22.10.2019

Malone pisze powieść

Malone pisze powieść. Rodzi ją w bólach i w pocie. Godzinami siedzi bezczynnie nad kartką, próbując cokolwiek napisać. Ależ się przy tym pocę – myśli – i jeszcze ten ból – dodaje. Malone postanawia, ze bohater jego powieści nazywać się będzie Samuel. Zrobię z niego pisarza, który próbuje napisać powieść w strasznych bólach i w pocie – postanawia Malone, rodząc bohatera w bólach i w pocie.

 

Trzeba teraz wybrać pewną konwencję. Tak, konwencja to strasznie ważna sprawa – myśli Malone – napiszę powieść, której bohaterem będzie Samuel, pisarz piszący w bólach i w pocie. Wiem, wiem, napiszę powieść dziejącą się w Japonii, gdzie Samuel, pisarz piszący w bólach i w pocie pozna piękną Sun Xi-Wo. To będzie dobra konwencja, średniowieczna japońska powieść walki. Oparta na pocie, bólu i miłości.

 

Piękna Sun Xi-Wo będzie przepiękną kobietą. Taką, która będzie się podobać Samuelowi. Taka, o której Samuel napisze powieść. Piękna Sun Xi-Wo będzie pochodzić z Japonii, gdzie pisarz Samuel przyjedzie napisać swoją powieść w bólach i w pocie. Tam się spotkają, a on napisze o tym. Oczywiście piękna Sun Xi-Wo będzie miała swój odpowiednik w rzeczywistości Malone’a. Tak naprawdę wzorem jej będzie prześliczna żona Malone’a, która ściera Malone’owi pot z czoła – Strasznie cię boli? – pyta – Strasznie, rodzę w bólach – odpowiada Malone pisząc powieść o Samuelu i pięknej Sun Xi-Wo.

 

Samuel – oprócz tego, że będzie pisarzem piszącym o prześlicznej Sun Xi-Wo – musi wplątać się w jakąś aferę – przecież autor, oprócz tego, że ma coś do powiedzenia, musi coś opowiedzieć – myśli Malone, a ból jego się nasila. – To będzie wielka, średniowieczna, japońska powieść walki – a pot jego spływa po czole.

 

Afera dotyczyć będzie przemytu nabiału do Stanów Zjednoczonych. W międzyczasie Samuel wpadnie w sidła hazardu. Zafascynują go japońskie walki kogutów. Znasz ten dowcip? – Malone pyta się żony – Skąd wiadomo, że na walkach kogutów jest Polak? Bo przyszedł z Kaczką. A skąd wiadomo, że jest tam i Włoch? Bo postawił na kaczkę. A skąd wiadomo, że jest tam mafia? Kaczka wygrywa.

 

Malone postanawia, że Samuel musi mieć swojego wroga. Namacalnego, z krwi i kości, który będzie się bardziej od niego pocił i którego będzie bardziej bolało. Niech nim zostanie C. Cooper. Jednooki C. Cooper, szef przemytników nabiału. Oczywiście C. Cooper tez będzie brał udział w walkach kogutów, bo skąd inaczej miałby nabiał. I też będzie kochał piękną Sun Xi-Wo. No właśnie Malone zatrzymał swój wzrok na końcu kartki. Pomyślał – co dalej – co dalej, a pot kapie mu na wszystko, a ból wydaje się promieniować.

 

Zaniepokojony pisarz Malone czuje z kuchni zapach spalonego obiadu.

Zdenerwowany pisarz Malone zdaje sobie sprawę, że jego pięknej Sun Xi-Wo nie udał się posiłek.

Zdesperowany pisarz Malone zgniata i rozrywa na kawałki fragmenty pisanej powieści.

 

Samuel pisze powieść. Rodzi ją w bólach i w pocie. Godzinami siedzi bezczynnie nad kartką, próbując cokolwiek napisać. Samuel postanawia, że bohater jego powieści nazywać się będzie Malone. Zrobię z niego pisarza, który próbuje napisać powieść w strasznych bólach i w pocie – postanawia Samuel. Zaczyna pisać

 

(2005)

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Bałczewski, Malone pisze powieść, Czytelnia, nowynapis.eu, 2019

Przypisy

  1. Fragment posłowia do książki Flannery O'Connor Mądrość krwi, tłum. M. Kucharska (Warszawa 1992, s.171).

Powiązane artykuły

22.10.2019

Miłość w czasach wojny

Miłość w czasach wojny

Poprosił, abym przychodził do niego chociażby raz w tygodniu. Już był za stary, aby samemu pisać każdy z tekstów.

– Dobrze, lecz nie wiem, czy będę potrafił zapisać wszystko tak, jak pan to sobie wyobraża.

– Podoba mi się twój styl, młodzieńcze. Muszę coś napisać i szukam kogoś, kto będzie spisywał moje myśli. Bardzo proste. Mam zlecenie, prosta opowieść, opowiastka. Nie chcę niszczyć moich rąk, są zbyt delikatne, nie warto, to tylko chałturka. Chodzi o to, abyś pisał to, co mówię, i tyle.

– Spokojnie, bez pośpiechu, mamy tydzień na napisanie tego opowiadania, ba, opowiadanka. To ma być coś króciutkiego, miniaturka – tydzień to bardzo dużo czasu, chcą mi to wydać w jakiejś jubileuszowej wersji pisma z okazji wydarzenia, o którym ma opowiadać ta historia. Powstanie warszawskie, mamy rocznicę. Banalna opowieść. Oczywiście otrzyma pan wynagrodzenie. No i będzie miał pan satysfakcję z tego, że może ze mną współpracować.

– Zaczynam. Był piękny, słoneczny dzień… Tutaj możesz opisać całą przyrodę, taki wiejski klimat. Nie chce mi się wymyślać, możesz to zrobić, bohater na swoim rumaku, opisz go, dobrze? Na tym rumaku jedzie do ukochanej. Och, Alfredo, gdzie jesteś, pyta Joanna, wpatrując się z okna w dal lasu. Wspominałem, że jedzie przez las? Jeśli nie, to nie zapomnij o tym wspomnieć w tekście. Taki las, gęsty. Wie pan jaki?

*

– Mamy zatem wstęp, jeśli chcesz, możesz opisać, jak wyglądali – ona szczupła blondynka, on kędzierzawy, nieco nieogolony. Jak Bohun, taki słodziutki. Widzisz to? Masz? Tu jest zdjęcie moich rodziców, zobacz, tak, opisz ich, coś w tym stylu, umiesz? Tak. No to powiedz, jak skończysz. Zaczniemy pracę nad rozwinięciem opowieści.

Trzeba rozwinąć jakoś całą historię, może tak nowocześnie. Dobrze, napisz taki dialog między bohaterami, ona podejrzewa go o zdradę, on się broni, a tak naprawdę to ona jego zdradziła, ale wmawia mu, że to on jest winny. Rozumiesz? Taka dominująca kobieta w związku.

Czuję się zmęczony – ile mamy stron?

– Niecałą jedną, proszę pana. A ile ma być?

– Co najmniej trzy, a dobrze, gdyby było pięć. Jak mówiłem, to ma być miniaturka. Napisz teraz dialog między ukochanymi, tak na pół strony, ona się zamartwiała, on nie mógł dojechać. Niezbyt skomplikowany, czytelnik nie chciałby, aby relacje bohaterów były zbyt skomplikowane, prosta miłość, tak, to będzie prosta opowieść.

– Przepraszam, ale czy to nie miała być historia z okazji powstania warszawskiego?

– Tak, ale to tylko punkt wyjścia. Zakończymy… Tak, w sumie to ma być opowieść o niespełnionej miłości – to się dobrze sprzedaje, plus martyrologia, dlatego mamy taki miszmasz. Trzeba też dodać coś współczesnego, hmm, może tak: ona, jak się okazało, miała kochankę, czuje się rozdarta pomiędzy mężczyzną, rodziną, ojczyzną a kochanką. Wspaniały motyw! Pięknie to wymyśliłem. Wiesz, jak to napisać?

– Nie za bardzo, nie znam się na związkach lesbijskich.

– Biseksualnych, chłopcze, biseksualnych. Dobrze, to ja rozpocznę, ty napiszesz dalej…

*

– Ile mamy?

– Dwa i pół tysiąca znaków.

– Dobrze, to teraz tak: młodzieniec otrzymał powołanie do wojska, ma walczyć w Warszawie z powstańcami – ha, zaskoczyłem cię, bohater jest niemieckim żołnierzem – dobre, prawda? Dlatego nazywa się Alfredo.

– Ale to chyba niezbyt niemieckie imię.

– Nie czepiajmy się szczegółów, to taki niemiecki Hiszpan, czarny, taki Bohun.

*

– Dobrze, a teraz krótkie zakończenie, pointa, on już jest na wojnie, a ona go opłakuje, myśli, że zmarł, bo tak jej znajomi powiedzieli, bierze ślub z innym, on wraca do domu i tam widzi ją z mężem, ona go widzi i umiera, on to widzi i umiera, tak, to będzie dobre zakończenie.

– Przepraszam, można się wtrącić? Tak? A skąd ten drugi mężczyzna?

– To ta jej kochanka przebrana, proste. Dobrze, teraz napisz to ładnie, znasz mój styl, tak prosto, a jednak zawile. I koniec. Teraz przepisz to, ja idę się przespać. Dodaj coś w środku. Żeby tak chociaż trzy strony z tego były. Pozostaw mi cały tekst tutaj, na stoliku, zamknij za sobą, proszę. Dobranoc.

 

Miłość w czasach wojny – opowiadanie

Był piękny, słoneczny dzień. Na horyzoncie było widać wioskę. Rolnicy pracowali na polach, ich kobiety dokarmiały drób. Był to piękny okres, wszystkie plony miały być w tym roku obfite. Już teraz wiele kłosów kwitło. Wydawać się mogło, ze wesołe pieśni mieszkańców wsi odbijały się echem aż do samego lasu. Lasu gęstego, przepięknego, pełnego zwierząt, dębów i buków.

Stamtąd go dostrzegła. Na pięknym rumaku czarnowłosy Alfredo jechał do swojej ukochanej Joanny. W pamięci miał obraz ich ostatniego spotkania: trzymał jej delikatne ciało w objęciach, jej blond włosy otulały go, a on, jak zawsze nieogolony, swoim zarostem dotykał jej policzków.

Wypatrywała go od rana – Och, Alfredo, gdzie jesteś? Wiedziała, że ma przybyć. Był coraz bliżej, jej kędzierzawy rycerz na koniu. Pan i władca, pan i zdobywca – można by rzec. Wszystko było tak piękne, jednak Joanną targały wewnętrzne sprzeczności i uczucia, o których nie mogła swojemu ukochanemu powiedzieć.

– Moja miłości! – Alfredo wbiegł do przedpokoju. Joanna już na niego czekała. – Tęskniłaś?

– Tak, ukochany, ale… Zrozum, tyle czasu cię nie było. Tak bardzo się zamartwiałam – Joanna delikatnie pogłaskała szorstkie policzki ukochanego. – Słyszałam tyle złego.

– Czy to prawda? O czym mówisz, moja miłości?

– O tobie i…? O kim, ja…, ja nie, ja nic. Nigdy! – Alfredo stanął obok jarzącego się kominka, odwrócił się w stronę lustra. Spojrzał na swoje oblicze i natychmiast odwrócił wzrok. – Nie było mnie długo, ale żyłem, myśląc tylko o tobie. O twoim pulsującym ciele. Joanno, jak możesz mnie tak podejrzewać?

Ukochana rozpuściła włosy.

– Alfredo, mój Alfredo. Tyle się teraz słyszy! To już nie są stare, dobre czasy. To świat dominujących kobiet. Zrozumiałabym, gdyby cię któraś uwiodła. Zdarza się, nawet kobietom… z kobietą.

– O czym ty mówisz, Joanno?

– Nie, nic… Głośno myślę, kochany… Podejdź, niech nasze usta zewrą się w uściskach!

Joanna mocno pocałowała Alfredo. Jego krew ściekła po policzkach.

– Ugryzłaś mnie, to lubię – zasyczał.

– To za to, że tak długo czekałam – powiedziała kochanka.

– Miałem problem z dojazdem, coraz bardziej niebezpiecznie na drogach, przepraszam. Jechałem jak najszybciej, aby się z tobą spotkać, wybacz.

– Nie wiem, czy ci wybaczę. Musisz sobie na to zasłużyć.

Joanną, kiedy dotykała Alfredo, targały sprzeczne uczucia. To on, silny mężczyzna, jednak Agnieszka… Ach, Agnieszka, jej dotyk był taki… niezwykły. Czy mu o tym powiedzieć? Nie, nie chcę go zranić – myślała. Tyle krwi wokoło, delikatnie otarła jego krew z ust.

– Przepraszam, że niepokoję – do pokoju wszedł Feliks. – To dla Ciebie, Alfredo, przyszło dziś rano.

Czarnowłosy kochanek odczytał telegram. Zgniótł kartkę, spojrzał w okno. Zatrzymał się. Spojrzał na Joannę.

– Wzywają mnie, mobilizacja. Polacy próbują wyzwolić Warszawę, muszę jechać i znowu cię zostawić.

– Nie wiem, jak to przeżyję! – Joanna myślami błądziła wokół ciała Agnieszki.

– A jeśli coś ci się stanie?

– Jeśli zginę, nie wahaj się. Nasza miłość jest na wieki, ale ty musisz być szczęśliwa – dodał Alfredo, odjeżdżając na koniu.

Ten obraz zapamiętała. Wspominała go często, tuląc się wieczorami do Agnieszki. Alfredo i jego koń oddalający się w głębi lasu… Mijały dni, tygodnie, miesiące. Ludzie zaczęli mówić, że zmarł.

– Ktoś widział jego ciało – powiedział Feliks. – Zmasakrowane, rozpoznali go jedynie po włosach i zaroście.

– Czy mam czekać? – pytała Joanna i przypominała sobie słowa: „Nasza miłość jest na wieki, ale ty musisz być szczęśliwa”.

Pytała co dnia i co nocy, także Agnieszkę.

– Wiesz, to były jego słowa. Zrób wszystko, abyś była szczęśliwa – mówiła jej kochanka.

– Jestem szczęśliwa tylko z tobą – odpowiadała jej Joanna. – Jednak tego nikt nie zaakceptuje. A może, a może jest wyjście? Agnieszko – całowała jej delikatne ciało. – Agnieszko, co mamy uczynić? I gdzie mój Alfredo?

Wzięła ślub zimą. Zasypane drogi spowodowały, iż w uroczystości wzięło udział zaledwie kilka osób.

– I ślubuję ci wierność i uczciwość małżeńską. I że cię nie opuszczę aż do śmierci.

– Joanno! – usłyszała znajomy głos. Przed kościółkiem stał on, zraniony, bez jednej nogi i ręki, Alfredo. – Jak mogłaś?

Joanna ujrzała go, zamarła, zamarło i jej serce. Zobaczywszy ukochanego, Joanna umarła. Alfredo podbiegł do opadającego na śnieg wątłego ciała. – Jeśli ty nie żyjesz, ja też żyć nie mogę – powiedział i przebił sobie niemiecką krtań. Krew trysnęła na śnieg. Agnieszka, która stała obok w przebraniu męża Joanny, rozpłakała się. Kolejny dzień wojny polsko-niemieckiej skończył się tragicznie.

 

Miłość w czasach wojny – recepcja

„W najnowszym opowiadaniu Miłość w czasach wojny artysta pokazuje, jak skomplikowane relacje łączyły społeczeństwo od zarania czasów. Wątki homoseksualne uwypuklone na tle wojny, w szczególności w kontaktach polsko-niemieckich, pokazują, jak ważnym problemem była od zawsze tożsamość płciowa i dominacja krwistych samców na tle wątłych samic” (Sylwia Szutnik, „Lampka”).

„Fenomenalny powrót geniusza. W miniaturce Miłość w czasach wojny artysta pokazał, jak w kilkudziesięciu słowach powiedzieć dzieje całej ludzkości – miłość, śmierć. Pożądanie kapie z każdej linijki tekstu” (Joanna Pomorska, „Tonie światło”).

„Znajome wyrażenia. Artysta powrócił, a z nim jego geniusz. Personifikacja naszych czasów, problemów i strachów. Majstersztyk” (Daniela Lisowacka, „Widzę”).

„Nie bronią, a zdaniami wojować trzeba w czasach teraźniejszych. Takimi słowami, jakie zawarto w Miłości w czasach wojny. Nie było ich za mało, nie było za wiele. W sam raz. Na początek. Chcemy więcej” (Marcin Mieller, „Łódź”).

„Słowa uderzają z coraz większym natężeniem. Na przykładzie Miłości w czasach wojny widać, jak wiele czasu zajmie nam rozliczenie z przeszłością. Te małe kroki trzeba jednak podjąć na rzecz przyszłości i relacji polsko-niemieckich” (Adam Mihnick, „Pany”).

„Zupełnym nieporozumieniem była dla mnie publikacja Miłości w czasach zarazy. «Tfurca» potocznymi połączeniami relacji homoseksualnych próbuje zamydlić nam problemy, jakie do tej pory panują na linii Polacy–Niemcy” (August Knot, „Wolność”).

„Nominacja do «Paszportu» dla mistrza za ten fenomenalny tekst była wiadoma od dawna. Nikt tak pięknie nie pisze, walcząc o tożsamość i wolność zakrwawioną niczym symboliczny zakrwawiony śnieg z tekstu” (Adam Mały, „Polit_tyka”).

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Bałczewski, Miłość w czasach wojny, Czytelnia, nowynapis.eu, 2019

Przypisy

  1. Fragment posłowia do książki Flannery O'Connor Mądrość krwi, tłum. M. Kucharska (Warszawa 1992, s.171).

Powiązane artykuły

24.10.2019

Nowy Napis Co Tydzień #020 / Murek, murek, a za murkiem las i pole

1.

– Nie wiem, czy mam cię dobrze rozumieć – lekko się wzdrygnął, trzymał w dłoni czekoladowego zająca. Pocierał go dłońmi. Były coraz bardziej ubrudzone czekoladą, a zająca było coraz mniej. – Nie wiem, nie wiem…

– Ale to jest naprawdę proste – odpowiedziała szybko, wpatrując się w jego dłonie i  w to, co pozostało z zająca. Nie miał już główki, była roztopiona. Reszta kurczyła się w oczach.

– Tak, tak – zaczął się jąkać. Wziął do ust szczątki zająca i zaczął je gryźć. Całe jego usta były w ciemnobrązowej czekoladzie. Czekoladzie z zająca. Usta miał napuchnięte i czekoladowe, ledwo mógł mówić. – Ale mówię ci przecież, że babcia nie może…

– Jak nie mogę?! – krzyknęła babka siedząca do tej pory cicho w rogu pokoju. – Ja nie mogę? To jakiś absurd… To… to… – zapowietrzyła się i zaczęła ostentacyjnie się wachlować. Nie patrzyła w stronę zająca.

– No widzisz, no widzisz – wskazała na babkę, która tak się zapowietrzyła, więc nie mogła w tej chwili oddychać ani nie patrzyła w stronę zająca. Nie mogła także mówić. Kawałki zająca skapywały na stary turecki dywan. – Co zrobiłeś, przeproś babcię… Przeproś babcię!! Ale już, przeproś babcię! – krzyknęła.

– Ale, ale… – nie wiedział, co powiedzieć. Wytarł usta po czekoladzie z zająca – Za co?

– Aaa… za jajco… jak myślisz? W ogóle nie pokazujesz uczuć, a tylko gadasz. I jesz tego swojego zasranego czekoladowego zająca, zostaw go wreszcie. Będziesz gruby i umrzesz, bo wszyscy grubi ludzie umierają! – krzyknęła i odwróciła się do niego plecami. Nie wiedział co zrobić, postawił zająca na zabytkowej, kupionej na Allegro komodzie. Nie chciał być gruby, nie chciał umierać.

– Przepraszam, babciu – przeprosił.

– No, i nie można było tak od razu! – krzyknęła babcia i się odpowietrzyła. – W ogóle co wy z tym miśkiem?

– Jakim miśkiem? – odpowiedzieli razem, zdziwieni.

– No tym, który stoi pomiędzy wami.

Pomiędzy nimi stał gigantyczny, plastikowy misiek. Nikt nie wiedział, skąd się tu wziął. Dlaczego akurat tutaj, od kiedy tu jest i po co. Nikt. Nic. Niczego. Kompletnie nic. Cisza. Babka w rogu, niedźwiedź i oni.

– Myślę, że nie wiem, skąd się tu wziął, dlaczego akurat tutaj, od kiedy tutaj jest i po co, ale musimy go stąd zabrać. Dla naszego dobra – powiedział, wycierając usta z czekoladowego kremu po zającu. – Tylko to takie duże… e… że mi się do auta nie zmieści. – Misiek zdecydowanie do auta by się nie zmieścił. Był za wielki.

– Pięknie, popłakałam się – powiedziała przez łzy babka. – Weźcie go stąd, nie chcę go widzieć na oczy… I tego… tego zająca też. Weźcie ich i wyjdźcie. Mam migrenę, mam bóle. Zostawcie mnie, zostawcie…

– Ale gdzie, ale jak ? – rozłożył bezradnie ręce.

– W du… – nie dokończyła babcia.

– Tak, tak… w du… – powtórzyła, spoglądając spod oka na babkę. – Daj spokój, nie ma sensu dyskutować. Weźmy miśka razem, wywieźmy do lasu albo na pole. Tam – wskazała za okno. – Tam, wskazuję ci za okno. Tam mieszka Morderca Niedźwiedzi, pan Staszek. Leśniczy. Myśliwy. On będzie wiedział, co zrobić… Tylko… – zająknęła się – tylko jest jedno ale: nie zrobi tego za darmo.

– Myślisz, że ten gigantyczny plastikowy misiek… niedźwiedź czy coś tam. Myślisz, że go trzeba zabić? – zapytał zdziwiony, nie chciał zabijać plastikowego misia. Nic mu przecież złego nie zrobił.

– Tak, trzeba zabić – odpowiedziała zdecydowanie, chociaż także nie chciała zabijać miśka.

– Tak, tak – babka zaczęła skakać po tureckim dywanie – zabij drania, zabij skurwysyna. Zabij go, zabij…

2.

– Mówiłem, że się nie zmieści. – Plastikowy Niedźwiedź nie zmieścił się do samochodu. – Trzeba jechać autobusem.

– Tak, tak. Autobusem! – krzyknęła w ich stronę babka, która wychyliła się zza okna, i spoglądała na nich, jak próbowali włożyć miśka do samochodu.

– Myślisz, że to coś da? – zapytała.

– Powinno coś dać – odpowiedział. – Przecież jak nie autobusem, to już nie wiem czym. No nie wiem…

– Może go tu tak zostawić? – zapytała.

– Tak, przed domem babci. I co? – zdziwił się. Wyrzucił z kieszeni zająca na ziemię. Schylił się, otrzepał go. Spojrzał, czy da się zjeść. Nie nadawał się już. Wyrzucił resztki zająca w pole. – Rozłożą się albo lisy je zjedzą.

– Tak, albo lisy! – krzyknęła nagle. – A może lisy zjedzą też plastikowego misia!

– One plastiku nie jedzą – spojrzał w stronę krążącego nieopodal stada lisów.

– Naprawdę? Nie wiem, jestem z miasta. Myślałam, że może jedzą – zdziwiła się i zaczerwieniła. – Ja to taka trochę głupia czasem jestem – zachichotała. – Taka z miasta, no wiesz…

– Nie, nie jedzą, zdawałem biologię na maturze. Rozszerzoną. Lisy nie jedzą plastikowych misiów. Jestem tego pewien. – Podszedł do plastikowego misia i go polizał. – Nie, jego nie da się zjeść. Musimy czekać na autobus.

– Kiedy przyjedzie? – spytała.

– Za godzinę – odpowiedział spokojnie, spoglądając na zegarek.

– Jak to za godzinę! – krzyknęła. – Jak autobus może jeździć RAZ na godzinę, to chyba nieludzkie?

– Tak, to nieludzkie, ale będzie za godzinę albo i później – znów spojrzał na zegarek.

– Jak to później? – spytała.

– Tak, autobusy czasem się spóźniają – odpowiedział, dotykając plastikowego misia nosem. Chciał poczuć niedźwiedzia z bliska.

– W dwudziestym pierwszym wieku nic nie powinno się spóźniać – zasyczała, parsknęła i się odwróciła.

– Chcecie jajka? – krzyknęła siedząca w oknie babka.

– Tak, mamy jeszcze czas. Za godzinę będzie autobus. Chyba że się spóźni – odpowiedziała babce, która w rękach trzymała cztery dorodne jaja. – Mimo że mamy dwudziesty pierwszy wiek, czasem autobusy się spóźniają. To nie jest miasto, ale wieś. A i jeszcze jedno: lisy nie jedzą plastikowych niedźwiedzi.

– Tak wiem, wiem, że lisy nie jedzą plastikowych niedźwiedzi. Autobusy czasem się spóźniają. To wieś, nie miasto! – odkrzyknęła jej babka. – Ile tych jajek chcecie?

– Tyle jajek, aby nam starczyło na to czekanie, bo autobus może się spóźnić, a dopiero za godzinę będzie. A może i później – odrzekł, idąc stronę okna i siedzącej w nim babki.

– To macie cztery jajka – babka podała mu cztery jajka przez okno. – Wystarczą wam cztery jajka? Na to czekanie? Cztery? Mogą być cztery czy więcej? Cztery?

– Tak, wystarczą nam cztery jajka – odrzekli chóralnie. – I może coś dla lisów, one nie jedzą plastikowych niedźwiedzi. Autobusu nadal nie widać. Jeszcze prawie godzina. Postójmy tu tak w ciszy. To wieś, nie miasto. Tu jest cicho. Trzeba korzystać. Postoimy w ciszy, aż przyjedzie autobus. Tak, tak musimy zrobić. Z niedźwiedziem. On dzisiaj umrze.

3.

– Z czymś takim nie wpuszczę – kierowca z kartoflanym, czerwonym nosem spojrzał na plastikowego niedźwiedzia. – Prawo, prawo unijne zabrania. Nie wpuszczę i kropka. Nie, nie, zdecydowanie nie wpuszczę. Musicie jechać bez tego… niedźwiedzia, nie, nie da rady, zarobiony jestem, za dużo ludzi, za wielki, nie da się… Prawo, prawo…

– Jakie prawo? – zbulwersowała się. – Studiuję prawo. Nieprawda. Nie ma takiego prawa – zaczęła oskarżać kierowcę. – Podaj pan paragraf, jak jest pan taki mądry. Nie ma takiego prawa. Nie ma. Dawaj pan paragraf, już, już…

– Tak, ten, tego… – kierowca skulił się, spojrzał w stronę pasażerów. Nikt nie protestował.

– Niech włażą – powiedział jeden chłop bez zęba na przedzie.

– Tak, tak, dajmy im szansę – dodał śniadawy gość z nieświeżym oddechem. – Każdemu teraz trzeba dać szansę. Unia swoje, my swoje. Młodzi są, jeszcze mają nadzieję. Dajmy im szansę.

– Każdemu należy się szansa – powiedział ktoś inny.

– Tak, tak, wpuścić ich, tacy młodzi, tacy piękni. Szansa, szansa…

– Wpuścić i oddać wszystkim za bilety – zaczął ktoś inny.

– Tak niech pan zwróci nam pieniądze – wtórowali mu kolejni.

– Tak, właśnie tak musimy zrobić. Zbuntować się – pasażerowie autobusu, który pojawia się w tych okolicach raz na godzinę, zaczęli krzyczeć: – Złodzieje, złodzieje!

– Cisza! – zawołał kierowca. – Mili pasażerowie autobusu, który pojawia się w tych okolicach raz na godzinę, albo płacicie, albo wyp…

– Sam sp…dalaj – powiedział jeden pijany jegomość i wytoczył się na drogę. Beknął, obsrał się i poszedł w las. Mieszkańcy miasta wreszcie wsiedli, postawili plastikowego niedźwiedzia i usiedli obok.

– A w ogóle państwo są po ślubie? – zapytała jedna z podróżnych.

– Mamy kilka jajek, możemy się podzielić – odpowiedziała, zmieniając temat. – Dlatego do lasu. My do lasu, musimy do lasu. Mamy cztery jajka na drogę.

– Ciągnie niedźwiedzia do lasu – dodał.

– Już, już, na piechotę trzy minuty by było – rzekł kierowca. – A obwodnicą będzie te dwadzieścia minut.

– A może jednak szybciej? Zdarza się, że jednak jest i szybciej.

– Może ktoś chce jajka? – wciąż chciała je oddać, nie miały stempli, były podejrzane. – Ktoś, ktokolwiek?

– Za darmo? – spytał ktoś.

– Tak, tak – odpowiedziała.

– Dziewczynko, w życiu nie ma nic za darmo – stara baba wzięła jedno z jajek i rozbiła sobie na głowie. Wszyscy, poza przybyszami z dużego miasta, śmiali się. Oni czuli się zmieszani, prawie wściekli. Czekali na moment, kiedy stąd wyjdą i skończą sprawę z niedźwiedziem. Nie interesowali się tubylcami, woleli wrócić już do miasta.

– To właśnie tam mieszka leśniczy – kierowca wskazał im dom leśniczego. – On zrobi to, co należy – zatrzymał autobus. – Tam, tam, musicie tam iść.

Wyszli z niedźwiedziem i poszli w stronę miejsca, gdzie mieszkał leśniczy. Wreszcie wyszli. I poszli.

4.

– Co to za wieś, taka wieś, tyle wsi wokoło?

– Goń się. Jak będziemy mu pyskować, obrazi się i może ucieknie – powiedziała.

– Niedźwiedzie nie rozumieją po polsku – odpowiedział leśniczy.

– Raczej nie rozumieją.

– Raczej nie – przytaknęła.

– Tak, tak. Co tutaj mamy? – zapytał leśniczy i splunął na ściółkę.

– Tato? – zapytał chłopak leśniczego, który też był myśliwym.

– Nie jestem twoim ojcem – odpowiedział mu myśliwy. – Widocznie jestem do niego podobny, ale to nie ja.

– Tak, rozumiem, jest pan tak bardzo podobny do mojego ojca – odpowiedział mu syn. – Ale, ale to by było niemożliwe.

– Niedźwiedź, nie wiemy, co z nim zrobić… – powiedziała.

– A w ogóle rozumiecie, o co chodzi z tym niedźwiedziem, rozumiecie jego sens? Ten sens plastikowego miśka. Jego ideę, jego esencję, to „coś” nienamacalnego? – zapytał leśniczy.

– Nie.

– Dobrze – opowiedział im.

– Gdzie iść? – zapytał.

– Widzi pan ten murek? – odpowiedział leśniczy.

– Tak, widzę ten murek – odpowiedział leśniczemu.

– To murek, murek, a za murkiem las, potem droga i przystanek autobusowy – wskazał im drogę.

– Aha, jak rozumiem, dwa murki, las i droga? – zapytała.

– Tak, dwa murki, las, droga i przystanek autobusowy – odpowiedział. – Pamiętajcie o autobusach.

– Autobusy czasami się spóźniają – chcieli zakończyć rozmowę. – I jeżdżą raz na godzinę albo i rzadziej.

– Tak, to wieś, nie miasto – podkreślił na odchodne.

– Jesteśmy piękni, młodzi, wykształceni, z dużych miast – dopowiedziała. – Tak musiało być, tak. Po prostu tak. Prawda? Nie robimy przecież nic złego. To żadna tragedia, nic, nic złego, prawda?

– Prawda – opowiedział myśliwy.

– A co z niedźwiedziem? – zapytali. – Co z misiem, co z niedźwiedziem? – powtórzyli.

– Zrozumiecie, kiedyś zrozumiecie –uśmiechnął się, zabrał niedźwiedzia za dom. Wziął strzelbę. – Idźcie, idźcie, bo autobus się śpieszy i wam ucieknie, a kolejny…

– Kolejny za godzinę albo i później – odpowiedział.

– Tato?

– Co? – zaniepokoił się myśliwy.

– Nie, nic, nie chcesz jajek?

– Nie, nie chcę. Idźcie już, mówię.

– Do widzenia.

– Tak, tak – zamamrotał pod nosem, strzelając do plastikowego niedźwiedzia.

Czekoladowy zając gnił gdzieś na polanie obok najedzonych tego dnia lisów. Na poboczu stał samochód. W oknie spała babka.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Bałczewski, Murek, murek, a za murkiem las i pole, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2019, nr 20

Przypisy

  1. Fragment posłowia do książki Flannery O'Connor Mądrość krwi, tłum. M. Kucharska (Warszawa 1992, s.171).

Powiązane artykuły

17.10.2019

Nowy Napis Co Tydzień #019 / Portier

2.

Gdy wszedłem do otwartego przez policję mieszkania, zarośnięty mężczyzna leżał w łóżku przykryty kołdrą po szyję. W nogach pies zdawał się drzemać, pilnując pana. Zresztą jak odróżnić psa, który czuwa od psa, który śpi? Worek suchej karmy dla autora prawidłowej odpowiedzi.

Lekarz ocenił, że denat nie żyje od około tygodnia. Zdechłego psa nie badał. Śmierdzieć, nie śmierdzieli, był luty i w nieopalanym mieszkaniu panował okrutny ziąb. Ruską kostnicę obaj mieli zapewnioną na miejscu. Bez kolejek, kartek, opłat manipulacyjnych w rublach transferowych i bez traktatu o dozgonnym chlaniu, braterskim biciu w mordę i nietrzymaniu moczu, wszechświatowej grotesce i wpisanej do konstytucji wszechzwiązkowej sklerozie.

Pierwszy rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że lokator był nieźle porąbany. Dawniej starałem się być ostrożny w sądach, używać wyważonych słów. Wydawało mi się, że życie jest jak praca w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Stosuneczki, landryneczki, kurtyna nigdy nie opada. Uśmieszki, pieszczotki, fistaszki, fatałaszki i lizanie dupy. Ale tu wypada twardo stwierdzić, że ten gość musiał być za życia nieźle walnięty.

Zastanawiałem się gorączkowo, czy jest w nim i w całej tej dość smętnej sytuacji coś, o co można się zaczepić, jakaś skromna historyjka, choćby mały sekrecik. Nie spodziewałem się sensacji, ale przydałaby się jakaś smaczna ciekawostka związana z odkrytym truposzem. Przecież materiału na Odyseję nie szukałem. Węszyłem rutynowo za wierszówką na wieczorne piwko i bułkę z masłem. No i, niestety, znalazłem.

Życie to nie festiwal przypadków. Teraz wiem − ten trup czekał na mnie od zarania dziejów. A od momentu, gdy zacząłem zanudzać świat, jął się denerwować i niecierpliwić. Ja zaś nieświadomie, ale wytrwale zmierzałem w jego kierunku: pomaleńku, mozolnie, dzień po dniu, ziemniak po kotlecie, pomyłka po błędzie, cztery dziesiątki lat. Szukałem go jak ćma szuka orgazmu płomienia. Czasami myślę, że zgubiła mnie zwykła dziecinna ciekawość i moja nieposkromiona zachcianka, by starać się, zawsze i w każdej sytuacji, zrozumieć, co jest grane. Sprawę przypieczętowała męcząca i mszcząca się często słabość, wręcz zamiłowanie do cudzych pokręconych problemów, które powinny mnie obchodzić tyle, co zeszłoroczna totalna wyprzedaż halek i koszul nocnych przecenionych nawet o zero procent.

Powinienem był powiedzieć sobie – to jest nikt, znaleźć inny temat i zamknąć go w tekście liczącym osiemset znaków ze spacjami. Zero byłego człowieka i zero problemu. Zero pytań i sto razy mniej odpowiedzi. To mógł być, co najwyżej, nudny czubek, ostatnia odsłona trywialnego upadku, nic ponad mocno naciągany pretekst, by skrobnąć szczupłą notatkę w rubryce wścibska kronika o byle niczym.

Właściwe słowa, użyte w odpowiednim momencie, mogą uratować życie lub honor, przywrócić porządek, zbudować dystans, obronny mur, być skuteczną szczepionką na wszelkiego rodzaju syf, który jakiś trup przechowuje w swojej przepastnej szafie. Albo w szemranej czaszce. Dlatego słów trzeba używać nadzwyczaj ostrożnie. Użyjesz odrobinę innego niż należy i świecisz gołą dupą na rynku albo dyndasz przed kamerą nagi i bezbronny, wywieszasz przez okno biały życiorys i tracisz twarz, kasę, klasę lub miłość. Albo wszystko naraz.

Wracając do trupa i jego apartamentu. W dwóch sporych, ale kompletnie zagraconych pokojach, w kuchni, łazience i przedpokoju, zalegały książki wymieszane ze stosami papierów. W kuchni upchnięte było dodatkowo kilkanaście kilogramów kaszy gryczanej i dwa worki karmy dla psów (jeden był napoczęty i tak ustawiony na odwróconym thonetowskim taborecie, by w miarę zjadania wysypywała się następna porcja). Widocznie właściciel zapominał o karmieniu albo czuł, że słabnie i w ten bezmyślny sposób starał się zatroszczyć o psa. Psich gówien nie było, czyli pies przestał jeść, gdy pan opadł z sił i nie wstawał już z łóżka. Porażająca, unicestwiająca miłość.

Stosy papierzysk upchane były wszędzie. Na biurku, kuchennym stole, kredensie, krzesłach; podłogę zalegały wypchane nimi tekturowe pudła, plastikowe skrzynki, torby, wysypywały się z dwóch sporych plecaków. Kisiły się nawet w garnkach, z wyjątkiem jednego wypełnionego gotowaną, zeschniętą kaszą. W przytłaczającej większości były to pojedyncze kartki formatu przeciętnej książki, każda zapisana kilkoma linijkami ręcznego pisma. Rzuciłem na nie okiem. Ten moment zapamiętam na zawsze. Zdania, mówiąc prawdę, nie doczytałem do końca. Nie wzbudziło we mnie żadnej reakcji, najmniejszego śladu refleksji. Zauważyłem jedynie, że nie było w tekście skreśleń czy poprawek. Dopiero jakiś czas później stwierdziłem, że na wszystkich kawałkach papieru tkwiła identyczna treść. To nie były notatki, tekst − jak to się dawniej mówiło − został przepisany na czysto. Dawniej, to znaczy wtedy, kiedy pisało się ręcznie, w szkole uczono kaligrafii, i nawet zwykła maszyna do pisania była nadzwyczajnym luksusem. To były czasy, kiedy z każdej szkolnej ławki sterczał kałamarz, a w piórniku grzechotały obsadki i stalówki. Gdy pojawiły się pierwsze długopisy, nauczycielki nie pozwalały ich używać, bo sprzyjały niechlujnemu pisaniu. Śliz-gały się powierzchownie po papierze i rzeczywistości, wspierały roztargnienie i bylejakość, utrudniały skupienie i sprawnie kruszyły sumienność uczniów. Długopis stał się synonimem tandetnych nowinek. Dawniej wyrobione kaligraficzne pismo było symbolem wykształcenia, znakiem rozpoznawczym elitarnego awansu, trwania tradycji, ornamentem odwiecznego porządku i autorytetu, wytwornym herbem ludzi światłych. Teraz nic nie znaczy. Najwyżej biedę albo abnegację. I spotkać je trudno.

Charakter pisma na kartkach był w miarę jednolity. Mógł należeć, i pewnie należał, do zmarłego lokatora. Różnice między poszczególnymi zapisami, np. w kształcie liter, dostrzegłem dopiero po latach porównań i wytężonych studiów. Przez jakiś czas byłem nieświadomym amatorem, nie odszyfrowałem jego zamysłu i nie rozumiałem intencji serdecznej ręki.

Różnice w kształcie liter miały dwie przyczyny. Pierwsza, dość oczywista, to wiek autora, stan zdrowia, a więc niepewność słabnącej ręki i gasnącego oka. Druga, o wiele ważniejsza i mniej oczywista przyczyna, o czym powiem trochę dalej, była skutkiem prób zapisania dziwacznych pomysłów i hipotez zdziwaczałego samotnika.

Na drugą kategorię papierzysk składały się kserokopie najróżniejszych rękopisów pochodzących przede wszystkim z XX wieku. Autorami były osoby wybitne, znaczące, nieznane i zupełnie anonimowe. Kopie ich rękopiśmiennych listów, dzienników, pamiętników, dokumentów urzędowych, parafialnych, finansowych, wojskowych, zapisków gospodarskich, testamentów itp. Wszystkie zostały powiększone w trakcie kopiowania, by łatwiej było studiować charakter pisma. Wszystkie również opatrzone były sygnaturami, literami i cyframi w różnych kombinacjach. Wyjaśnienia dotyczącego tych oznaczeń nie znalazłem do dzisiaj. Odgrzebałem także dwa pudła, które zawierały kopie rękopisów w obcych językach, głównie w niemieckim, ale domyślam się, że J.P. zbierał je tylko na wszelki wypadek. Albo nie znalazł czasu, by się za nie zabrać. Nie zauważyłem śladów roboczego wykorzystywania. Ta część rękopisów nie posiadała żadnych oznaczeń, a zalegający na nich kurz był tłusty jak Marks po strawieniu Engelsa.

Zmarły biedak uważał zebrane zwały papierzysk za cenną spuściznę i zapisał je w spadku dwóm instytucjom: Muzeum Literatury i Bibliotece Uniwersyteckiej najbliższej uczelni. Nie wiadomo, czy w ten sposób chciał sprowokować konkurencję i planował rozkoszować się oglądaną z zaświatów zajadłą walką o bezcenne zbiory. Obawiam się, że mógł naprawdę wyobrażać sobie podnieconych sukcesorów, którzy wyrywają sobie przeżarty stęchlizną skarb. Każdy marzy choćby o najskromniejszym, pośmiertnym tryumfie i najlichszej nieśmiertelności, jeśli nawet miałaby budzić wątpliwości spowiednika lub zostać ogłoszona przez pomyłkę.

Trochę się biedaczyna pomylił. Obaj dyrektorzy szacownych instytucji nie zastanawiali się długo i bez zbędnych deliberacji odmówili przyjęcia daru. Oficjalnym powodem był brak funduszy i miejsca na przechowywanie daru. W rozmowie ze mną (jako tymczasowym opiekunem mieszkania i jego zawartości) oświadczyli ze sztucznym smutkiem, ale bez odrobiny autentycznego zrozumienia (powiedziałbym raczej: z pogardliwym poczuciem wyższości), że praca tego niespełnionego filologa albo poety, jak był się wyraził jeden z nich, „jest bezwartościowa z punktu widzenia statutowych zadań mojej instytucji i wskazuje raczej na aberrację umysłową autora, niż na odkrycie czegoś interesującego, z jakiegokolwiek punktu widzenia”. Słowa „poeta” użył, jak się używa staroświeckiego słowa o niepewnym lub nieprzyzwoitym znaczeniu. Obaj uznali, że dzieło J.P. mogłoby posiadać jakąś wartość „wyłącznie dla psychologów i psychiatrów, którzy mieliby czas i ochotę zbadać ten szczególny przypadek, chociaż na to jest trochę za późno”.

Nie mogę powiedzieć, by zaskoczyła mnie ta odmowa, ale kiedy usłyszałem słowa „trochę za późno”, ogarnęła mnie fala dojmującego smutku. Pełna prymitywnej pychy, bolesna wyniosłość żywych wobec umarłych i współczująca pogarda brutalnie normalnych wobec nieosiągalnie splątanych wtrąciła mnie w bezsennie bezkresną melancholię. Kto jak kto, ale właśnie ci dwaj goście powinni szanować umarłych w nędzy, postrzelonych hobbystów, bo dostają w końcu niezłe pensje za składowanie i odkurzanie ich myśli.

Po zastanowieniu pomyślałem z chwiejną tolerancją, że państwowi dyrektorzy nie mieli zbyt dużego pola manewru. Jeśli tacy biurokraci w naszych nerwowo śmieciarskich i dumnie sklerotycznych czasach chcą zachować wyglansowane biurka, muszą regularnie popełniać samobójstwo, nie wystawiać prowokacyjnie głowy powyżej krawężnika i nie jęczeć na temat dziwactw świętych szaleńców, by nie psuć procesu trawienia postępowi. Są w końcu tylko marudnymi magazynierami stosów śmiesznego balastu, obciążającego ponad wszelką miarę jasną, bezprzeszłościową przyszłość.

A może to nie była melancholia, tylko przeczucie? Niejasna, ale dotkliwa wizja stanu, w którym miałem utonąć?

3.

Naprawdę nie wiem, dlaczego postanowiłem zbadać spuściznę J.P. Można powiedzieć, że zaskoczyłem sam siebie. Bezwiednie, nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa, zacząłem przemyśliwać nad znaczeniem tych papierzysk, no i wsiąknąłem jak krew w kurz cudzej klęski. Samotny jak Szymon Słupnik i wyczyszczony z szans na sukces jak osławiony Syzyf.

I stało się. Dzień po dniu ślęczałem z półoddechem zduszonym za pazuchą i przeglądałem niezliczone, jednobrzmiące kartki. Gmatwałem się w tej zagadce, aż połykał mnie zmrok i przygniatał bimber nocy. Do dzisiaj jestem ogłuszony, nie potrafię sobie przypomnieć, po jakim czasie przyniosłem z domu koc, poduszkę, odgruzowałem z pudeł i odkurzyłem tapczan, i zostałem na noc. Łóżka, na którym umarł, nie użyłbym nigdy. Nocowałem na jękliwym jak nadpalone pianino tapczanie i w ten sposób oszczędzałem czas marnowany dotąd na dojazdy. Koczowałem jak kloszard na stosach koszmarnego kurzu i stęchłych książek, walczyłem jak zadymiarz na barykadach brudnych papierzysk i naprawdę starałem się rozgryźć, o co szło temu niechlujnemu szaleńcowi. Zawzięta ciekawość i ambicja walczyły z beznadziejnym brakiem wiary, zawsze bez rozstrzygnięcia. Nieubłaganie i niepostrzeżenie narastał chaos. Z każdym dniem, godziną, z każdą kolejną kartką, którą brałem do ręki, w nadziei na oświecenie, iluminację lub choćby na otrzymanie marginalnej wskazówki, jak rozumieć tę zaklętą jednozdaniową opowieść.

Mozolne przebijanie się przez zwały pyłu i niestworzony bałagan dało mi potwierdzenie wniosku wypływającego z pobieżnej obserwacji. Treść wszystkich ręcznych zapisków była identyczna. Jedno zdanie. Trzydzieści trzy słowa. Dlaczego wybrał właśnie ten enigmatyczny labirynt słów, studnię sylab, głód liter? Dlaczego dał się uwikłać w ich płytką pułapkę? Czy treść zawierała w sobie coś więcej, niż wynikało z uważnej lektury? Ukrywała przede mną to, co było oczywiste dla niego? Czy zdanie było, miało być wielką metaforą, zaszyfrowaną nędzną zagadką? Symbolem osobistych uwikłań? Historią choroby? Niedających się przełożyć na język człowieka z zewnątrz? Słowa niosły treść ostateczną, czy zawierały klucz do szyfru, sezamu spełnionego sensu? Były lepką pułapką czy drzwiami do domu rozstrzygających, pustych lub ocalających tajemnic?

Nie zastanawiałem się nad długością zdania, nie oceniałem, czy było wystarczająco finezyjne, wysmakowane stylistycznie, czy w nieprzenikniony sposób zwyczajne jak wodnista zupa codziennych pozdrowień. Bałem się wejść w bezludną uliczkę mojej niewiedzy i las spalonych domysłów. Zdanie wyglądało przeźroczyście, jakby ukrywało się przed samym sobą, a jednocześnie w swojej jednoznacznej prostocie niemal nachalnie obnosiło się ze swoją treścią, zajmowało cały pierwszy plan, zostawiając resztę świata w rozmytym tle.

W międzyczasie do Youtube trafił fragment nagrania wideo, na którym zarejestrowano wejście do zaryglowanego mieszkania. Filmik musiał wyciec ze straży miejskiej. Cóż powiedzieć, pyszna pogarda zżarła przyzwoitość bez popijania alkoholem z przemytu. Grubiaństwo hołoty stało się chodliwym towarem i zostało wyniesione na internetowy Olimp przez psy Pawłowa odurzone odorem klikania, sławy i zabijania. Nawiasem mówiąc, zdjęcia tej anonimowej i obojętnej dla wszystkich śmierci były marnej jakości. Wyglądały, jakby prószył na nich pożółkły śnieg, który mimo panującego upału nie topnieje i skrupulatnie wypełnia przestrzeń pozbawioną głosu i czasu.

Ja sam obawiałem się, że tonę w stęchłym szambie cudzej niejasnej ucieczki, ale jakaś siła nie pozwalała mi przestać przesiadywać w mieszkaniu J.P. Miasto zgodziło się zostawić mi lokal na trzy miesiące. Taki okres potrzeb­ny był urzędnikom, by zorganizować przetarg na remont kapitalny. Bez zastanowienia wziąłem cały zaległy urlop i spędziłem go w tej zapuszczonej norze.

Przyglądałem się godzinami zapisom tajemniczego zdania, a gdy tekst zaczynał mi się plątać przed oczami, przeglądałem dla relaksu bałaganiarską bibliotekę. Sprawdziłem znaczenie użytych przez J.P. słów we wszystkich słownikach języka polskiego. Umarlak miał je zresztą w komplecie na półkach. Przy okazji powiem, że w książkach poupychanych bez ładu i składu odnalazłem, i muszę przyznać, że zupełnie mnie to nie zaskoczyło, mnóstwo podkreśleń i uwag dopisanych tępym ołówkiem.

Nie cierpię mazania po książkach. Książka, drodzy barbarzyńcy, to także materialne piękno, przedmiot skończenie ostateczny. Choć nie zawsze jest doskonały, to zawsze uświęcony w swoim absolutnym spełnieniu. Za każdym razem, kiedy ukazuje się nowa książka, koniec świata może nastąpić bez przeszkód. Nawet powinien, bo cóż innego może nastąpić po ostatniej kropce? Pisarz postawił kropkę, więc koniec nie miał wyjścia i musiał nastąpić − nieprawdaż, drodzy czytelnicy, żyjący na kredyt przyszłych dzieł?

Książka, by unieść prawdę, musi utrzymać swój nieskazitelny, nieuszkodzony autorytet. Każda, nawet najmniejsza, ingerencja rani jej ciało, niszczy osobowość, zagraża zdrowiu i życiu, profanuje majestat przeszłości. Osłabia jej wielogłowego ducha, ośmiesza mądrość i powagę, niechlujnie hańbi jej honor. Każde najdrobniejsze oszpecenie boleśnie rani treść, która tylko pozornie jest niezależna od losów przedmiotu, od okładki, druku, stron z ilustracjami i informacjami technicznymi, obwoluty. Ale cóż, nawet wśród bibliofilów nie brakuje profanów. Tacy są bardziej niebezpieczni od estetów wśród katów czy stylistów wśród analfabetów.

Podczas wertowania tomów z biblioteki J.P. pewnego szczęśliwego, nieco nieobecnego dnia spomiędzy kartek wypadły wetknięte tam kiedyś różności. Takie przypadki powtórzyły się później jeszcze wiele razy. Znajdowałem dokumenty wyzbyte znaczenia, czasem luźne notatki, pożółkłe wycinki z gazet i czasopism. Mam identyczny, idiotyczny skądinąd, zwyczaj wkładania różnych papierów do książek. Robię to odruchowo lub celowo, wtykam papiery między kartki książki i odkładam na półkę, „żeby nie zginęły”. Z reguły, rzecz jasna, natychmiast zapominam, co i gdzie włożyłem.

W bibliotece J.P. natrafiłem na parę wartościowych rzeczy. Były też ciekawostki, np. kolekcja kartek z okresu, kiedy historia z sukcesem dotarła do szczęśliwego końca, ale zaopatrzenie sklepów spożywczych napotkało na kłopoty uwikłane w walkę klasową, a może ewolucję klasową. Miałem więc przed sobą niewykorzystane kartki na mięso z kością i bez, wyroby czekoladopodobne, a także na cukier i buty. Chociaż może chodziło o mięso podobne do cukru, zrobione z butów, lub buty z cukru, bez kości, chyba tylko na lato i na zapisy dla młodych małżeństw?

W dwóch tomach Rozmów z katem zgromadzone było szczupłe dossier walki J.P. o zachowanie mieszkania, z którego władze miasta usiłowały go swego czasu wykurzyć. Mydliły mu oczy lokalem zastępczym. Z wytrawnym, chociaż niezbyt wysmakowanym cynizmem, liczyły na jego wyborczą łatwowierność i niską świadomość prawną. Nie poczułem się w związku z tym zbyt zręcznie. W końcu ładnych parę lat smażyłem kotlety z padliny dla tych samorządowych hien.

W opasłych, i licho wydanych, dziennikach Żeromskiego odnalazłem z kolei plik prywatnych listów. Wystarczyło rzucić okiem na okrągłe pismo i różowe karteluszki, by nabrać pewności, że autorką listów ukrytych w wyznaniach Żeromskiego była kobieta, najpewniej młoda dzierlatka, jak się wydaje, dość uczuciowa. Ich adresatem najprawdopodobniej był J.P., bo listy zaczynały się od zwrotu najdroższy ewentualnie kochany J. Z rozpędu przeczytałem trzy z nich, ale powstrzymałem się od dalszej lektury. Sam nie wiem, dlaczego. Absurdalne skrępowanie okazało się silniejsze od piekącej ciekawości? Może dlatego, że listy były miłośnie czułe, a ja swojej roli solidnego badacza nie chciałem rozpoczynać od podglądania, wściubiania nosa w damsko-męskie rejony. Pomyślałem, że odłożę znalezisko na jakiś czas, póki nie skończę pilniejszych prac, nie wgryzę się w główny problem, a na kontekst i wątki poboczne przyjdzie jeszcze czas. Ta decyzja przyniosła mi ulgę tylko na chwilę, bo listy wracały do mnie, narzucały się natarczywie, nie dawały mi spokoju. Powodem była treść trzech nieostrożnie przeczytanych listów.

Otóż między dość eleganckimi, pełnymi dyskretnego wdzięku i otwartymi zdaniami wyczułem niedbale ukrytą grę, mimikrę podstępu, dwuznaczne podniecenie, które zapewne miało rozproszyć prowincjonalną nudę. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że młoda kipiąca uczuciami kobieta odrzuca dystans, dziewiczą ostrożność, konwenans, dumę damy i fałszywy wstyd, by rozpisywać się otwarcie o rozkołysanych uczuciach, falach pragnień, przypływach tęsknoty. Ale w tej namiętnej szczerości, obnażanej zbyt lekko, zbyt ostentacyjnie, jak na tamte czasy (listy pochodziły z początku lat 70., a z naszej dziury do stolicy jest około dwieście dwadzieścia kilometrów, do rewolucji obyczajowej było wtedy o wiele dalej), wyczuwalny był niepokojąco chybotliwy ton, zbyt zwiewna swoboda. To one wzbudziły moją podejrzliwość. Być może, pomyślałem, spontaniczna brawura kobiety była jedynie figurą w tańcu dworskim, prowokacyjną kreacją z wyzywającym dekoltem, wybraną na zimno w Modzie Polskiej lub ciotczynej szafie i wkładaną tylko podczas święta pisania stylizowanych listów.

W jakim celu miałaby to robić? Sprawdziłem daty stempli pocztowych. Mój Boże, między pierwszym a ostatnim przebiegły niespiesznie niemal cztery lata! A mimo to pierwszy i ostatni (tak, początkowo przeczytałem właśnie dwa pierwsze i ostatni) miał tę samą wysoką temperaturę, i gdy później przeczytałem wszystkie, przekonałem się, że kończyły się niemal identycznie. Wierzę ukochany, że zobaczymy się już wkrótce, Twoja na zawsze A.

Dotknęło mnie ostrze słów na zawsze i zdławił niestaranny makijaż zwrotu już wkrótce. Jedne i drugie położyły dławiący cień pudru na słowach wyznań i przytłoczyły westchnienia dusznym, astmatycznym zapachem. Poczułem w ustach słonawy smak lekkiego scenariusza oszustwa, sentymentalno-seksualnej szarady, obnażonej maskarady przypominającej masakrę.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jan Polkowski, Portier, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2019, nr 19

Przypisy

  1. Fragment posłowia do książki Flannery O'Connor Mądrość krwi, tłum. M. Kucharska (Warszawa 1992, s.171).

Powiązane artykuły

17.10.2019

Nowy Napis Co Tydzień #019 / Proza życia. O tomie opowiadań „Portier” Jana Polkowskiego

Jan Polkowski był i pozostaje poetą. Wydanie pierwszego w jego dorobku zbioru opowiadań może wydawać się posunięciem zaskakującym, tomik okazuje się jednak integralnym przedłużeniem twórczości poetyckiej autora Głosów.

Słowo „tomik” przychodzi na myśl w przypadku Polkowskiego niemal samoistnie. Jak w końcu inaczej określić kolejne wydawnictwo tego pisarza – poety, który pojawił się nagle w latach osiemdziesiątych, by niedługo potem równie nagle zniknąć i powrócić dopiero wiele lat później? Po błyskotliwym początku, Nagrodzie Fundacji im. Kościelskich oraz podziemnej nagrodzie „Solidarności” w 1983 roku, nastąpiło zamilknięcie pod koniec dekady. Powrót poetycki miał miejsce dopiero w roku 2009 – był nim tomik Cantus, który przyniósł poecie szereg kolejnych wyróżnień na czele z nagrodą im. Andrzeja Kijowskiego.

Portier to nietypowy przystanek w tej nietuzinkowej karierze. Jest to proza, zwykła, realistyczna, zdawałoby się trzymająca się ziemi, a jednak w czterech utworach zawartych w tym zbiorze można dostrzec coś na kształt liryczności. Tak bowiem nieraz brzmią refleksje Polkowskiego, dotyczące często spraw fundamentalnych i uniwersalnych – śmierci, miłości, istoty sztuki, biegu historii. Autor Portiera opisuje zwyczajne fabuły, proste postaci, sztafaż jest tu niemal lichy – mimo to proza ta zawiera pokłady głębszych życiowych refleksji, a przy tym refleksji, które płyną, nierzadko bardzo wyraźnie, wprost z duszy sześćdziesięciokilkuletniego poety. Polkowski stara się spojrzeć na siebie i swój żywot przez specyficzny filtr – filtr literatury, ale tym razem nietypowy dlań filtr prozy.

Nietypowy, choć zarazem przecież nie do końca obcy. Polkowski próbował już swych sił jako prozaik. W 2013 roku wydał powieść Ślady krwi, zaś rok później książkę publicystyczną Polska moja miłość. Portier to jednak pierwszy w jego karierze tom opowiadań.

Zbiór składa się z czterech krótkich utworów. Są to Trzydzieści trzy słowa, Maria i Józef, tytułowy Portier oraz Trzy gracje. Przypominają one cztery prozatorskie miniatury dotyczące odmiennych egzystencjalnych tematów – refleksji nad językiem i literaturą, śmierci i przemijania, czy miłości, relacji międzyludzkich i ich trwania. Choć różne są w nich rodzaje narracji i nastrój, łączy je jeden wspólny mianownik – prostota języka i stylu, prostota w kreowaniu bohaterów i ich rysów. Zarazem jednak te proste narzędzia służą autorowi do ukonstytuowania światów, które wcale nie muszą prowadzić do prostych obserwacji i wniosków.

Tak właśnie jest w przypadku pierwszego i jednocześnie najdłuższego opowiadania ze zbioru – Trzydziestu trzech słów. Utwór ten utrzymany jest w formie solilokwium przedstawianego czytelnikowi przez dziennikarza – postać o bliżej nieokreślonej biografii i charakterze. Dziennikarz przedstawia historię swojej styczności z niejakim J.P. – literatem i po trosze badaczem literatury, w obu aspektach człowiekiem niezbyt spełnionym. Po śmierci J.P. dziennikarz znajduje w mieszkaniu nieboszczyka ogromne archiwum, w którym znajdują się stosy książek oraz potężna kolekcja różnorakich zapisków i notatek. Przedzierając się przez owe zapiski, dziennikarz odnajduje najrozmaitsze teksty, począwszy od listów miłosnych, które J.P. pisał do swojej ukochanej (zwanej A.), poprzez refleksje na temat literatury, a skończywszy na rzeczy najistotniejszej – lingwistyczno-filozoficznych dywagacjach J.P. na temat istoty pisma i jego wagi dla zrozumienia tekstu. Dziennikarz, wertując notatki rozpoczynające się od krytyki Gutenberga, który wynajdując druk, miał wedle teorii J.P. zaburzyć naturalną istotę pisma i języka, wpada w obsesję. Myśli J.P. zaczynają go coraz bardziej opanowywać. Lektura monologu wewnętrznego dziennikarza to zarazem wiwisekcja osoby stopniowo ogarnianej szaleństwem. Monolog ten nie powstaje zresztą bez przyczyny. Już w pierwszych słowach opowiadania dziennikarz informuje nas bowiem, że postanowił spisać swoje doświadczenia, aby „uwolnić się od J.P.”. Tekst stanowi więc dla niego formę terapii.

Opowiadanie ma określoną strukturę – podzielone jest na sześć krótkich podrozdziałów opisujących kolejne przeżycia dziennikarza. Jego solilokwium jest przy tym jednak bardzo chaotyczne, pełne powtórzeń, nawracających myśli, rozproszonych szczegółów. Choć język monologu jest prosty, chaos struktury sprawia, że tekst czyta się ciężko. Czy jednak nie takie miało być zamierzenie – ukazanie chaosu umysłu poprzez chaos języka? Pojawiają się tu pytania o to na ile literatura może przynieść prawdę o człowieku i  w jaki sposób może to zrobić, a także o terapeutyczną rolę języka. Ostatecznie Polkowski zdaje się patrzeć tu na samego siebie – niemal dosłownie, bo trudno nie skojarzyć inicjałów zmarłego literata J.P. z autorem – zastanawiając się nad rolą literatury w życiu i jakby pytając o to, co zostanie z poświęcenia życia językowi. Czy tylko chaos? Czy coś więcej?

Kolorytu osobistego trudno odmówić także kolejnemu utworowi ze zbioru – opowiadaniu Maria i Józef. Dedykowane ono jest Annie, żonie pisarza, w podzięce za wspólnie spędzone chwile. I o wspólnym życiu tytułowych małżonków właśnie ów utwór opowiada. Są nimi Józef – kompozytor i Maria – śpiewaczka. Ich wieloletni związek opisywany jest przez pryzmat doświadczeń obojga, choć autor w większej mierze skupia się na percepcji Marii. Tym razem Polkowski nie próbuje wchodzić w umysł bohaterki – przyjmuje pozycję trzecioosobowego narratora. Uczucia małżonków ukazywane są przez kolejne wydarzenia – pierwsze spotkanie, sukcesy obojga związane z muzyką, dzieci. Opisy kolejnych etapów są jednak oszczędne, skromne, krótkie, jakby narrator obawiał się powiedzieć zbyt wiele.

Nie uświadczymy tu rozbudowanej psychologii. Jest to zapis kolejnych momentów życia, przywoływanie miejsc, osób, próba odbudowania życia minionego tylko z prostych, dostępnych cegiełek pamięci. Zarazem jest to opowieść o jedności, którą trudno zbudować, ale której zbudowanie i utrzymanie nie jest nierealne. Pisze tu Polkowski także o miłości – bez upiększeń, ale jednocześnie bez pesymizmu.

Pytania o miłość, śmierć i sens życia mieszają się ze sobą w tytułowym Portierze. Utwór ten przedstawia kilka dni z życia niejakiego Konstantego Polańskiego – notariusza odbywającego służbową podróż. Obrazek ukazujący egzystencję i rozterki mężczyzny w średnim wieku i o więcej niż średnim statusie to pozornie opowieść nader typowa – kilka prostych scen z podróży, opis miłosnych wzlotów i upadków, małżeńskiej zdrady. A jednak poprzez krótki epizod z udziałem wspomnianego w tytule hotelowego portiera oraz przez odpowiednie umiejscowienie przedstawianych wydarzeń w czasie i przestrzeni błaha historia o kryzysie wieku średniego nabiera zupełnie innych barw.

Wśród tych barw dominuje czerń jako kolor śmierci, gdzieniegdzie przemieszana z czerwienią jako kolorem uczuć i namiętności. Polkowski pyta o sens ludzkiego życia, o miejsce człowieka w historii, o ład i bieg tej historii. Poprzez prosty (a nawet nieco przewidywalny), ale wymowny zabieg przemienia swoją opowieść z obyczajowej opowiastki w historię o wymiarze egzystencjalnym lub wręcz historiozoficznym. Wydawać by się mogło przy pobieżnej lekturze, że takie epitety względem tego utworu to przesada, ale nie taki właśnie jest wydźwięk opisywanej w Portierze historii, odległej, a jednak znanej, ukazującej słodycz życia i gorycz śmierci?

Nie ze śmiercią, ale z życiem i z własną osobowością zmaga się bohater Trzech Gracji, utalentowany malarz. Obserwujemy koleje losu jego artystycznej i akademickiej kariery, podobnie jak jego kolejne miłosne inicjacje (różnie pojmowane) i doświadczenia. Miłość, a nawet fizyczność, przenikają się tu ze sztuką, z eterem. Przenikają się ostatecznie w sposób dosłowny w historii dzieła namalowanego przez artystę, które wywołało powszechną sensację w światku sztuki. Ostatecznie w opowieści tej wybrzmiewają pytania o istotę twórczości, jej rolę i powołanie. Pytania istotne dla malarza, istotne też i dla pisarza.

Czemu Polkowski sięgnął właśnie po prozę? Czemu nie postawił na kolejny tom poezji? Być może w tej formie, siłą rzeczy skłaniającej do mówienia bardziej wprost, łatwiej było mu podjąć próbę spojrzenia na owe fundamentalne kwestie. Być może w tej formie spojrzenie na samego siebie – bo przecież Portier zawiera autobiograficzne tropy – wydawało się bardziej naturalne. Może zaś był to jedynie eksperyment. Niezależnie od tego, czy pierwszy i ostatni, z pewnością oryginalny i istotny w literackiej drodze Jana Polkowskiego.

 

Jan Polkowski, Portier i inne opowiadania, Kraków – Sopot: Instytut Literatury, 2019.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Maciej D. Woźniak, Proza życia. O tomie opowiadań „Portier” Jana Polkowskiego, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2019, nr 19

Przypisy

  1. Fragment posłowia do książki Flannery O'Connor Mądrość krwi, tłum. M. Kucharska (Warszawa 1992, s.171).

Powiązane artykuły

26.09.2019

Nowy Napis Co Tydzień #016 / Ulice pełne ludzkich dramatów. O „Magicznym świetle miasta” Wojciecha Chmielewskiego

Kim jest Wojciech Chmielewski? Odpowiedź na to pytanie stanowi jednocześnie odpowiedź na pytanie o istotę jego najnowszej książki. Wbrew pozorom jest to też pytanie o wiele szersze i głębsze – nie tylko o konkretną osobę, ale o nas samych, o otaczający nas świat.

Chmielewski to pisarz, prozaik. Urodzony w 1969 roku. Autor zbiorów opowiadań, w tym Białego BokseraBrzytwy. Autor powieści Kawy u Doroty i niedawno wydanej Belweder gryzie w rękę. Nominowany do Nagrody Angelus i wyróżniony w VI edycji Nagrody im. Józefa Mackiewicza. To wszystko jednak nie ma znaczenia, wydaje się mówić Chmielewski w swoim najnowszym zbiorze. Dlaczego? Kluczowe dla zrozumienia tej książki jest ostatnie opowiadanie. Jest ono chronologicznie ostatnie, ale zarazem jego tytuł stał się tytułem całego tomu. Jest symboliczne i wyjątkowe. Bo nie opowiadanie to wcale, lecz wspomnienie – wspomnienie Marka Nowakowskiego. Chmielewski opisuje w nim swoją przyjaźń z legendarnym pisarzem, który zmarł w 2014 roku. Nawiązuje też do swojego wyróżnienia w Nagrodzie im. Józefa Mackiewicza, której inicjatorem był Nowakowski. Co jednak najważniejsze, przywołuje kilka słów Księcia Polskiej Prozy, które stanowią nie tylko testament Nowakowskiego, ale zarazem drogowskaz dla zbioru opowiadań Chmielewskiego. A może dla realistycznej prozy w ogóle?

Pomyślałem o dawnym życiu, o iluś tam pokoleniach zaklętych w tych murach. Magiczne światło pokazało się w ciemnych, cudem zachowanych zakamarkach. Miasto jako świat. Jego ulice, zaułki, place, domy, kawiarnie, restauracje. Ludzie, atmosfera, historia. Przeszłość zmagazynowana w murach, pamięci, obyczajach. Jeszcze coś więcej! Promieniowanie, które wytwarza miasto. Bo takie niewątpliwie istnieje. Jego wpływ na ludzi, język. Miasto to nie tylko rzecz materialna. Także duchowość. Duch miasta kształtujący tożsamość jego mieszkańców, kulturę, sprzyjający talentom.

Tak pisze Chmielewski w opowiadaniu Magiczne światło miasta, przywołując słowa Nowakowskiego. Ostatnie opowiadanie ze zbioru to nie rzewne, nostalgiczne wspomnienie pisarza i banalna reminiscencja wspólnie spędzonych chwil. To przedstawienie swoistego credo Nowakowskiego – człowieka, którego powołaniem było pisanie. Ale pisanie nieprzypadkowe – pisanie o Warszawie, o jej ulicach, o zamieszkujących ją ludziach, ich problemach. Do tego powołania przyznaje się Nowakowski wspominany przez Chmielewskiego. Przyznaje się w jednej z przywołanych przez autora rozmów, ale przede wszystkim w powyższym ustępie traktującym o mieście i wyjątkowej rzeczywistości, którą ono tworzy. Miasto to nie tylko beton, asfalt i szkło – powiada Nowakowski. Miasto to nawet nie ludzie. To duch, który wypełnia przestrzeń, wchodzi w ludzi i tworzy atmosferę, w której wszyscy żyją. Rzecz niemal nieuchwytna. Któż mógłby ją uchwycić? Tylko pisarz. Ale nie każdy. Pisarz pokorny, znający miasto, obserwujący rzeczywistość, rozmawiający z ludźmi, notujący wydarzenia. Takim pisarzem był Nowakowski. Takim pisarzem chce być Chmielewski, jak przyznaje w opowiadaniu Magiczne światło miasta.

I takim pisarzem w istocie jest. Niech po przeczytaniu powyższych słów nikt nie pomyśli, że jego książka ma jedynie wymiar autorefleksyjny czy wspomnieniowy. W żadnym wypadku. Wszystkie opowiadania stanowią tu wyjątkowy przykład realistycznej prozy. Prostej w języku, ale tworzącej oryginalny świat. Fabularnie zwyczajnej, a jednak ukazującej Warszawę w sposób interesujący i oryginalny. O ile ostatnim opowiadaniem Chmielewski odsłania „przyłbicę” i szczerze mówi o przyświecających mu celach oraz swoim powołaniu, o tyle w poprzednich utworach owo powołanie realizuje.

Co więc dostajemy? Co widzimy w zbiorze Magiczne światło miasta? Warszawę, a jakże. Ale jaką? Co się w niej kryje? Jedni powiedzieliby, że są to obrazki rodem z literatury „małego realizmu”, nurtu, do którego przez lata błędnie zaliczano Nowakowskiego i do którego z pewnością łatwo byłoby włączyć Chmielewskiego. Inni stwierdziliby, że jest tu dużo więcej niż historie rozgrywające się w obrębie miejskich murów czy kolorowe postaci raczące się alkoholem na ulicach Warszawy. Jest tu mrok, są ludzkie dramaty, odniesienia do historii, popkultury, literatury. Tematyka opowiadań często dotyka takich tematów jak relacje damsko-męskie, wierność, zdrada…

U Chmielewskiego z pozoru banalne sytuacje prowadzą do problemów wyższego rzędu. Fabuły traktujące o codziennych zdarzeniach dotykają często najgłębszych pokładów egzystencji. Idealnym przykładem jest już pierwsze opowiadanie ze zbioru – Umierać po chorwacku. Historia bohatera, który udaje się na pogrzeb swojej nauczycielki sprzed lat, przemienia się w opowieść o wierności i piętnie zdrady, gdy mężczyzna w trudnym do wytłumaczenia odruchu zaraz po pogrzebie decyduje się na wizytę w burdelu. Zdarzenie to staje się dla niego skazą, a niewierność będzie odtąd ciążyć na jego małżeństwie. Chmielewski za pomocą prostych zabiegów fabularnych pozwala też spojrzeć na różnie pojmowaną śmierć – tę cielesną i tę duchową. Nauczycielka bohatera zmarła niespodziewanie podczas wakacji, które spędzała w Chorwacji. On sam, będąc z żoną na wakacjach w tym samym miejscu, przeżywa katusze, gdy wracają do niego wspomnienia niewierności. Narracja i fabuła wydają się tu niemal błahe. Dialog bohatera z przyjacielem, z którym idą na pogrzeb, jest bardzo prosty. Opis wizyty w domu uciech jest oszczędny, suchy, niemal faktograficzny. Podobnie przedstawiony jest urlop bohatera w Chorwacji. A jednak te proste sytuacje, które same w sobie nie noszą znamion liryzmu czy wielkiej filozofii, układają się w historię wykraczającą poza zwykły „miejski obrazek”. Cierpienie bohatera, waga jego wyborów, piętno winy – tych wszystkich rzeczy nie ukazuje Chmielewski poprzez rozwlekłe opisy świata wewnętrznego, mądre tyrady czy przeintelektualizowane soliloquia. W jego prozie na pierwszym planie są zwyczajne rozmowy, proste gesty, otaczające bohaterów ulice miasta czy (w przypadku tego opowiadania) krajobrazy chorwackiej plaży.

W książce daje się wyczuć mrok, gorycz, smutek. Chmielewski przygląda się swoim bohaterom, w ich perypetiach nierzadko dostrzegając dręczące ich cierpienie. Często, jak w Psim żarciu, buduje przy tym oryginalne paralele. Główny bohater tego opowiadania dowiaduje się o zdradzie żony – wieść spada na niego w momencie przygotowywania wywiadu z Zofią Posmysz. Autorka słynnej Pasażerki opowiada mu o cierpieniach z okresu Holokaustu. On sam zaś przeżywa własny dramat, w innym wymiarze i o innej skali, ale również bolesny. Na dwóch planach obserwujemy na zmianę relacje Posmysz z czasów wojny oraz przeżycia bohatera mierzącego się z niewiernością żony. Całość jest zaś zespolona przez nietypowy rekwizyt – tytułowe „psie żarcie”, które staje się dla bohatera punktem wyjścia do refleksji o cierpieniu i problemach codziennego życia. Choć wydaje się nieprawdopodobne, że puszka psiej karmy może prowadzić do tego rodzaju refleksji, Chmielewskiemu udaje się zastosować ten chwyt z powodzeniem. Ostatecznie nie odbiega to od sytuacji, które znamy z codziennego życia, gdy trywialne zdarzenia inspirują do rozmyślań, wywołują nostalgię, niepokoją…

W opowiadaniach Chmielewskiego wielokrotnie napotykamy na ulicach Warszawy ludzi samotnych, zagubionych, nieraz zaglądających do kieliszka. Tak jest w Rondzie ONZ, gdzie główny bohater odbywa nocny spacer „na rauszu”, krzątając się po ulicach Warszawy, zaglądając do kościoła, rozmyślając o swoim życiu, o Bogu, napotykając na swojej drodze wiele różnych postaci. Podobnie jest w Kiedy pada deszcz, gdzie bohater towarzyszy w jednej z warszawskich knajp jej stałemu bywalcowi, a także siedzącej nieopodal parze. Podobnie jest również w Bajce spod szaletu, opowiadaniu, które jak żadne inne w tym zbiorze przystaje do klimatu wczesnych utworów Nowakowskiego. Poznajemy w nim bowiem dwójkę narkomanów i ich świat. Opowiadanie nie zaskakuje, co prawda, konstrukcją jak Psie żarcie, nie uderza powagą podjętego tematu jak Umierać po chorwacku, ale stanowi interesujący fresk z życia warszawskiej ulicy – tej jej części, po której zazwyczaj nie chadzamy. Jednak podobnie jak kiedyś dla Nowakowskiego, tak teraz dla Chmielewskiego celem nie jest delektowanie się „marginesem” i patologią, lecz zaobserwowanie i zanotowanie zdarzeń, ludzi, ich przeżyć. Przeżyć, które, jak zawsze, nieuchronnie układają się w mozaikę trudów i znoju.

Ludzkie dramaty są w Magicznym świetle miasta tak różne, jak różne są zakamarki Warszawy i setki tysięcy ludzi zamieszkujących to miasto. Chmielewski zdaje się mówić, że to, co przedstawia, to jedynie ów błysk światła, mgnienie oka, pojedyncze zaobserwowane historie. W istocie, czytając ten zbiór, można odczuć, że w dzielnicach Warszawy kryje się o wiele więcej takich historii. Niektóre opowiadania są wyjątkowe, bardziej szokujące, jak opowieść z Kolibra i ja o młodej wdowie, która straciła męża w Afganistanie. W innych dramaty rozgrywają się w spokoju i ciszy. Na przykład w Korytarzu, w którym obserwujemy sceny z życia pewnego muzeum i jego pracowników. We wszystkich swoich historiach Chmielewski patrzy jednak na bohaterów ze współczuciem i zrozumieniem. Jest pisarzem realistą, wiernym prostocie języka i opisu. Zarazem nie ucieka od nawiązań do kultury i sztuki, budujących często w jego utworach dodatkowe znaczenia. Tak dzieje się w dwóch wymienionych opowiadaniach. W Korytarzu opisy obrazów nadają całości niemal wymiar ekfrazy, treść dzieł miesza się z opisami ludzkich historii. W opowiadaniu Koliber i ja duże znaczenie ma muzyka rockowa – jej pasjonatką jest bohaterka, która pragnęła niegdyś zrobić karierę jako gitarzystka. Muzyka staje się dla niej sposobem uporania się z bólem.

Ból zajmuje w tych opowiadaniach zresztą naczelne miejsce. Każdy bohater przeżywa tu własny dramat. Nie oznacza to jednak, że Magiczne światło miasta to książka depresyjna, przepełniona pesymizmem. Jest to przykład prozy realistycznej, oszczędnej w formie, cichej w ocenach bohaterów i zdarzeń, ale skrupulatnie zbierającej i ukazującej najrozmaitsze, najprostsze szczegóły. Z tych szczegółów powstaje obraz ludzi żyjących w Warszawie, pośród murów, ulic, skwerów, ale przede wszystkim pośród wielorakich problemów. Chmielewski czyni w swoim najnowszym zbiorze to samo, co czynił dotąd, a zarazem to samo, co przez lata czynił Nowakowski – zbiera wydarzenia, notuje, zapisuje, ale nie szufladkuje, nie upiększa. Po prostu stara się zachować miasto takim, jakie jest. I ludzi takich, jakimi są. Dzięki temu w Magicznym świetle miasta może się przejrzeć każdy z nas.

Wojciech Chmielewski, Magiczne światło miasta, Arcana, Warszawa 2019.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Maciej D. Woźniak, Ulice pełne ludzkich dramatów. O „Magicznym świetle miasta” Wojciecha Chmielewskiego, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2019, nr 16

Przypisy

  1. Fragment posłowia do książki Flannery O'Connor Mądrość krwi, tłum. M. Kucharska (Warszawa 1992, s.171).
12.09.2019

Nowy Napis Co Tydzień #014 / W cieniu odpływających karpi

Recenzji zbioru opowiadań Andrzeja Pilipiuka nie można rozpocząć ot tak, bez sakramentalnego przypomnienia, kim piewca dziwów rodzimej wsi jest dla polskiej fantastyki. Niezwykle płodny pisarz, kontynuator serii o Panu Samochodziku, gawędziarz konwentowy, współtwórca sukcesu wydawnictwa Fabryka Słów. Jako autor, Pilipiuk debiutował jeszcze w poprzednim wieku, ale sławę przyniósł mu dopiero pierwszy tom przygód Jakuba Wędrowycza, egzorcysty i bimbrownika. Od 2001 roku Pilipiuk raczy nas przygodami dziarskiego staruszka i kreuje magiczny świat Starego Majdanu pod Wojsławicami – miejsca wakacyjnych przygód autora, jak i stolicy fantastycznych wyobrażeń polskiej rural fanatsy.

Terminu tego pozwalam sobie użyć z braku innych, zasiedziałych w rodzimym literaturoznawstwie. Najbliżej opowiadaniom Pilipiuka do humorystycznego urban fantasy, magii betonu i rubasznych przygód nie zawsze ludzkich bohaterów. Jednak na kartach zbiorów Pilipiuka odwiedzamy wieś na Lubelszczyźnie, w której czas się zatrzymał: czasem mamy wrażenie, że w głębokim PRL, a czasem, że przed chrztem Polski.Okładka ksiązki

Krainę wyobraźni Pilipiuka zasiedlają wilkołaki, wampiry, strzygi i rody neandertalczyków, które cudem uniknęły wymarcia (łączenie stylistyki fantasy z elementami science fiction i historii alternatywnych stało się w ostatnich latach znakiem firmowym autora). Wszystko to podlane jest sosem swojskości: religijności wiejskiej, mieszającej ortodoksję z neopogaństwem oraz metapolitycznym tradycjonalizmem, który jednak nie wyklucza możliwości napicia się bimbru z komunistą. Trzecim elementem tej układanki jest etos zaściankowego libertarianizmu, który czyni z nielegalnej produkcji alkoholu wręcz sposób na sprawdzenie własnych cnót w obliczu nieprzychylności aparatu państwowego. Podczas swego długiego żywota (w 2019 roku Jakub Wędrowycz musiałby dźwigać dwunasty krzyżyk; w powszechnej interpretacji fanów, jest on w wieku komandora Jamesa Bonda, czyli zawsze w takim, w jakim być powinien) nasz bohater zmagał się z siłami nadprzyrodzonymi, odwiedzinami kosmitów, czerwonym i brunatnym zaborcą oraz nielubianymi sąsiadami. Niby wszytko już znamy. Czy Pilipiuk w dziewiątej odsłonie przygód Jakuba potrafił nas zaskoczyć? Nie, ale podczas lektury Karpie bijem zdałem sobie sprawę, że właściwie bym tego nie chciał.

Tom napisany jest w typowym Pilipiukowym stylu lekkiej gawędy. Nie ma tu miejsca na barokowe popisy stylistyczne, tylko na przezroczysty język, który nie chce zasłaniać wartkiej akcji. Autor przyzwyczaił nas do tego, a my nie domagamy się zmian. Przyjrzyjmy się samym opowiadaniom, a właściwie zawartym w nich pomysłom. Gumofilc to krótka gawęda o tym, co kosmici mają wspólnego z gumofilcami. Chatka to opowieść wojenna o nie zawsze chwalebnym szlaku bojowym Jakuba i jego najlepszego przyjaciela: Semena. Pilipiuk miesza tu kilka wątków, jak koncept przetrwałych neandertalczyków z satyrycznym, ale nie sensacyjnym dekonstruowaniem mitów o okupacji. Zlecenie to typowa historia wędrowyczowa (o czym nie powiem, aby nie psuć niespodzianki), Sztuka kopania stanowi kolejny szort jednego żartu, nieco podobny do późniejszego Bekonu z jednorożca. Najcenniejsza ze złotych myśli jest opowieścią prawnuka Wędrowycza, usiłującego przełożyć historię z magicznej wsi polskiej na język zrozumiały dla miastowych. Rycerz burej onucy vulgo Leonidas współczesny to historyczna krotochwila o Bitwie pod Grunwaldem. Złota kaczka jest żartobliwym moralitetem, w którym Jakub i Semen walczą o sprawiedliwość za pomocą warszawskiej legendy. Polak potrafi stanowi kolejną odsłonę walki Wędrowycza z klanem Bardaków. Najlepszy samogon świata to znów historyczno-literacka zabawa Pilipiuka, rozwijającego wątek polski w twórczości Juliusza Verne’a. Indiańskie lato ponownie przedstawia zmaganie bimbrownika z Bardakami, tym razem o bardzo zaskakującym zakończeniu. Drzwi i Nadgorliwy to zabawa autora konceptem „gniazda światów”. Żona zdradza kilka bardzo istotnych szczegółów z biografii Wędrowycza. Kolejka jest ukłonem wobec miejskich powieści autora i klasycznego urban fantasy. Wujaszek Edward to znów rubaszny antykomunizm Piliupiuka. Zbiór kończy opowiadanie Wizyta, które jest następnym szortem jednego dowcipu, ale wyjątkowym, o czym zaraz porozmawiamy.

Jeśli wrzucić wszystkie pomysły, motywy i bohaterów tych opowiadań do wielkiej tabeli arkusza kalkulacyjnego, niechybnie wyjdzie nam, że nie tyle carpe diem, a nihil novi sub sole. I to nie musi być krytyką tomu. Fani Wędrowycza i tak sięgną poń z nadzieją otrzymania czegoś znanego w nowszej, odświeżonej formie. Ba! jestem przekonany, że większość starych czytelników Pilipiuka miało nadzieję na powtórkę, dostarczenie jeszcze raz tego samego. W pewnym sensie mogą się czuć usatysfakcjonowani, ale jednocześnie: zawiedzeni.

Pilipiuk żegna się ze Starym Majdanem. Nie pisze tego wprost, ale atmosfera pogodnego rozstania przesyca karty zbioru. Prawnuk głównego bohatera nie ma ze wsią przodków niemal nic wspólnego, to tylko miejsce, gdzie spędza krótki wyjazd wakacyjny. Każda wyprawa Jakuba poza rodzinną wioskę kończy się postawieniem wyraźniej granicy, już nie światów, ale rezerwatu, jakim są okolice Wojsławic, oraz całej Reszty normalności. Świat magicznej wsi kurczy się szybciej niż ziemskie czapy lodowe, a choć bohaterowie nie mówią tego wprost, przeczuwają swój koniec. Nowoczesność wdziera się niemal w każdy aspekt życia miejscowych, a klimat bezczasowej epoki zmierzchowego PRL odchodzi na dobre w przeszłość. Nawet Jakub się zmienia, zyskując przyjaźniejsze oblicze: widzimy go jako dziadka, męża, podporę lokalnej społeczności, a nawet człowieka niepozbawionego litości wobec odwiecznych wrogów. Bardakowie, dotychczas karykaturalni rywale zza miedzy, w tym tomie otrzymują wiele cieplejszych akapitów od autora i bohatera. Nawet oczadziały z nienawiści Wędrowycz rozumie, że wrodzy sąsiedzi są częścią jego świata, współobrońcami oblężonego miasta… właściwie: oblężonej wsi magicznych tradycji i fantazji utraconego dzieciństwa. Stary Jakub, choć cieszy się dobrym zdrowiem, a nawet przeżywa spotkanie z Kostuchą, powoli dojrzewa do świadomości, że jest dziwacznym przeżytkiem dawno minionej epoki. Żyje, gdy cały jego świat już dawno umarł.

Ciężko tu wejść w umysł autora, a zwłaszcza w te bardzo osobiste zakamarki pamięci, ale mam nieodparte wrażenie, że nowe opowiadania o Jakubie są prozatorskim trenem po magicznej krainie dzieciństwa Pilipiuka. Wsi, na którą pisarz jeździł w latach osiemdziesiątych, i której zmiany obserwował w następnej dekadzie, już właściwie nie ma. Co więcej, autor musi dostrzegać tę różnicę także wśród swoich czytelników. Jakuba znają i kochają też ludzie młodzi, w tym tacy, którzy nigdy nie załatwiali się w sławojce, nie widzieli dojonej krowy, a kolejki po mięso znają tylko z lekcji historii. To z jednej strony doświadczenie budujące, gdyż gawędziarski talent Pilipiuka pokonał barierę pokoleń, ale jest to też doświadczenie przemijania. Niektórzy odwiedzający go goście traktują te opowieści jako historie fantasy, nie zaś nasycone magią obrazy prawdziwego życia.

W dodatku Pilipiuk nie ma siły bronić się przed współczesnością w najbardziej podstawowym, tekstualnym wymiarze. W jego wcześniejszych utworach nawiązania do współczesnej literatury, kina, komiksu były zwykle tylko szpileczkami pisarza, patrzącego z wyższością na przemijające mody i trendy. Jeśli Pilipiuk dyskutował, to z klasykami, choć jego lista klasyków zawsze była pełna niezwykłych nazwisk (nie tylko Verne i Brzechwa, ale też Ossendowski). I nadal to robi w Karpie bijem, ale nie tylko to. W opowiadaniu Żona dowiadujemy się, że „Jakub-verse” dzieli tę samą rzeczywistość nie tylko z powieściami Juliusza Verne’a, ale też J.K. Rowling. Jakub musi korzystać z telefonu komórkowego, staje się też bohaterem szkolnego wypracowania prawnuka. Semen Korczaszko okrasza swoje kozackie mądrości wywodami o współczesnych modelach chemii organicznej, a przedstawiciel wspomnianego rodu Bardaków ze śmiertelnego wroga staje się towarzyszem broni i niemal przyjacielem. Jakub i jego kamraci odchodzą w przeszłość. Klną, klną na nadchodzący mrok, ale współczesny świat zdaje się tego nie słyszeć. I dlatego musimy zadać sobie to sakramentalne pytanie: czy to już koniec?

Uważam, że nie. Pilipiuk zapewne dostarczy nam jeszcze tom lub dwa przygód Wędrowycza, ale będą to zbiory pokrewne Karpie bijem; podsumowujące, rozliczające, kanonizujące wspomnienia nieistniejącej już magicznej wsi w baśń. Pewnie trwać będzie swoiste uspokojenie autora też w innych aspektach. Andrzej Pilipiuk, niegdyś wojujący apostoł konserwatywnego liberalizmu, piewca filozofii DIY i cnót pokoleń ludowego antykomunizmu, coraz mniej uwagi poświęca nawiązaniom politycznym, czy ideowym deklaracjom. Nie ogłasza kapitulacji, nie dekonstruuje swoich młodzieńczych fascynacji. Po prostu trochę spuszcza z tonu, rozumiejąc, że pewne rodzaje radykalizmu już dzisiaj nie uchodzą. W świecie, w którym naszej wolności nie odbiera zaborcza władza, ale oddajemy ją sami, bezmyślnie klikając zgody regulaminów usług internetowych i sycąc kieszenie międzynarodowych korporacji, jest to postawa równie mądra, co i smutna.

Jakub Wędrowycz jest jak Bond, nie umiera nigdy (o ile nam wiadomo), nie starzeje się zgodnie z prawidłami natury i zawsze jest gotów dostarczyć nam chwilę odpoczynku od zaborczej współczesności. Tym starszym czytelnikom odświeżyć w głowie, zabrać w sentymentalną podróż, tym młodszym pokazać bramy do innego świata. Już nie pojedziemy odrapanym pekaesem marki Jelcz. Nie pomożemy dziadkom wydoić krowy, nie napijemy się bimbru wujka Staszka, ale możemy o tym przeczytać na kartach opowiadań Pilipiuka. Pewnie będzie nas bawić (piszę tutaj familiarnie o czytelniku, który pamięta jeszcze resztki peerelowskiej wsi) co innego niż tych młodych, ale razem pośmiejemy się, czytając o głupocie milicjantów lub wiejskich sposobach połowu ryb za pomocą agregatu i znalezionych w lesie niewybuchów.

Czy warto sięgnąć po nowego Pilipiuka? Tak. Zapewne nie jest to ostatni tom przygód Wędrowycza, ale to początek długiego pożegnania. Tak jak opisany w Panu Tadeuszu ostatni zajazd na Litwie, o ile Litwa zaczyna się za Lublinem, składa się z odwiecznego lasu, porzuconego pegieeru i sklepu, gdzie kupuje się na zeszyt. Odwiedzający Wojsławice kosmici, podróżnicy po wymiarach i nieumarli są tu też miłymi gośćmi. Wyobraźmy sobie, że towarzyszą nam w niezwykłych wakacjach.

Andrzej Pilipiuk, Karpie bijem (Oblicza Wędrowycza, tom 9), Fabryka Słów 2019.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Adam Podlewski, W cieniu odpływających karpi, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2019, nr 14

Przypisy

  1. Fragment posłowia do książki Flannery O'Connor Mądrość krwi, tłum. M. Kucharska (Warszawa 1992, s.171).
12.09.2019

Nowy Napis Co Tydzień #014 / Nie ma łaski na Południu

Była pisarką amerykańskiego Południa. W twierdzeniu tym zawarty jest krąg tematów i problemów, które zajmowały Flannery O’Connor podczas jej krótkiego życia (1925–1964). Opisywała swój świat cierpliwie i dogłębnie, dała się poznać przede wszystkim jako autorka opowiadań. I te opowiadania ukazały się u nas już przed dziesięcioleciami w tomach Trudno o dobrego człowieka (1970) i W pierścieniu ognia (1975) w znakomitym tłumaczeniu Marii Skibniewskiej. W tym roku ukazują się ponownie w jednej książce, do której dołączono teksty jeszcze w Polsce niedrukowane, w przekładzie Michała Kłobukowskiego. Po raz pierwszy od śmierci F. O’Connor wydane za życia w książkach i rozproszone w czasopismach teksty zebrał w tomie The Complete Stories (1972) wieloletni wydawca i przyjaciel Robert Giroux – książka Ocalisz życie, może swoje własne jest polską edycją właśnie tamtej pozycji.

okładka książki

Mamy więc przed sobą wszystkie opowiadania Flannery O’Connor, będące dziś już klasyką amerykańskiej literatury. Wgłębiając się w nie zyskujemy pewność, że właśnie przez swoją klasyczną budowę i tematykę idą jakby na przekór temu, co dziś jest u nas modne, czytane i roztrząsane, wokół czego toczą się często bezsensowne medialne dysputy na temat literatury. Dlaczego? Co najmniej z kilku powodów.

Jednym z nich jest forma. Opowiadanie to u nas gatunek od kilku co najmniej dziesięcioleci zaniedbany przez autorów i będący w prawdziwej pogardzie u wydawców, ponieważ w zdecydowanej większości są to osoby, które w walce o pieniądze już dawno przestały interesować się jakimikolwiek walorami literackimi „wyrobów książkopodobnych”, jakimi zalewają rynek. A jednak edycja opasłego tomu O’Connor budzi nadzieję na trochę inny stosunek do tego wymagającego gatunku. Przez lata przecież z powodzeniem uprawiali go tacy mistrzowie, jak choćby Kornel Filipowicz, Marek Nowakowski, Kazimierz Orłoś czy dziś w zasadzie zapomniani, a przecież niemniej znakomici Bogdan Madej i Jan Rybowicz. Zresztą, jak można przeczytać tu i ówdzie, w kraju nad Wisłą zły czas dla opowiadania ma minąć, czego dowodem jest chociażby ustanowienie w 2017 roku nowej Nagrody Literackiej im. Marka Nowakowskiego właśnie dla autorów uprawiających krótsze formy. Należy więc ufać, że pokaźnych rozmiarów tom amerykańskiej autorki będzie też stanowił swego rodzaju wzorzec, wykładnię, przewodnik dla autorów chcących zmierzyć się z formą opowiadania – bo przecież zawsze warto czerpać inspirację od najlepszych, a Flannery O’Connor bez wątpienia należała do tego grona.

O klasie i sile przekazu urodzonej w Georgii autorki świadczy poruszana przez nią tematyka. Każdy z tekstów amerykańskiej pisarki jest osobnym światem, nowym oknem, przez które przyglądamy się innemu dramatowi, innemu mrocznemu spektaklowi, pełnemu przemocy i plugastwa. Flannery O’Connor podpatrywała zachowania swoich ziomków na Południu i potrafiła wysnuć z nich opowieści nacechowane brutalnością, pełne prymitywnych instynktów. Znajdziemy tam mord, jak w opowiadaniu Trudno o dobrego człowieka, bestialstwo dziejące się w biały dzień na bocznej drodze, w którą za namową babci (tej z racji wieku pomyliły się miejsca, czas, poszczególne stany) nieopatrznie skręciła zdążająca na urlop zwyczajna rodzina. Cena życia, jaką trzeba zapłacić za tę głupią pomyłkę, jest tematem opowiadania.

Sprawy błahe często mają w tej prozie decydujące znaczenie dla bohaterów. Tak jak w znakomitym Spotkaniu, w którym między podróżującymi tramwajem synem i matką utrzymuje się stan napięcia. On za wszelką cenę chce ją skarcić za poglądy, przede wszystkim za rasistowski stosunek do Murzynów, a ona, starej daty dama z Południa, pod koniec podróży zostaje brutalnie zaatakowana przez młodą Murzynkę za to, że starym zwyczajem chciała dać dziesięć centów jej małemu synkowi. Dorosły syn tylko przez chwilę czuje satysfakcję, kiedy bezradna matka siedzi na chodniku, potem jest już tylko groza. Z kolei zwykłe przybycie włóczęgi („Stara kobieta wraz ze swoją córką siedziała na werandzie, kiedy pan Shiflet po raz pierwszy zbliżył się drogą do jej domu” – tak brzmi pierwsze zdanie opowiadania tytułowego) zmienia życie dwóch kobiet, kiedy mężczyzna ten okazuje się pozbawionym sumienia niegodziwcem. Tu spotykamy się z problemem moralności i jej braku, z którymi mierzyła się pisarka. Wynikało to wprost z religijnego światopoglądu O’Connor.

Pisarka była wierzącą i praktykującą katoliczką i jej religijne widzenie świata jest kluczem do zrozumienia tej twórczości. Lech Budrecki tak o tym pisał:

Wizja świata Flannery O’Connor zakłada istnienie Boga. Bóg jest nie tylko stwórcą wszechświata, pierwszą przyczyną, nie tylko kimś wszechmocnym i wszechwiedzącym. Jest również źródłem wszelkich wartości moralnych. Są one pochodną jego intencji skierowanych ku człowiekowi. Są przez intencje te ustanowione i od nich zależne. Ludzkie działanie i ludzkie przeżycie będzie wartościowe moralnie jedynie wtedy, gdy spełni zamysł Boga. Nie musi spełniać go zawsze. Człowiek bowiem został wyposażony w wolną wolę. Toteż może – świadomie czy nieświadomie – sprzeciwiać się intencjom BożymFragment posłowia do książki Flannery O'Connor Mądrość krwi, tłum. M. Kucharska (Warszawa 1992, s.171).[1].

Dlatego świat opowiadań O’Connor wypełniają religijne wyobrażenia, rytuały, przesądy, które determinują zachowania jej bohaterów. Świat Południa Stanów Zjednoczonych zamieszkują ludzie biedni i religijni, ale rozumiejący swe chrześcijaństwo w sposób prymitywny, toporny, okaleczony. Często znajdują się pod wpływem lokalnych sekt i wędrownych kaznodziejów.

W opowiadaniach po raz pierwszy u nas drukowanych, umieszczonych na początku książki dostrzec możemy już szkice bohaterów i wątki, które złożą się potem na powieść Mądrość krwi (1952) z jej niezapomnianym Hazelem Motesem, zniszczonym przez wojnę samozwańczym kaznodzieją Kościoła Bez Chrystusa, głoszącym, że „Jezus był kłamcą”. Tu mamy za to Plecy Parkera – bohater opowiadania to mężczyzna, który tatuuje swe ciało, by zdobyć względy kobiet. Udręczony obojętnością swej żony, ograniczonej kobiety, wyznawczyni jednej z protestanckich sekt, aby na powrót zdobyć jej względy, każe wytatuować sobie na plecach ogromny wizerunek Chrystusa Pantokratora. Widzimy pod koniec, jak bezsilnie łka, bo i ten czyn spotkał się z radykalnym potępieniem ze strony kobiety, która uznała go za bałwochwalstwo.

W tej prozie nawet mordercy wygłaszają religijne monologi, a zdrajcy doświadczają miłosierdzia:

Stał przerażony, osądzając siebie z wnikliwością Boga, a tymczasem akt miłosierdzia niby płomień ogarnął i zniweczył jego dumę. Nigdy przedtem nie uważał się za wielkiego grzesznika, ale teraz zrozumiał, że prawdziwa nikczemność jego natury była przed nim zasłonięta, aby nie popadł w rozpacz. Zrozumiał, że zostały mu odpuszczone grzechy od początku świata, kiedy w jego sercu wylągł się grzech Adama, aż po dzień dzisiejszy, kiedy zaparł się biednego Nelsona (Sztuczny Murzyn).

Czy aby doznać takiego olśnienia, musimy stanąć w jednym szeregu z Judaszem, Piotrem i niewiernym Tomaszem? Takie pytanie zdaje się stawiać pisarka – i to nie tylko w tym opowiadaniu.

Bohaterowie O’Connor bardzo często okazują się osobami niebotycznie pysznymi i ta ich pycha zazwyczaj zostaje okrutnie ukarana. Najlepiej i z dużą dozą ironii pokazała to autorka w opowiadaniu Festiwal w Patridge. Zafascynowani mordercą i mordem dokonanym na festiwalu azalii w małym miasteczku, chłopak i dziewczyna, przedstawiciele pokolenia, które chce raz na zawsze odciąć się od prymitywnych małomiasteczkowych ziomków i ich zwyczajów, w geście solidarności postanawiają odwiedzić mordercę w więzieniu. Zakończenie historii jest nie tylko groteskowym odarciem ich z fałszu, w jakim tkwili, ale też oskarżeniem wszelkiej przemocy, którą wykorzystuje się w imię własnych racji. To też prorocza zapowiedź kolejnej dekady w historii Stanów Zjednoczonych, szalonych lat sześćdziesiątych, w których stosowanie przemocy w imię ideologii jakże często usprawiedliwiano.

Na religijny wymiar pisarstwa Flannery O’Connor uwagę zwrócił Thomas Merton. Także na jego antyrasistowski wymiar. Słowa „czarnuch” i „Murzyn” są w prozie O’Connor odmienione przez wszystkie przypadki i są oczywiście wyrazem pogardy, ale i stanu nieprzynależności do świata „poczciwych wiejskich ludzi”, dobrych chrześcijan, choć przecież wszyscy czarnoskórzy bohaterowie O’Connor poza kolorem skóry nie różnią się zupełnie niczym od ich dawnych białych panów: są tak samo biedni, prymitywni, ograniczeni, a także pyszni i wyniośli. A ponieważ katolicyzm i rasizm to pojęcia wykluczające się, zarówno sumienie Mertona, jak O’Connor zmagało się z problemem ich nierównego traktowania. Przypomnijmy, że mowa o latach 50. ubiegłego stulecia. Robert Giroux, wspólny wydawca O’Connor i Mertona, stał się łącznikiem pomiędzy mnichem z opactwa Gethsemani w Kentucky a pisarką z Milledgeville w Georgii. Autor Siedmiopiętrowej góry wypytywał go o Flannery, jej zdrowie i plany, o jej miasto i dom. Interesował się nawet pawiami, które hodowała. Po przedwczesnej śmierci pisarki (przez lata chorowała na toczeń) – jak czytamy w przedmowie Roberta Giroux:

[…] Merton nie przesadził z oceną jej wartości, stwierdzając, że nie porównywałby jej z tak dobrymi pisarzami jak Hemingway, Porter czy Sartre, lecz raczej z „kimś z rangi Sofoklesa”. „…napisać jej nazwisko to dla mnie zaszczyt, bo tak prawdziwie i kunsztownie pokazała człowieka jako istotę upadłą i nieszczytną.

Opowiadania Flannery O’Connor są pełne przemocy, krwi i rasistowskich przesądów, a jednocześnie jakby pozbawionych łaski bohaterów, bezwiednie oczekujących dnia Sądu Ostatecznego. Są to teksty pełne religijnego napięcia, zanurzone w katolickiej antropologii stawiającej Wcielenie w centrum czasu.

Bardzo to dziś niemodne.

Flannery O’Connor, Ocalisz życie, może swoje własne, przeł. Maria Skibniewska, Michał Kłobukowski, Warszawa: WAB, 2019.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wojciech Chmielewski, Nie ma łaski na Południu, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2019, nr 14

Przypisy

  1. Fragment posłowia do książki Flannery O'Connor Mądrość krwi, tłum. M. Kucharska (Warszawa 1992, s.171).
22.08.2019

Nowy Napis Co Tydzień #011 / Wielki zamiatacz oceaniczny

Tulka wiedziała już, że Joni będzie jej mężczyzną dozgonnym. Nie łudziła się, że będzie to łatwe. Od początku było to trudne. Zostali kochankami niespodziewanie, w trakcie niezręcznej, rwanej rozmowy na parkowej ławce na obrzeżach wielkomiejskiego osiedla późnym wieczorem. Ona próbowała go zainteresować różnymi tematami i przede wszystkim sobą, a on ledwie się odzywał, przeważnie deklarując niewiedzę i brak zainteresowania. Czasem wtrącał uwagi na temat aut wjeżdżających na pobliski parking. Pocałował ją zdawkowo w odpowiedzi na jakieś pytanie, a ona, zrozpaczona towarzyskim fiaskiem, odpowiedziała mu żywiołowo. Jej język napadł na niemrawy język Joniego. Natychmiast poczuła łapczywe dłonie wdzierające się pod sukienkę. Pomogła tym dłoniom.

Potem Joni-Dionizy długo nie mógł złapać oddechu. Krztusił się i kaszlał, pochylał się, chrapiąc, a jego szczeciniasty łeb opadał jej na kolana. Myślała, że kochanek-sprinter umrze na zawał serca. Kiedy złapał oddech, ucałował jej kolana i powiedział, że było mu cudownie. Ona w domu policzyła siniaki, to była twarda ławka.

Potem znikł, a ona myślała, że wrócił do swojego Aeropuerto Snake River w stanie New Mexico. Pomyślała, że zaszła w ciążę i będzie samotnie wychowywać owoc życiowej pomyłki, co się już zdarzyło w najbliższej rodzinie.

Zjawił się wreszcie. Minęły prawie dwa puste tygodnie, nim zadzwonił wieczorem, że czeka w aucie. Miała początki grypy i masę roboty, mimo to zaprosiła go do domu. Nie, wykluczone, nie wejdzie. Pomyślała, że jeśli teraz pośle go w diabły, on odjedzie na zawsze do samolotów nad Rzeką Wężową. Spojrzała w lustro. Włosy niemyte, oczy załzawione, nos zapuchły. Potwór. Pomyślała, że powinna wypić kieliszek wódki, łyknąć jakieś psychotropy albo pomodlić się. Nie miała na to siły. Maznęła cyklamenową szminką wargi, zawiązała szarą apaszkę na bolącym gardle i zeszła na tonącą w mżawce ulicę.

Samochód był duży, pachniał nowością. Joni wyglądał na zadowolonego z siebie na sposób amerykański. Cedrowa woda kolońska, koszula w granatowe paseczki, odmłodzony.

– Musiałem kupić mieszkanie, żeby gdzieś postawić łóżko – powiedział. – Muszę cię mieć w łóżku.

Tulka miała ochotę wysiąść z auta. Wszystko to było w najgorszym stylu, przeciwne jej życiu i myśleniu, nachalne i pospolite. Wszystko to zaprzeczało książkom z rodzinnej biblioteki. Nie wysiadła, pomyślała o maleństwie. Nic pewnego, ale jeśli, to musi mieć ojca. Ruszyli. Joni przyjrzała się temu, z kim wyrusza w nieznane. Wredny, chamski, stary. I ta łapa na jej kolanie wędrująca w stronę krocza na każdych czerwonych światłach.

Zajechali na Górny Mokotów, zaparkowali w podziemnym garażu nowego apartamentowca. Pachniało tam mokrym cementem. Wszystkie samochody były ogromne i czarne jak karawany. Z garażu weszli do windy, w której objął ją i trzymał ręce na jej piersiach.

W dużym jasnym mieszkaniu było niewiele mebli. Właściwie tylko wielkie łóżko, pizza na parapecie i szampan w srebrnym kubełku. Do szampana tekturowe szklaneczki. Trochę jej odebrało mowę od tego tempa, od tych zmian. On tylko gadał.

– Widzisz, Tulka, jaki szampan? Piłaś kiedy taką markę? Widzisz, jaki tu z okna widok? No, co Tulka?

Odpowiadała, że jest zachwycona.

Wypili, on pożarł kawał pizzy, ona kawałek, rozebrali się i wypili jeszcze po szklaneczce.

Po drugim orgazmie zakochała się w nim.

Po trzecim powiedziała, że muszą pójść na terapię do seksuologa. Nie odpowiedział, bo spał.

Wstała i obejrzała mieszkanie. Oprócz łóżka były tu tylko pretensjonalne żyrandole z kryształowymi wisiorami, wszędzie, nawet w hallu. W łazience ręczniki i mydło. Poczuła, że szampan jakby zatrzymał grypę.

Przyglądała mu się, jak spał. Miał siwe włosy na piersiach. Był piękny. Pomyślała, że na razie została samicą tego samca. Od niej teraz zależy, co z tego wyniknie.

Nie poszli do seksuologa. Na razie nie.

– Byłam sobą, ale już nie jestem – myślała Tulka. – Jestem już tylko erotyczną obsesją faceta, który zdziczał na amerykańskiej prowincji, wśród kowbojów i bab kupowanych na jedną noc.

Tulka próbowała sama ucywilizować sytuację, dopasować tego człowieka do swojego życia, do domu na Okrężnej, czyli do mamy i do ciotki. Dowiedziała się, że sprzedał lotnisko i samolociki na wynajem w stanie New Mexico.

Unikała zbliżeń, próbując jeden po drugim wszystkich kulturalnych i eleganckich sposobów. Zabrała Joniego do teatru, zabrała na kilka filmów – na romantyczne komedie, na stare francuskie melodramaty. Rozmawiała po filmach, a  w każdym razie inicjowała rozmowy o tym, jak się ludzie kochają. Wspominała o tym, że trzeba iść na terapię do seksuologa.

Niewiele to pomagało. Kiedy znów dała się zawieźć do apartamentowca na Bukowińskiej, w łóżku powróciły wzory relacji z drugorzędnych hollywoodzkich pornosów.

*

A potem Tulka odkryła sposób – coś w rodzaju szczerej i spokojnej rozmowy.

– Wiesz mała, ja tam żyłem dwadzieścia parę lat i cały czas miałem zaciśnięte pięści. Jak musiałem używać palców do majstrowania czy do komputera, to i tak miałem w mózgu te zaciśnięte pięści. Musiałem się dwadzieścia lat boksować, cios za ciosem. Wypożyczałem awionetki siedem dni w tygodniu, w dzień i w nocy. Wszyscy byli przeciw mnie, koroner, dystrykt atornej, klienci, pracownicy, dostawcy, kochanki. Biłem i uchylałem się od ciosów, uśmiechałem się, że wszystko jest w porządku. A wtedy, kiedy w windzie na Bukowińskiej złapałem cię za cycuszki, koniec. Oddech, luz. Już czułem, że pięści są niepotrzebne, że ty mnie nie zabijesz, nie skrzywdzisz.

– Próbowałam cię zanudzić na śmierć w teatrze.

– Nie, mała, to było dobre. Na ile zrozumiałem, to to było też o człowieku, który żyje i musi trzymać te kułaki.

Wzeszedł księżyc i zobaczyli go podwójnie, nad mostem i odbity w jeziorku pod mostem.

Joni wrócił do wiosłowania. Było mu to potrzebne, żeby wspominać rzadkie wolne weekendy na Snake River. Potrzebne mu było gadanie o jego lotnisku, o jego samolocikach do wynajęcia, o cessnach i cirrusach z wymalowanym na kadłubie purpurowym wężem. Przez dwadzieścia lat w jego firmie nie było wypadku, dwa lub trzy przymusowe lądowania rocznie – przez tajfuny albo błędy pilotów. Ani jednej sprawy sądowej.

Mógł wiosłować i opowiadać, opowiadać i wiosłować. Tulka myślała, że żył tam z zaciśniętymi pięściami, nie dawał się stratować, robił biznes. I na dwadzieścia lat zapominał o Polsce, człowieczeństwie, kinie, teatrze, zakochaniach, o rodzinnych rozmowach.

*

Tamtego dnia płynęli w niskim słońcu babiego lata przez jeziorko, z którego był widok na trasę mostową i Pałac Kultury. Joni wiosłował powoli, niby spokojny i uśmiechnięty. Tulka czuła na sobie czujne, pożądliwe spojrzenie szarych oczu. Zapytała w końcu:

– Co z tobą, Joni? Czy może jest tak, że w łóżku trochę się mścisz? Okręciła cię dziewucha, zabrała ci te wszystkie latające zabawki, wycofała cię z boksowania, więc musisz być taki?

Nic nie odpowiedział, objął ją tylko mocno. Łódka zachwiała się niebezpiecznie.

– Zostaw Joni, pomówimy o tym u seksuologa – westchnęła i pocałowała go w szyję.

Na razie nie szli do specjalisty. Przekonała się, że nie jest w ciąży, poczuła się zawiedziona. Nie mówili o tym. Wynajmowali łódkę na przystani koła wędkarskiego i pływali. Uczył ją wiosłować, choć niepotrzebnie, bo umiała. Ale był to temat do rozmowy. Nadal opowiadał jej o swoim Aeropuerto.

– Miałem mechanika, Serba. Nagle zrobił się alarm, że rząd Bośni chce go wyciągnąć ode mnie. Ekstradycja, sąd za jakieś wojenne grzeszki. Pomyślałem, jak go ratować. Miałem klienta, czifa indiańskiego z rezerwatu Zuni. Taki tryb indiański, plemię. Zuni. Wsadziłem Mirodraga do pajpra i kazałem pilotowi, aby leciał z nim do pueblo Zuni, bo ten Serb wyglądał trochę po indiańsku. Znacznie bardziej po indiańsku niż większość Zuni w pueblo.

– To znaczy, że ratowałeś zbrodniarza wojennego? Joni!

– Nie wiem czy zbrodniarza. Ale cała Ameryka powstała z takich jak on. Z szukających guza zabijaków. Dlatego, jak tam jedziesz, zaciskaj pięści. Jak im nie przyfanzolisz, oni tobie przyfanzolą… A co to płynie?

W jasny jeszcze październikowy zmierzch zobaczyli na powierzchni Jeziorka Czerniakowskiego dziwną konstrukcję prującą przez wodę w ich kierunku. Wyglądała jak robot kuchenny skrzyżowany z laptopem, wlokła za sobą jakieś sznurki z pływakami. Zostawiała dróżkę drobnych falowań migoczących różowo w poświacie zachodu.

– Dionizy, odpłyń od tego!

– Nie, chcę zobaczyć. Właśnie…

Niespodziewanie na burcie łódki pojawiła się dłoń, spod wody wynurzyła się głowa w masce nurkowej i kapturze z czarnej pianki. Podwodny podniósł maskę, wypluł ustnik aparatu.

– Witaj, ciotka Tulka. Cześć, Marnotrawny.

– Julek! Co tu robisz?

– Próbuję moją pracę semestralną. Przedstawiam wam, to prototyp małego zamiatacza bałtyckiego.

Julek, student wydziału mechanicznego, był synem Dionizego, a siostrzeńcem Tulki. Dionizy wyjechał z kraju, zanim Julek się urodził. Po powrocie spotykał się z chłodnym lekceważeniem ze strony potomka. Był nazywany Marnotrawnym i przy wielu okazjach musiał dowiadywać się, że nie pasuje do rodziny, bo zdziczał, zgłupiał i dorobił się za dużych pieniędzy, co mu do reszty przewróciło w głowie.

– Jaki zamiatacz? – spytał Joni, wychylając się niebezpiecznie z łódki. Dotknął urządzenia, które zaraz zabzyczało i mignęło czerwoną lampką. – Co on robi na przykład?

Widać było, że urządzenie go zafascynowało.

– Wiesz Marnotrawny, co to są czipsy? Albo coca-cola? – zapytał Julek, wychylając się do połowy z wody i podpierając łokciami na burcie. – To są przykładowe produkty. Ciemnota konsumpcyjna masowo żre to i pije. W ten sposób utrzymuje międzynarodowe koncerny. Te produkty pozostawiają po sobie dużo opakowań. Kilometry sześcienne śmieci. Ta ciemnota pazerna jednocześnie morduje żywe istoty w akwenach. Śmieci nie gniją. Torby i butelki niszczą żywy świat. Na oceanach powstają wyspy śmieci. Żółwie galapagos giną, mają w żołądkach butelki po coli. Mewy dławią się rurkami od koktajli. Pa, płynę dalej. Zobaczcie jeszcze, jaki połów.

Nurek znikł i za chwilę ręka spod wody podniosła sieć ciągniętą przez prototyp. Pełno tam było pudełek, toreb, butelek.

Ściemniało się, Joni wiosłował w milczeniu. Tulka chciała przerwać to milczenie, zapytała więc, jak się skończyła sprawa Serba ściganego za przestępstwa w Bośni.

– Nie wiem, ja miałem go z głowy. Musiałem szukać mechanika od silników. Ale Julek – popatrz. Nie spodziewałem się. Nie wiesz, czy oni to opatentowali? Bo to trzeba opatentować.

*

Od tamtego wieczoru Tulka przestała nagabywać Joniego w sprawie wizyty u seksuologa. Trochę dlatego, że od tego wieczoru, kiedy spotkali nurka, Joni zaczął bywać w domu na Okrężnej, stopniowo oswajał się i zdobywał sobie domowników. Tulka cieszyła się, że przychodzi, chociaż nie była już pewna, czy przychodzi do niej, czy przychodzi dowiedzieć się, co słychać u Julka i czy już opatentował zamiatacza mórz.

Najtrudniej było Dionizemu dogadać się synem, tak jak dla Tulki stało się bardzo trudne przypominanie, że to ona jest najważniejsza.

Julek nie chciał nazwiska Wiberg. Nie oczekiwał od ojca niczego. Przy niedzielnym rodzinnym obiedzie powiedział:

– Mam nadzieję, Marnotrawny, że traktujesz ciocię Natalię poważnie. A poza tym naprawdę nie oczekuję od ciebie niczego.

Julek miał wtedy kłopoty na studiach, stracił rok. Przez pół roku pauzował, dorabiał, przywożąc z pchlich targów we Francji różne starocie. Sprzedawał je kuzynowi, który handlował mieszkaniami. Kuzyn kupował ruiny, urządzał nowocześnie, ozdabiał antykami, wynajmował. Potem przyszedł sukces Julka – jakieś jego mechaniczne pomysły zostały zaakceptowane przez zespół budujący łaziki marsjańskie. Dostał się na specjalizację „robotyka”. Razem ze swoim przyjacielem z podstawówki, Cyprianem, pojechał do Starachowic na międzynarodowy konkurs łazików i ich robot zdobył nagrodę. Kiedy Dionizy Wiberg gratulował synowi, ten nie odpowiedział ani słowem.

Matka Tulki nie patrzyła na Dionizego przychylnie. Jakiś Ślązak, który kiedyś uwiódł jej starszą córkę, zostawił samą z dzieckiem, teraz chce żenić się z młodszą. Nie pokazywał się tyle lat! Jak może liczyć na to, że przyjmą go do rodziny?!

Szczęśliwie w domu na Okrężnej była jeszcze pani Weronika, pani profesor, przez dwie kadencje pani dziekan, dama. Od dzieciństwa współzawodniczyła z młodszą siostrą, matką Tulki. Teraz znalazła sposób, aby pokazać, że jak zawsze jest lepsza. W akcie wielkodusznego chrześcijańskiego przebaczenia zapraszała Dionizego, wysłuchiwała jego amerykańskich wspomnień, rozmawiała z nim o Julku, a przede wszystkim raczyła opowieściami.

– Pewnie chcesz wiedzieć, Joni, jak się poznali moi rodzice. Ojciec ukrywał się jako kasjer na dworcu w Wilnie. Jak weszli Ruscy, wywieźli całą jego rodzinę. Matkę spotkał w liesorubnym pasiołku na Uralu…

Natalia-Tulka cicho stanęła w drzwiach, zatrzymała się, aby patrzeć na oswojonego samca, na swojego dozgonnego mężczyznę w trakcie terapii. Wbity w garnitur, z krawatem pod szyją, słuchał opowieści ciotki Weroniki o tym, jak dziadkowie uciekli do sowchozu Krasnyj Trud, bo ginęli z głodu.

Dionizy i ciotka siedzieli w kręgu lampy pod oranżowym abażurem, w dwu fotelach klubowych. Na mosiężnym blacie marokańskiego stolika, między nimi obok patery z ciastem, stały filiżanki z kawowego serwisu, leżał album rodzinnych zdjęć. Drewniane okładki albumu były rzeźbione w liście ostu. Pamiątka z Zakopanego.

– Potem jego wzięli do wojska, do berlingowców – ciągnęła opowieść ciotka – a mama dostała się na medycynę w Odessie. Jej rodzice, Sokolicz-Sokalscy, mieli folwark pod Sierpcem. Ja tam kiedyś jeździłam, ruina. Jakbym była z tych, co płaczą, to bym się spłakała.

Dionizy słuchał, pił kawę, pochłaniał kolejne kawałki ciasta i  w głowie, między linijkami opowieści pani Weroniki, dopisywał dzieje swoich przodków. Co robiła babcia Bugdołowa, kiedy matka pani profesor wstąpiła na medyczny fakultet nad Czarnym Morzem? Trzech stryjecznych Bugdołów w czterdziestym piątym wcielono do Wermachtu – więc mogli się spotkać na froncie z tym berlingowcem. A kiedy warszawiacy wracali do wypalonego domu na Okrężnej, dziadka Bugdoła nie było w Tarnowskich Górach. Wrócił z kopalni w Donbasie dwa lata później.

Ciotka Weronika odnalazła wzrokiem stojącą w drzwiach Tulkę.

– Weź sobie coś do picia i siadaj z nami. Ciasta nie rusz, bo będziesz gruba.

Tulka podeszła do serwantki i nalała sobie kieliszek likieru. Potem przysunęła krzesło bliżej lampy, siadła i nałożyła na swój talerzyk dwa kawałki biszkoptu z morelą. Przyjaźnie kopnęła Joniego pod stołem.

– Opowiadam trochę Joniemu – zwróciła się do niej ciotka – bo wy już to znacie na pamięć. Ale tak myślę, że jak jesteśmy we troje, to trzeba słowo o Julku.

– Ich zespół dostał zaproszenie do Utah – pośpiesznie wtrącił się Dionizy. – Z Polski tylko oni i zespół z Politechniki Częstochowskiej. Konkurs łazików w Mars Desert Research Station, w Hanksville. Lataliśmy tam.

– Ty wszędzie latałeś – powiedziała ciotka Weronika. – Chyba za dużo było tego latania. Julek zajmuje się robotami, ale nie jest robotem. Ma serce. Tak był wychowany.

– Wiem – westchnął Joni.

Weronika wyprostowała się. Tulka popatrzyła na ciotkę. Suknia ze wstawkami z koronki. Głęboka zieleń. Kamea w broszce. Dama.

– Nie wszystko wiesz – powiedziała dama. I jak na damę przystało odezwała się po francusku: Le coeur a ses raisons, que la raison ne connâit point. To Pascal.

– Że rozum nie rozumie myśli serca – przetłumaczyła Tulka.

– Pascal, filozof. To pamiętam – szepnął Joni. – Ale Julek…

– Poczekaj. Julka znam dłużej niż ty – rzuciła ostro pani Weronika.

– Może posłuchaj, a potem się odezwiesz. Tak będzie grzeczniej.

Dionizy poruszył się gwałtownie, jakby chciał zerwać się i uciec. Ale nie uciekł. Poluźnił krawat pod szyją i został.

– Julek jest twoim synem, ale ty nie jesteś jego ojcem. I nigdy nie będziesz.

– Ale ciociu… – próbowała łagodzić Tulka.

– Natalia, wiem, co mówię! Przykre, ale to prawda. Joni nie będzie ojcem, bo Julek całe życie miał ojca i teraz ma ojca. Marko może nie był dla Kasi idealnym mężem. Różnica wieku, odmienna sfera, prawda? Ale dla Julka był najlepszym ojcem, tak samo jak Kasia była dobrą matką dla jego córki, Martyny. Oboje gadają z dziećmi na skajpie. I przysłali ciężki grosz na remont dachu.

– To co ma robić Joni? – spytała Tulka, bo Joniego było jej żal. Siedział, czoło podparł pięściami. Żal, nawet jeśli wolałaby mieć go bardziej dla siebie.

– No cóż – westchnęła Weronika. – Joni ma czekać. Tu na Goraszewskiej byli Michalscy, adoptowali chłopca i dziewczynkę. Chcieli im nieba przychylić, tak się starali. Dziewczynka przylgnęła do nich sercem, przemiła przylepa. A syn był okropny, dziki. Wiecznie zbuntowany. Od czasu, jak skończył podstawówkę, zaczął szukać swoich biologicznych rodziców. Przez gazety, internet, nawet Czerwony Krzyż. Nigdy nie znalazł, po maturze wyniósł się z domu. I nic, stracili go. Ale jak się ożenił, to okazało się, że dzieciom potrzebna babcia, a dzieci o dziadka pytają. Wrócił, przeprosił. No i zrobiło się szczęście rodzinne pierwszej klasy! Zabrał rodziców z Goraszewskiej, dał im pół domu u siebie w Złotokłosie. Sąsiadka ich zna, jeździła do nich. Tato, mamo, pogodzeni, kto by się spodziewał.

Tulka przytuliła rękę do policzka Joniego.

– Pewnie znowu głowa cię boli – powiedziała. – Ciociu, zabieram Joniego, mam dobry proszek, położy się u mnie. Dziękujemy za rady i za opowieści. Pyszny placek.

Na schodach objęła  mocno Joniego. Powiedziała, że nie myśli zabierać go do siebie, bo wie już, jak reaguje na stres. Bierze go do przyjaciół plastyków na Saską Kępę. Mieli wernisaż, balują. Trzeba iść do ludzi, potańczyć.

* 

Była druga w nocy. Julek obudził Yoko, czarnoskórą dziewczynę, studentkę z Francji, która spała w śpiworze pod stołem laboratoryjnym. Powiedział jej, że udało mu się dopracować program rządzący obrotem ramienia z sondą i muszą teraz przenieść prototyp łazika do hali z tunelem aerodynamicznym. Bo sprawa odporności na uderzenia marsjańskich burz piaskowych musi być dopracowana do piątku. Deadline – piątek szesnasta. Yoko posłusznie wciągnęła dżinsy i pomogła przeturlać mechanizm na wózek, a potem wepchnąć wózek do windy.

– Kurde, ostroszni! – powiedziała Yoko, przepychając całość przez próg. Powoli opanowywała podstawowe polskie zwroty.

Ledwie znaleźli się w windzie, oparła się o ścianę i zamknęła oczy. Pracowali od czterdziestu ośmiu godzin bez przerwy. Na piętrze minus jeden u wyjścia z windy czekał na nich szef grupy, Cypek Bezmiarka. Obwieścił Julkowi, że profesor zarządził zmiany, że to jest kataklizm, dyktatura starców i początek nowej ery.

Był czas, aby o tym pogadać, bo badanie musiało trwać ponad godzinę, aparatura sama zapisywała wyniki, co oznaczało dla ekipy czas pusty. Yoko pochłonęła przyniesioną przez Bezmiarkę pizzę, popiła jogurtem i zasnęła na dwóch zesuniętych fotelach. W tunelu wiatry o zmiennej mocy podnosiły tumany kalibrowanego piasku, atakowały prototyp. Migały lampki kontrolne, na ekranach wiły się krzywe wykresów.

Bezmiarka, ogolony na łyso, brodaty i wiecznie szyderczy, przyniósł dwie kawy z automatu. Zasiedli na skrzyni z aparaturą. Stąd mieli widok na Yoko, która spała apetycznie.

Okazało się, że wyrokiem rady naukowej instytutu oni dwaj, Julek i Bezmiarka, pozostają w projekcie tylko do końca roku. W związku z wysoką oceną ich pracy mogą już teraz zacząć swoje projekty dyplomowe. Rada Naukowa zaleca im powrót do konstrukcji tego, co Julek nazwał kiedyś „zamiataczem mórz”. Na nowych zasadach. Politechnika razem z przedsiębiorcą prywatnym powołują przedsiębiorstwo, a oni będą tym przedsiębiorstwem jako dyrektorzy techniczni kierować. Etaty, pensje, odpowiedzialność. Komfortowe warunki robienia dyplomu.

Tu Bezmiarka z kieszeni wyjął pomięty urzędowy papier, na którym profesorowie i docenci przekazali przyszłym inżynierom wymagania odnośnie zamiataczy: zasilanie ze źródeł odnawialnych, wiatr, energia słoneczna. Praca bez nadzoru, w warunkach klimatycznych według normy numer … – i tak dalej. Możliwość produkcji seryjnej urządzenia. Zespolony system monitorowania i odbioru odłowu. Doskonałość żeglowna według normy numer… Prześwit bezpieczny – norma europejska numer – wolna burta norma… I tak dalej.

– Ty, Julek! – Bezmiarka zachichotał. – Widzisz się jako dyrektora technicznego?

– Wal się, Cypek. Narobili nam gnoju.

– Ty jeszcze nic nie wiesz, Julek. Patrz tu: inwestor spoza uczelni wnoszący ponad pięćdziesiąt jeden procent kapitału zakładowego zagwarantował sobie ustalenie marki i logo przedsiębiorstwa. Ustala się nazwę firmy o kapitale mieszanym jako „Wiberg and son, ocean cleaners”. Gratulacje panie „Wiberg i syn”!

– Nie! – wrzasnął Julek tak głośno, że Yoko otworzyła oczy. – Nie i po moim trupie, także nie!

– Spoko, wariacie! Przecież to archetypiczna sytuacja. Syn pracuje u ojca, potem dziedziczy zakład, ma syna i tak dalej. Wczoraj u rzecznika patentowego politechniki byłem z prodziekanem i twój Wiberg przyszedł podpisać papiery. On tak to widzi.

– A takiego – głucho skomentował Julek i podparł wypowiedź gestem nieprzystojnym.

Cyprian Bezmiarka westchnął.

– Nie szarp się, bo wychodzisz na głupola. Dlaczego nie chcesz? No, wytłumacz mi na prosty inżynierski rozum dlaczego. Albo nie, spróbuj wytłumaczyć tak, żeby zrozumiała nasza żabojadka Yoko.

Yoko, pilna stażystka z École Centrale de Nantes, wpatrzyła się w nich przepastnymi oczyma.

– Nie sabojatka! – zaprotestowała. – Yoko. Tak! Tell me, what’s the matter?

*

Kochali się po południu, aby uczcić godnie pierwszy dzień wiosny astronomicznej i ostatnią śnieżycę roku. Potem zasnęli, zapominając nie tylko o świecie, ale nawet o żyrandolach.

Obudził ich ding-dong-dong domofonu. Tulka nieprzytomna włożyła szlafrok i pośpieszyła otworzyć drzwi. W przedpokoju sprawdziła w lustrze, że ciąży prawie nie widać. Przyszedł kuzyn, ten, który urządzał modne wnętrza i je wynajmował. Poczuł, że nie w porę, ale przecież się umówił! Zapomniała. Spytał, czy ma drabinkę, aby on mógł zdjąć żyrandole.

– Nie trzeba, zdjęliśmy, tu są, w korytarzyku. Ale jak zabierzesz, przecież to duże?

Powiedział, że rozkręci. I tak raczej będzie używał we fragmentach. Zachwycił się, że fajne. Szukał takich.

Ukląkł, majstrował, po kawałku pakował cuda do błękitnych toreb firmowych Ikei.

Tulka zajrzała do Joniego, spał. Przeszła się po mieszkaniu. Wszystko urządzała tak, aby było jak na Orężnej, w domu, z którego wyszła, do którego wróciła. Oddała do naprawy stare meble ze strychu i garażu, pamiętała je z dzieciństwa. Teraz znowu będą jej służyć. Wyłudziła obraz olejny Targ w Kosowie koło Kołomyi od ciotki Weroniki, od matki wykłóciła się o akwarelę Solskiego w sukmanie. Nareszcie mogła rozpakować kartony z biblioteką ze swojej tułaczki – Perth, Wiedeń, Kraków. Półka poetów. Towarzystwo z licealnej młodości. Da się tu żyć.

Zjawił się kuzyn i pochwalił urządzenie mieszkania. Zameldował, że zebrał już skarby. Rurki, wisiorki, kabelki. Dwie wypchane torby. Za friko. Chciałby się zrewanżować.

Tulka powiedziała, że nie trzeba. Pomyślała, że jest mu wdzięczna za usunięcie z jej życia tych żyrandoli. To jak zdjęcie szwów po operacji. Koniec terapii, teraz życie.

Joni obudził się, kiedy wsunęła się pod kołdrę obok niego.

– Będą miały zasilanie z wiatraków i paneli fotowoltaicznych – zaczął jeszcze ochrypły z głębokiego snu. Podparł się na łokciu i patrzył na nią z góry. – Popłyną setkami na oceany.

– Wokół nich czysty ocean. A nad nimi czysty ocean nieba – przerwała mu.

– Słuchaj mnie, Tulka! Część śmieci, głównie plastikowe butelki, zamiatacz będzie na miejscu, na morzu, przerabiać na pływaki.

– A nad nimi czysty ocean nieba – powtórzyła. A on swoje:

– I na tych pływakach montować się będzie kolejne wymiatacze. To pomysł Julka.

– Obydwaj jesteście pomyleni – odpowiedziała. – Wiberg i syn. Może my już nie jesteśmy wam potrzebne?

 

Opowiadanie pochodzi ze zbioru opowiadań Przebierańcy i przechodnie, powstałego ze wsparciem systemu stypendiów twórczych Biura Kultury Miasta Stołecznego Warszawy.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Piotr Wojciechowski, Wielki zamiatacz oceaniczny, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2019, nr 11

Przypisy

  1. Fragment posłowia do książki Flannery O'Connor Mądrość krwi, tłum. M. Kucharska (Warszawa 1992, s.171).
08.08.2019

Nowy Napis Co Tydzień #009 / Skąd bije źródło ciemności?

Grzegorz Kalinowski (rocznik 1955) pisze opowiadania, zajmuje się też krytyką literacką. Przez piętnaście lat (1997–2012) związany był z „Kwartalnikiem Artystycznym”. Książki wydaje rzadko. Jego pierwszy zbiór opowiadań, tylko biel, ukazał się w 2010 roku. A teraz, po ośmiu latach przerwy, Kalinowski powraca ze zbiorem opowiadań ciemne wody.

Najnowsza książka liczy sześćdziesiąt stron. Minimalizm to pierwsza rzecz, która świadczy o unikalności tej prozy. Wydaje się, że Kalinowski w ten sposób potwierdza, że jest twórcą niezależnym, niepowiązanym z żadnym salonem, ba, trzeba powiedzieć jeszcze dosadniej – że jest twórcą osobnym (zdaję sobie sprawę, że ten zwrot jest w ostatnim czasie nadużywany). Podobni twórcy nie piszą książek dla pieniędzy i blichtru, ale z pewnej do końca niezidentyfikowanej potrzeby serca. Przeważnie obca jest im literacka „rąbanka”, której stosy zalegają na półkach każdej większej księgarni. Podejrzewam, że najnowsza książka Kalinowskiego nigdy tam nie trafi.

Sięgając po ciemne wody, domyślałem się, że jest to książka pesymistyczna. Tytuł nie pozostawia złudzeń. Dopiero po lekturze wiem jednak, że jej główną bohaterką jest „kostucha”, albo bardziej popularnie – „śmierć”. Kalinowski wyjaśnia to już we wstępie, w tekście zapisanym po łacinie: Tractatus de morte II.

Konstrukcja książki, pozornie prosta, w istocie jest dość tajemnicza. Tytułowe wody to konkretne akweny: w pierwszym opowiadaniu (święta rzeka) główni bohaterowie wyruszają w podróż do źródeł rzeki, w drugim (muliste jezioro) chłopiec-narrator opowiada o wakacjach spędzonych nad jeziorem, znajdującym się niedaleko jego miejsca zamieszkania. Akcja trzeciego opowiadania (Talida) także toczy się nad brzegami płytkiego i mulistego jeziora. Całości dopełnia czwarte opowiadanie, ciekawa refleksja z wycieczki rowerowej.

Kalinowski znakomicie operuje słowem, rzuca kolejne kadry i umiejętnie wciąga czytelnika w wir zdarzeń. Pewnie nadużyciem byłoby stwierdzenie, że jest to podróż do dzieciństwa samego autora. Tego nie wiemy. Z drugiej jednak strony, opisy mogłyby potwierdzać takie przypuszczenie: są sugestywne, mocne i pozostają głęboko w pamięci już po zamknięciu książki.

*

W pierwszym opowiadaniu (święta rzeka) rodzina wybiera się w podróż łodzią motorową po wodach tytułowej rzeki. Tajemnicza podróż staje się pretekstem do snucia refleksji – podróżnicy spotykają po drodze pastuchów, chłopki pracujące na polach, klownów, ich rejs przywodzi na myśl ciemny, niezwykły film Wernera Herzoga Aguirre, gniew Boży. Zakończenie opowiadania przypomina natomiast chwyt z dobrego thrillera, gdy nagle jedna scena zmienia wszystko, cały bieg zdarzeń, i zmusza wędrowców do nagłego odwrotu.

Siłą świętej rzeki jest nie tyle odpowiednie odtworzenie realiów Polski czasów Gomułki czy Gierka (brud, nieład, zanieczyszczenie środowiska i komunistyczna bylejakość są tu dobrze widoczne), ale umiejętne i bardzo plastyczne ukazanie świata, który przeminął bezpowrotnie. Polska prowincja zostaje opisana z perspektywy płynącej łodzi, a przedstawiony krajobraz zapada w pamięć. Najważniejsze jest jednak to, że Kalinowski stara się wniknąć głębiej. Oto rodzice chorego na nieznaną chorobę genetyczną chłopca (Lenek), której cechą charakterystyczną jest wodogłowie i nieproporcjonalna budowa ciała, a której nie potrafi zdiagnozować żaden lekarz, uciekają się do różnych magicznych sztuczek, żeby tylko wyleczyć swoje dziecko. Właśnie taki jest cel ich podróży – chcą dopłynąć do źródeł świętej rzeki i zanurzyć dziecko w cudownej wodzie, aby je uzdrowić. Kalinowski opisuje odprawiany przez rodziców cotygodniowy ceremoniał, kiedy zakładają oni na głowę chorego dziecka złotą koronę z papieru, a na siebie – strojne, królewskie szaty. Do pokoju wpuszczają pawie i odprawiają modły. Choroba dziecka wybija ich z rutyny, odsuwa na dalszy plan dotychczasowe obowiązki, ale nakłada nowe. Opiekunowie chorego zdają się przeczuwać, że nic nie zmieni się samoczynnie i że tylko działanie, irracjonalne lub nie, może przynieść efekt. W twórczości Kalinowskiego można znaleźć elementy realizmu, naturalizmu, symbolizmu czy ekspresjonizmu, choć wydaje się, że w świętej rzece na pierwszy plan wybija się myśl egzystencjalna. Rodzice Lenka są skazani na beznadziejną, samotną walkę ze złem – i jest to walka skazana na niepowodzenie.

W następnym opowiadaniu (muliste jezioro) bohaterką jest przykuta do łóżka starsza osoba. Tytułowy akwen wprowadza poczucie stagnacji: jego wody stoją nieruchomo. Narrator zostaje opiekunem powoli umierającej babci. Nastają kolejne wakacje, lecz chłopak nie ma nadziei na wyjazd, rodzina musi bowiem pilnować chorej. Narratorowi zostają kąpiele w pobliskim jeziorze. Korzysta z nich, snując opowieść o babci, jej młodości, o traumatycznej przeszłości dziadka, ich dzieciach; o tym, co mówiła i w co wierzyła umierająca.

Mijały lata. Babcia znalazła sobie swojego dziedzica, którym stałem się właśnie ja […] – relacjonuje narrator opowiadania. – Ofiarowała mi swój smutek. I ten bezmiar jej smutku, od którego nie mogłem się uwolnić, tkwił we mnie jak cierń.

Kalinowski pisze książki o sprawach najtrudniejszych. Bohaterami jego opowiadań są nieuleczalnie chore dzieci i śmiertelnie chorzy starcy. Zło ukryło się głęboko – zdaje się przekonywać Kalinowski – pojawia się także w postaci skazy genetycznej. Jest nienazwane i niezdiagnozowane, można powiedzieć, że ma rodowód metafizyczny.

Byłem kiedyś uczestnikiem spotkania, na którym Kalinowski odczytał trzecie opowiadanie ze zbioru, Talida. Na sali zapanowała wówczas grobowa cisza. W tym kilkustronicowym tekście zawiera się bowiem wszystko to, co o prozie Kalinowskiego napisałem wcześniej. W tej niezwykle esencjonalnej i lekko upiornej historii można byłoby jednak odnaleźć także cechy typowe dla realizmu magicznego.

W Tractatus de morte II Kalinowski napisał, kto na ziemskim padole rozdaje karty, śmierć – i wspomniany łaciński tekst dobrze się zazębia z początkiem trzeciego opowiadania:

Talida miała dwanaście lat. Byliśmy rówieśnikami. Minęły cztery miesiące od naszej rozmowy, wtedy, latem, w sierpniu, nad mulistym i płytkim jeziorem, gdzie przebywaliśmy na letnim obozie dla dzieci, niedaleko naszego miasteczka. I po tych czterech miesiącach Talida leżała w grobie, na tym samym cmentarzu, na którym leżała moja babcia, kilka rzędów grobów dalej, w położonej, prostopadle do mogiły mojej babci, alei dębowej, pod rozłożystym dębem.

Także w tym przypadku akcja toczy się nad jeziorem. W powietrzu czai się nieokreślone niebezpieczeństwo. Tytułowa Talida zwierza się narratorowi z rozmów odbywanych z pewną mającą złą sławę panią, a on staje się powiernikiem jej sekretu. Opisy jeziora pomagają Kalinowskiemu stworzyć atmosferę tajemnicy:

Rośliny wypełzające zeń i oplatające, po jakimś czasie, połamane i zmurszałe gałęzie i te, które rosły najbliżej ziemi, miały nienaturalne barwy, jakby ktoś rzucił na nie urok, pomieszał kolory na monstrualnej palecie szalonego pejzażysty i zaczarował całą tę przestrzeń.

Autor nadużywa zwłaszcza dwóch przymiotników: „muliste” i „płytkie”. Postawię tu kropkę, aby nie zdradzać zakończenia, choć wiadomo, że i w tym tekście nie można oczekiwać optymizmu. Podczas lektury Talidy, opowiadania metafizycznego, przypomniało mi się stare pytanie: Unde malum? Skąd zło? Jakie są jego korzenie? Te opowiadania to piękne przykłady, jak można pisać o sprawach najtrudniejszych, o ciężkich chorobach, starości. Piękna, tajemnicza dziewczyna, tak jak wszyscy w tych tekstach, zmierza w jedną, określoną stronę.

*

Dzięki urodzonemu w Inowrocławiu pisarzowi dowiedziałem się o wydarzeniu mało znanym, o którym na lekcji historii zwykle się nie mówi, a mianowicie o bitwie, która rozegrała się na jego rodzinnej ziemi w lipcu 1666 roku. Chodzi o bitwę pod Mątwami (obecnie to dzielnica Inowrocławia). Cel przywołania tego wydarzenia wydaje się zrozumiały. Oto w czasie rokoszu Jerzego Lubomirskiego wymierzonego w króla Jana Kazimierza doszło do krwawego starcia, w którym wojska królewskie doznały druzgocącej klęski. Po bitwie Lubomirski rozkazał wymordować żołnierzy króla. Wszystko to dokonało się podczas przeprawy królewskich wojsk przez Noteć. Rzeka stała się niemym świadkiem zbrodni. Jak relacjonuje pisarz: „Święta rzeka i źródła zamieniły się w krew i jedni mordowali drugich […]. Na polu leżały trzy tysiące osiemset siedemdziesiąt trzy trupy. I żałobą okryła się ziemia cała”.

Właśnie z takich historii utkana jest ta niezwykle tajemnicza książka. Nie ma tu ani jednego zbędnego wątku czy zdania, a niezwykły, bardzo esencjonalny język sprawia, że czytelnik ani przez moment nie odczuwa znużenia. To tylko sześćdziesiąt stron, ale lektura jest bardzo intensywna. Bohaterowie książki Kalinowskiego nigdy nie doświadczają tego, czego by chcieli, a żadne gusła czy życzenia im nie pomagają. Przed nimi – i przed nami wszystkimi – rozpościerają się ciemne wody, także my sami jesteśmy nimi wypełnieni.

Rzadko się zdarza, aby wydawcy tak idealnie udało się dopasować okładkę do zawartości zbioru. W tym przypadku wykorzystano linoryt Jacka Solińskiego To, co wiemy na pewno z 2018 roku. Widoczny jest na nim akwen wodny i kołyszące się łodzie. Ta znajdująca się na pierwszym planie jest pusta. Samotnie dryfuje po tajemniczym jeziorze.

Grzegorz Kalinowski, ciemne wody, Bydgoszcz: Galeria Autorska, 2018

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Bartłomiej Siwiec, Skąd bije źródło ciemności?, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2019, nr 9

Przypisy

  1. Fragment posłowia do książki Flannery O'Connor Mądrość krwi, tłum. M. Kucharska (Warszawa 1992, s.171).
Loading...