany, on do ostatniej chwili nie wiedział, co z sobą zrobić. Wybrał Wyższą Szkołę Marynarki Wojennej, ale nie zgłosił się na egzaminy, choć miał duże szanse. Tą szansą był wuj komandor. W pewnym sensie wykorzystał jednak tę szansę, bo wojsko nagle straciło wszelkie zainteresowanie jego osobą. Skończył jakieś pomaturalne studium budowlane, nie wiedzieć po co, bo ta akurat dziedzina najmniej go interesowała. Może dlatego, że w pobliżu nie było niczego innego, a on nie chciał nigdzie wyjeżdżać? Miał po temu powód. Ten powód był prześliczną dziewczyną. Ożenił się z nią z wielkiej miłości i z wielkiej miłości umarł.

Nie pamiętam jej zupełnie. Jej obraz wyblakł, zatarł się i przepadł jak tyle innych. Była piękna. To jedno jest niewątpliwe. I ambitna, bardzo ambitna. Chyba także silna i konsekwentna. Miała to wszystko, czego brakowało jemu. Miała też matkę, bodaj jeszcze bardziej ambitną i konsekwentną, która szczęścia córki upatrywała gdzie indziej i ten mariaż uważała za pomyłkę, którą da się jeszcze naprawić. Podobno (piszę “podobno”, bo nie znałem jej) ludzi postrzegała przez pryzmat wykształcenia, pozycji społecznej i statusu materialnego, on zaś był intendentem. Nieraz spotykałem go na targowisku kupującego całymi workami marchewkę, ogórki czy kalafiory, widywałem w sklepach, gdzie hurtowo kupował mydło, pastę do podłogi, papier toaletowy. Nie narzekał. Taką miał pracę i wykonywał ją rzetelnie, z wrodzonym sobie urokiem, jakimś dziwnym powabem zjednującym mu wszystkich wokoło. Był szczęśliwy, choć nie miał mieszkania, samochodu, perspektyw. Był szczęśliwy, bo – jak mi się dzisiaj zdaje - każdego dnia kochał coraz mocniej, czulej, prawdziwiej i to uczucie wynagradzało mu wszystko inne, czego w życiu nie zaznał. Może nawet nie chciał mieć niczego, ani nikogo innego? Był szczęśliwy jak dziecko. Może był wiecznym królem Błystkiem? Może był stale dziesięcioletnim chłopcem? Może nie umiał albo nie chciał być kimś innym? Może jego niedojrzałość była racją jego istnienia, tarczą, którą osłaniał się przed losem i rzeczywistością? Może to, co niejeden uznałby za słabość, było jego siłą? Dlatego trwał, dopóki to trwanie można było jakoś, obojętnie jak, racjonalnie czy irracjonalnie, uzasadnić.

Kiedy żona od niego odeszła, odebrał sobie życie.

Był lipiec. Cmentarz położony na zboczu wzgórza naraz gwałtownie spadał w dół, w stronę sadu jego ciotki, do której w dzieciństwie chodziliśmy na jabłka, choć przede wszystkim chyba po to, aby móc bezkarnie łazić po drzewach. Za sadem, wtedy już zdziczałym, widać było zarys rzeki. Nieśliśmy go. Było nas sześciu zupełnie niedobranych wzrostem. Kołysał nam się na ramionach, chybotał i ciągle przechylał tak, jak gdyby nie chciał się zgodzić na to, co miało się stać za chwilę, jakby nie chciał odejść całkiem, jakby nagle spadła na niego świadomość, że niczego po sobie nie pozostawił. Niczego w czym mógłby przetrwać. Tylko pozłacane litery imienia i nazwiska obok innych imion i nazwisk. Nie mówiły nic nikomu. I  niczego nie powiedzą. Kiedyś zejdzie z nich sztuczne złoto i pozostaną tylko równo wyżłobione w kamieniu rysy.

Często przejeżdżam obok jego domu. Bramka jest zamknięta. Ogródek przypomina chaszcze. Z zatrzaśniętych drewnianych okiennic opada farba. Nikt tam nie mieszka, ale pewnie ktoś płaci za mieszkanie. Matka? Oszalałą z rozpaczy zabrała do siebie siostra. Babka od dawna nie żyje. Więc kto? Czasami staję przed tą bramką. Jest zamknięta na łańcuch spięty zardzewiałą kłódką. Bzy ciągle kwitną, ciężkie kiście fioletu uginają gałęzie. Podobno w nocy ktoś zapala tam światło. Jego wąskie smugi prześwitują przez szczeliny w rozeschłych okiennicach.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Krzysztof Ćwikliński, Król Błystek, Czytelnia, nowynapis.eu, 2019
18.07.2019

Nowy Napis Co Tydzień #006 / Książka, która dławi głos w krtani

Opowiadania łączy temat histerii rozumianej nie jako jednostka chorobowa, lecz raczej jako sposób na zamykanie ust kobietom w różnych czasach i miejscach, a w gruncie rzeczy zawsze, jak przekonuje Roxane Gay – mówi Joanna Mueller, rekomendując tom opowiadań Histeryczki. – Jest to książka, która mi odbiera głos, ściska w krtani, ale też pomaga mówić o pewnych rzeczach, o których zwykle się nie mówi.

Więcej w nagraniu.

Roxane Gay, Histeryczki, tłum. Dorota Konowrocka-Sawa, Poradnia K 2018.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Joanna Mueller, Książka, która dławi głos w krtani, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2019, nr 6
02.07.2019

Zachować świat. O „Mikrotykach” Pawła Sołtysa i refleksyjnej prozie realistycznej

Marek Nowakowski obserwował świat, zapisywał to, co widział, zachowując zarazem pamięć o zastanej rzeczywistości. Paweł Sołtys, jeden z laureatów nagrody imienia wielkiego prozaika, czyni podobnie, a jednak inaczej – bardziej osobiście, bardziej refleksyjnie. A zarazem tak jak wielki poprzednik – z lekkością pióra, lakonicznością i celnością opisu.

Fragment okładki książki

Refleksje na temat Mikrotyków, czyli książki, za którą Paweł Sołtys otrzymał w 2018 roku Nagrodę im. Marka Nowakowskiego, nie mogą się obyć bez zestawienia prozy laureata z twórczością zmarłego przed czterema laty patrona nagrody. Porównania są nieuniknione. Wynikają zarówno z sytuacji i natarczywie nasuwającego się pytania: „Czy mamy do czynienia z następcą mistrza?”, jak i z charakteru krótkich opowiadań Sołtysa, przenoszących czytelnika w świat warszawskich ulic. Jednak głębsze wniknięcie w prozę debiutanta pokazuje, jak niesprawiedliwe wobec obu pisarzy byłoby stawianie banalnych porównań i konstatacji o następcy tronu „Księcia polskiej prozy”.

Mikrotyki to zbiór kilkunastu krótkich opowiadań. Czasem kilkustronicowych, czasem mieszczących się na jednej stronie. Pisanych w narracji pierwszoosobowej. Ich świat zaludniony jest przez zwykłych ludzi przechadzających się ulicami zwykłego miasta – Warszawy. Dostajemy tu fabuły, które chwilami można by określić jako „warszawskie obrazki”. Jest tak w Znałem faceta, gdzie narrator przedstawia litanię przeróżnych typów, których spotkał na swej drodze, by w finale przedstawić historię zabójstwa na Dworcu Centralnym. Jest tak także w Patelni, gdzie wraz z narratorem przechadzamy się ulicami stolicy.

Ale nie o opis scenerii tu chodzi. Nie tylko o to. Podobnie nie chodzi tylko o przywołanie własnych doświadczeń burzliwej młodości, jak w Lecie – opowieści z lat dziecinnych przedstawiającej świat chłopięcych inicjacji, czy w Ćwierci ukazującej historię suto zakrapianej imprezy. Nie chodzi też o budowę galerii barwnych postaci, choć tych u Sołtysa niemało, by wspomnieć wypada tylko Profesora Kruka czy Maćka i Mareczka.

Więc skoro nie chodzi o to wszystko, to o co Sołtysowi chodzi? Najprościej można by odpowiedzieć – o siebie, o życie, o tego życia przeżycie, o potrzebę zebrania doświadczeń i wspomnień, zamknięcia ich na kartach papieru, zachowania, ponownego odkrycia, przemyślenia… Może o wszystko naraz? Może tylko niektóre z powyższych?

Patrząc na prozę Sołtysa, trudno oprzeć się wrażeniu, że owszem, z jednej strony jest to literatura realistyczna w tym sensie, że prostym i krótkim opisem przekazuje realne sytuacje, postaci i oddaje istotę otaczającego bohatera świata takim, jaki jest. Zarazem jednak jest to literatura bardzo refleksyjna, jako że z owych prostych, czasem zdawałoby się wręcz banalnych sytuacji i obserwacji autor płynnie przechodzi do opisu problemów wyższego rzędu, daleko wykraczających poza rysowanie realistycznych ulicznych obrazków. Często zaś udaje mu się ów przekaz zamknąć w samym opisie, który staje się tym samym silnie symboliczny i filozoficzny.

Wymownym przykładem jest tu choćby opowiadanie Szlugi, w którym narrator wspomina kolejne palone papierosy. Przywołuje różne marki, przypomina sobie różne określenia, których używał do opisu „fajek” czy „szlugów”. Brnąc przez kolejne odłamki wspomnień zanurzonych w papierosowym dymie, siłą rzeczy przypomina sobie związane z nimi zdarzenia, ludzi, etapy życia. Z całego tego dymu wyłania się postać człowieka pochylonego nad istotą przemijania, któremu owa nieuchronność upływu czasu ciąży, a który zarazem odczuwa potrzebę przywrócenia pamięci i jej zachowania. Widać to w dosłownym wyznaniu, jakim dzieli się z czytelnikiem: „Oczywiście, że nie pamiętam nazw wszystkich papierosów. Ale chciałbym pamiętać”.

Podobne problemy pojawiają się w kilku innych opowiadaniach ze zbioru. W Listach narrator przegląda starą korespondencję. Listy ludzi, którzy dawno już umarli. On odnalazł ich zapiski i powraca do nich, dokonując zarazem swoistej rezurekcji ich losów, myśli, przeżyć. Sam zresztą przyznaje się do odczuwania istoty tego rezurekcyjnego procesu: „Podwójne znaczenie słowa „stos”. Przede mną stos listów, dokumentów, kartek. Wystarczyłby żar papierosa. Wszystkim już dałem drugie cieniste życie w pamięci komputera, a nawet w chmurze netu. Ale wciąż na nie patrzę”.

Listy, zwykły przedmiot, stają się jednak nośnikiem treści metafizycznych, niemal eschatologicznych. A przecież samo działanie podjęte przez narratora i zarazem fabuła opowiadania są niezwykle proste: człowiek przeglądający stare listy. Bardzo prosta symbolika. Czy w ogóle symbolika? A może znaki naturalnie powstające z realistycznego opisu?

Wertując opowiadania Sołtysa, podobne pytanie czytelnik zada sobie nie raz. Stawiali je sobie i dalej stawiają także czytelnicy Powidoków czy Nekropolis Marka Nowakowskiego – bo to te przede wszystkim książki przychodzą na myśl przy zetknięciu z prozą autora Mikrotyków. Nowakowski w wymienionych książkach wędrował (właściwie dosłownie jako warszawski homo viator) ulicami miasta, zatrzymując się przy knajpach, restauracjach, innych budynkach, a czasem zwykłych przedmiotach, elementach przestrzeni, które stawały się dla niego pretekstem do snucia wspomnień, powrotu do dawnego świata, ożywienia jego zapomnianych mieszkańców. Zawsze wychodząc od szczegółu, od konkretu. Ku wspomnieniu, ku rezurekcji. Tak oto realizm u Nowakowskiego stawał się fundamentem swoistej metafizyki. U Sołtysa jest podobnie, z tym że o ile autor Powidoków unikał osobistych zwierzeń i uzewnętrzniania swoich myśli, konstruował subtelne aluzje dotyczące kwestii przemijania wynikające tylko z materii utworu, o tyle Sołtys często zwraca się wprost do czytelnika, artykułując jasno trapiące go problemy. W żadnym wypadku nie jest to zarzut, czy chęć postawienia werdyktu w rzekomej rywalizacji obu pisarzy. Jedynie obserwacja, przed którą trudno uciec.

Jednak, choć trudno uniknąć podobnych porównań, należy podkreślić, że droga jaką podąża Sołtys, jest jego własną. W żadnym wypadku nie jest to droga naśladownictwa i dreptania po już wydeptanych przez Nowakowskiego ścieżkach. To zresztą nie byłoby w stylu debiutującego pisarza szerszej publiczności bardziej znanego jako Pablopavo – cenionego i popularnego muzyka, przez ostatnich kilkanaście lat współpracującego z wieloma zespołami i artystami, z których najbardziej znane są projekty Vavamuffin oraz Pablopavo i Ludziki. Patrząc na bardzo bogatą działalność artystyczną Sołtysa, trudno nie stwierdzić, że jest to człowiek, który nie może „usiedzieć w miejscu”, który niejako z konieczności tworzy, rozmyśla, wchodzi w nowe projekty, szuka kolejnych dróg ujścia dla swoich myśli. Mikrotyki wydają się taką właśnie kolejną drogą.

*
Książka nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia i Nagrody „Nike” jest ceniona za lakoniczny i bezpośredni styl oraz wyraziste portretowanie bohaterów i miasta. Czasem zbiór Sołtysa porównuje się z wczesną twórczością Marka Nowakowskiego w rodzaju Tego starego złodzieja, czy Silnej gorączki, jednak popełnia się przy tym, o ironio, ten sam błąd co w przypadku utworów Nowakowskiego sprzed przeszło pół wieku. Polega on na sprowadzaniu prozy Sołtysa jedynie do poziomu „ulicznego realizmu”, koncentrowaniu się na tym, co jest na wierzchu, gdy tymczasem ważniejsze jest to, co kryje się w głębi tej konstelacji opowiadań.

Z tych prostych historii zawsze bowiem wynika coś więcej. Przykładów jest oczywiście wiele więcej niż te wymienione powyżej. We wspomnianej już Patelni narrator napotyka na swojej drodze tytułowy przedmiot wyrzucony na śmietnik. Staje się to pretekstem do refleksji na temat życia osoby, najpewniej zmarłej, do której owa patelnia wcześniej należała (z wyglądu przedmiotu i harmidru w oknie pobliskiego mieszkania autor wnioskuje, że rzecz została wyrzucona przez spadkobierców). Kuchenny sprzęt jest więc punktem wyjścia do refleksji na temat kruchości życia.

Z kolei jedno z najciekawszych opowiadań w zbiorze – Daleko, składające się z zaledwie kilku akapitów – przekazuje skondensowany obraz życia w blokowisku (i nie tylko), ukazując narratora w wieku dziecinnym, młodzieńczym i dojrzałym. Najpierw gardzącego swoją wychodzącą na randki siostrą, potem umawiającego się z dziewczynami, a ostatecznie jako ojca obawiającego się o swoją córkę. Prawda o temporalności kolejnych etapów życia zostaje zaklęta w kilku zwyczajnych scenach rodem z warszawskiego bloku. Zarazem przy tej okazji, jak i  w innych opowiadaniach można dostrzec prawidłowość – im bardziej zwięzłe są teksty Sołtysa, tym są lepsze, tym silniejszy jest ich przekaz i ciekawszy jest budowany obraz.

Przemijanie nie jest przy tym jedynym tematem Sołtysa. Wśród opowiadań wchodzących w skład zbioru są i takie, które podejmują wątki przyjaźni, lojalności, odpowiedzialności, trudnych wyborów. Widać jednak, że utwory, w których obecne są refleksje dotyczące przemijania, zajmują tu wyjątkowe miejsce. Szczególnie wymowny obok innych przytoczonych przykładów jest zamykający zbiór utwór pod tytułem Kto?. To opowiadanie, które można wręcz określić mianem programowego. Pada w nim dosłowne wyznanie narratora: „Jestem ojcem moich zmarłych i martwię się, że błąkają się wśród obcych, nie znają żadnego sprzętu, ani głosu, tylko kształt mieszkania jest im znajomy”. Myśli o wspominaniu umarłych, o tym dlaczego to robi. Albo… dlaczego nie robi.

Jeszcze bardziej wymowne są ostatnie zdania tego tekstu, w których narrator przedstawia obraz siebie stojącego na ulicy, widzi że tam, gdzie kiedyś stała fabryka, stoi nowy apartamentowiec z „Żabką” na parterze. Jak przyznaje, chciałby splunąć…

W tej postawie – pełnej goryczy nostalgii wynikającej ze wspomnienia przeszłości i zderzenia z teraźniejszością – ponownie dostrzec można wspólnotę odczuć łączącą Sołtysa z Nowakowskim. Wielki prozaik w Powidokach też nie raz spoglądał na budynki, ze smutkiem konstatując, że tam, gdzie kiedyś stała znana knajpa, dziś stoi jedynie zimny i bezduszny bank… Jednak ponownie nie stanowi to podstawy do odbierania Sołtysowi jego indywidualności i niezależności. Jego nostalgia jest inna, jego literacki bój z przemijaniem bardziej indywidualny, a przy tym jest w nim więcej gorzkich słów, czasem wręcz mroku. Jest to przy tym proza tyleż realistyczna, co bardzo osobista, odsłaniająca fragmenty życia, ale przede wszystkim fragmenty duszy.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Maciej D. Woźniak, Zachować świat. O „Mikrotykach” Pawła Sołtysa i refleksyjnej prozie realistycznej, Czytelnia, nowynapis.eu, 2019

Powiązane artykuły

Loading...