05.07.2023

Wolontariat 4. peron

Trzeba to pokazać światu

Co? Ludzi. Miejsca, które stworzyliśmy. Relacje, jakie zrodziły się między nami.

– Zbudowaliśmy piękną, dużą rodzinę – twierdzi Ida.

– Kocham Was – mówi Agata, przychodząc na dyżury.

Zaczynaliśmy w pierwszych dniach wojny pod peronem IV na dworcu PKP w Krakowie. W pomieszczeniu bez okna, bez dostępu do świeżego powietrza. Halę magazynową przemieniliśmy w miejsce czasowego odpoczynku. Sto metrów kwadratowych oświetlonych jarzeniówkami. Materace i łóżka polowe ułożone rządkami na podłodze. Sześćdziesiąt miejsc leżących. Równocześnie zorganizowaliśmy żłobek i punkt czasowego odpoczynku dla uchodźców na Małopolskim Dworcu Autobusowym w Krakowie. Wyławialiśmy uchodźców z peronów, sprowadzaliśmy z pociągów i autobusów.

Kto? MY. Podziemne szczury spod 4. peronu, jak to mawiał Maks, patrząc na nas dyżurujących na peronach. Kim jesteśmy? Grupą wolontariuszy, która jednoczy Ukraińców, Polaków, Rosjan, Białorusinów w celu pomocy kobietom i dzieciom uciekającym przed koszmarem wojny. Ja (Ewa Bugno) pojawiłam się w szeregach wolontariuszy w szóstym dniu wojny, dokładnie 1 marca 2022 roku. W marcu było nas – wolontariuszy 4. peronu – czterystu, teraz – pod koniec września – zostało pięćdziesięcioro ośmioro. Działamy dalej.
 

13 marca 2022 r.

Gaz! Gaz! Do tyłu!

Przebijam się przez masę ludzką na korytarzu dworcowym, mijam wejście do Punktu Wolontariatu 4. peron na dworcu PKP. Macham ręką do Darii – naszej wolontariuszki, przytulam się do Very – generała wolontariatu. Oko zatrzymuje się na stojącym nieopodal facecie. Intryguje mnie. Zbyt elegancko ubrany – marynarka w dużą kratkę przyciąga wzrok, w zachowaniu widać pewność siebie, identyfikatory kołyszą się na piersiach. Dużo ich, zbyt dużo – podpowiada podświadomość. Ale pośpiech, tłum, teraźniejszość wypiera to ostrzeżenie. Pytam naszych w przelocie: „Kto to?”. „Dziennikarz” – pada odpowiedź. Patrzę na identyfikator na jego piersi – jest napisane „Prasa” oraz imię i nazwisko: Andrzej Orłowski. No to lecę dalej, do naszego punktu na dworcu MDA, bo autobus z granicy przyjechał… Jestem tam potrzebna natychmiast.

Mamy podzielone zadania: Vera odpowiada za pracę wolontariatu na dworcu PKP, ja – na MDA. Cały czas jesteśmy w kontakcie telefonicznym i poprzez czaty zbiorowe na Telegramie.

Wieczorem telefon:

– Wiesz, ten facet, ten co miał na marynarce napis „Prasa”, zagazował nas. Był dramat – zaczęła Daria.

Zaniemówiłam. Gula w gardle rosła, blokowała oddech. Mięśnie napięły się w dziwnym lęku. Ciało znieruchomiało. Na bezdechu słuchałam co dalej…

 Około 17.00 przyszedł znowu. Skłamał wolontariuszom przy wejściu, że ktoś źle się czuje i wszedł. Vera spotkała go w sali. Chciał nagrywać. Podpuszczał ludzi przeciwko nam, opowiadał im, że to wszystko jest źle zorganizowane, nie dla pomocy uchodźcom. Poprosiliśmy, żeby natychmiast wyszedł i nie przeszkadzał. Zareagował agresywnie. Wolontariusze nie ustąpili, zmusili do wyjścia, cofał się wraz z nimi. Kiedy byli w drzwiach, on nagle wyjął z kieszeni pojemnik z gazem. Psikał z tego pojemnika w Witalija i w kierunku sali.

– Gaz! Gaz! Do tyłu! – krzyczał Andrzej.

Sala była pełna, bo dopiero co przyjechał pociąg z Przemyśla. Na łóżkach kobiety z dziećmi, czasem na łóżku po dwie osoby dorosłe. Ilu nas było w punkcie? Mogło być stu uchodźców i dwudziestu wolontariuszy. W sali dramat – kaszel bez końca i łzy. Wszyscy. I kobiety, i dzieci. Wychodziły na kolanach. Czołgały się między łóżkami polowymi. Długo potem przemywaliśmy im oczy i twarze. Andrzej przekazał Orłowskiego policji. Ale dwadzieścia minut później był wolny i widzieliśmy, jak spacerował po Galerii Krakowskiej – opowiada Dariia.

 

14 marca 2022 r.

Co z Janą?

– Co z Janą? – pytam, bo była wczoraj na dyżurze i wiem, że bardzo źle się czuła po tym zdarzeniu, dlatego została u Dariinki na noc.

– O godzinie 21.00 poczuła się jeszcze gorzej. Wymiotowała, ale położyła się spać. O 2.30 obudziły ją wymioty. Miała silną biegunkę. Była purpurowa na buzi. Zadzwoniłam do punktu medycznego na dworcu, doradzili szpital na Narutowicza. Pojechałam tam z nią o 3.00 w nocy, bo kazali przyjechać natychmiast. Dwie godziny spała tam na podłodze – była kolejka do przyjęcia. O 5.30 ją przyjęli. Do godz. 8.00 miała kroplówkę. Wróciłyśmy do mnie. Od razu usnęła. Śpi dalej. Ma gorączkę. A wiesz, że… Andrzej Orłowski urodził się w Rosji i siedział w więzieniu? Czytałam o nim w Internecie – dodaje Dariia.

W dokumentacji wolontariatu została karta informacyjna Jany ze szpitala: Pacjentka lat 25 zgłosiła się do SOR z powodu wymiotów treścią wodnistą, biegunki. Objawy wystąpiły po rozpyleniu gazu pieprzowego.

(Jana spała trzydzieści godzin po przyjeździe ze szpitala i trzy dni miała gorączkę. Orłowski pojawił się w naszym punkcie z dwoma kolegami 17 marca, wolontariusze pobiegli po policję, a gdy wrócili z policjantami – zniknął.)

 

14 kwietnia 

Spakowali do dwóch walizek całe swoje życie

Czekam na peronie. Ma przyjechać rodzina z dwójką dzieci. Od Maryli z Wysowej. Zgarnęła ich z granicy. Zadanie mam proste: odebrać w Krakowie z pociągu ze Stróż i wsadzić do pociągu do Wiednia. Są – starszy mężczyzna, kobieta przedstawia się: Galina, synek ma pięć, a drugi piętnaście lat. Sympatyczna, ciepła rodzina. Między jednym pociągiem a drugim mają trzy godziny. Ale… nie ma już biletu. Żadnego. Pociąg do Wiednia pełny. Dostaję dla nich bilet bezpłatny, ale na drugi dzień, na 14.00. Nocleg w jednym z wolontariackich punktów. Mam wyrzuty – łóżka piętrowe, sala wieloosobowa, matka z młodszym dzieckiem osobno, a ojciec ze starszym osobno. Ojciec mówi: „Proszę się nie przejmować, my w schronie siedzieliśmy dwa tygodnie”.

Wymyślam na jutrzejsze przedpołudnie spacer na Wawel. Chcę ich wyrwać z traumy wojny, podarować parę godzin normalności. Chcę, by widzieli spokojne niebo i spokojnych ludzi. Chcę choć przez moment zobaczyć uśmiech na ich twarzach. Pod Wawelem przysiadamy na jednej z ławek. Po chwili on zaczyna opowiadać. Powoli, krótkimi zdaniami, jakby wyrwanymi z serca:

– Rosjanie weszli do Buczy 27 lutego. Ukraińcy ich rozbili. Droga była pokryta żelastwem, wszędzie dziury. Rosjanie wrócili. Okrążyli. Dwa tygodnie siedzieliśmy w schronie. Noce też w schronie. Zimno. Na polu było 10 stopni mrozu, w domu zimno, bo nie było opału. Zarządzono ewakuację, żeby nas Ruscy nie rozstrzelali. Trzy razy próbowaliśmy wyjść. Pierwszym razem wychodzę zza rogu domu, patrzę – czołg naprzeciwko mnie. Podnoszę ręce i pytam, czy mogę przejść. Strzelają do mnie. Uciekam. Potem z żoną i dwójką dzieci musimy przejść trzysta metrów po odkrytej przestrzeni. Strzelają do nas. A my biegniemy z dziećmi. Cała ulica była zawalona trupami. Straszno było wychodzić. Oficjalna ewakuacja była 9 marca. Rosjanie nie puścili autobusu po nas. Wróciliśmy się. 10 marca puścili autobus i pojechaliśmy do Kijowa. Normalnie jedzie się pół godziny, a jechaliśmy cztery. Musieliśmy się zatrzymywać i kłaść na podłodze, bo strzelali do autokaru. Po prawej i po lewej stronie drogi były czołgi i trupy. W ten dzień 2 200 ludzi wyszło z Buczy na ewakuację. Pieszo, bo mosty były uszkodzone. Z boku kolumny szli wolontariusze i Rosjanie z automatami. Widzieliśmy, jak Ruscy ogromnymi autami wywozili trupy do zbiorowej mogiły koło cerkwi… 

Patrzę na tego człowieka. Nie przerywam. Nie pytam o nic. Nie komentuję. Biorę jego przeżycia na siebie. Zamykam je w swoim sercu i swojej duszy. Będziemy to nieść razem. Żeby mu było lżej. Zrobiło się dziwnie cicho. Milczenie boli. Słychać trele ptaka gdzieś na drzewie. Rejestruję ten dźwięk, ale tak naprawdę nie słyszę go. Słyszę strzały i widzę mężczyznę, jak biegnie z żoną i dziećmi trzysta metrów po odkrytym terenie…

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ten obraz nocami będzie mi stał w oczach.

O godz. 14.00 rodzina odjechała pociągiem do Wiednia. On, zanim wsiadł, powiedział:

– Kocham Polaków. Przytulił mnie mocno. Ona też. Uśmiechają się do mnie przez okno. Dwie duże walizy przysłaniają przedział. Chłopczyk macha do mnie. Posyła całusa. Tylko… dlaczego mi się chce płakać?

 

1 czerwca 

Nierealne? A jednak daliśmy radę! 

(Spisane z Telegrama)

JACEK (wolontariusz z Warszawy) do mnie, godz. 13:22

– Mamy dwoje uchodźców. Będą w Krakowie o 17.00. Muszą się przesiąść na pociąg na lotnisko w 5 min. Vera obiecała pomóc – wysłałem zdjęcia ludzi (dwójka) i biletów.

VERA do Wolontariatu 4. peron, godz. 15:18

– Chłopaki, ci ludzie przyjadą o 17.00 wagonem 15. Ważne jest, żeby się natychmiast przesiedli do pociągu na lotnisko, inaczej nie wylecą.

ALEKS, godz. 15:21

– Jest mało prawdopodobne, żeby im się udało. Jest tylko 5 minut na to.

Ja (EWA) do Jacka z Warszawy, godz. 16:07

– Vera w pracy, ja na drugim końcu Krakowa. Ustawiliśmy naszych ludzi pod ten pociąg, ale obawiam się, że w 5 minut nie zjadą schodami i nie wyjadą na sąsiedni peron. O której mają samolot i o której muszą być na odprawie?

VISE, godz. 16:12

– Dodzwoniłam się do tej pani co przyjeżdża z Warszawy. Teoretycznie będą na czwartym peronie, muszą przejść na trzeci.

REGINA, godz. 16:16

– Postaram się pomóc.

ALEKS, 16:17

Czy mamy facetów na zmianie? Potrzebujemy kogoś w pociągu w oznaczonej kamizelce, żeby się z nimi spotkał. Czy wiemy, ile mają bagażu?

REGINA, godz.16:18

– Artur i Losza.

ALEKS, godz. 16:19

– Byłoby lepiej, gdyby faceci biegali szybko.

ALEKS, godz. 16:20

– Wagon 15. powinien być w środku, czwarty od lokomotywy.

(czekamy – cisza na Telegramie)

Godzina 17:05 – przychodzi fotka i filmik od wolontariuszy, osoby z Warszawy są już w pociągu na lotnisko.

JACEK z Warszawy, godz. 17:06

– Czyżby jednak się udało? Jesteście super. Wielkie dzięki.

Straty własne: Artur skaleczył nogę, bo przewrócił się, jak biegał po schodach z walizami. Ale to nic groźnego.

 

3 czerwca

Jestem w szoku! To się nie dzieje!

Otrzymuję SMS z Ukrainy z miejscowości Dniepro:

Właśnie powiedziałam mojemu mężowi o paczce. Tak odpowiedział: „Jestem w szoku! To się nie dzieje! Co za ci sami sympatyczni ludzie, starają się pomóc wszystkim!” Ogromne DZIĘKUJĘ.

To sms od Iriny. Kim jest Irina? Jedną z pierwszych uchodźczyń, które przybyły do Krakowa. Ale wróciła do Dniepro. Bo tęskniła. Bo tam zostawiła chorą mamę. Bo nie mogła odnaleźć się w Polsce. Pisze do mnie cały czas, pisze do Wolontariatu 4. peron. Ostatnio:

Sól podrożała pięć razy. U nas w Dnieprze soli nie ma w sklepach […] Nie mogę kupić mamie pieluch dla dorosłych, bardzo ciężko znaleźć, są małe […] Wszystko drogie, kupujemy bardzo oszczędnie.

Od razu decyzja: robimy paczkę. I telefon do sponsora, do soroptymistek:

– Pomożecie?

– Oczywiście – odpowiedziała Małgosia Bartkowska, prezydentka klubu soroptymistek krakowskich, i poszła na zakupy z naszą wolontariuszką Idą. Została zrobiona kartonowa paczka z mlekiem i pieluchami dla dziecka oraz z torebkami soli. Anglicy zawieźli ją do Lwowa, stamtąd wysłali pocztą. Już dotarła na miejsce. Już Irina i wnuczek się cieszą. Jeszcze czekamy na lekarstwo dla matki Iriny. Jest w trakcie załatwiania. Pójdzie następną przesyłką.

Irina… dobrze ją pamiętam. Przyszła na początku marca do naszego punktu na dworcu po jedzenie, z córką i dwuletnim wnuczkiem. Uchodziec – tak siebie nazywała. Do granicy jechali pociągiem pięć dni. Z granicy do Warszawy, z Warszawy do Krakowa. Wynajęła hotel (bez żywienia), za który płaciła 80 złotych za dobę. Chłopczyk zachorował. Nie wiedziała, że może dostać nocleg za darmo, nie wiedziała, że jedzenie może dostać za darmo, nie wiedziała, że może skorzystać za darmo z pomocy lekarza. Za ostatnie pieniądze kupiła lekarstwa i przyszła do nas – do Wolontariatu 4. peron – po żywność. Poszłam z nią do miejskiego punktu rejestracyjnego i tu – problem. Od 9 marca Kraków jest zamknięty dla uchodźców z powodu braku miejsc. Punkt rejestracyjny oferował noclegi w miasteczkach oddalonych o godzinę drogi od Krakowa i dalej. Podróż z chorym dzieckiem była nierealna, więc wymusiłam dla nich miejsce w hotelu Ibis. Dziecko było w takiej traumie i tak się wszystkiego bało, że na dworcu przy wejściu do windy podrapało sobie twarz do krwi. W hotelu – namiastka normalności: koleżanka przywiozła łóżeczko dla chłopczyka, przyjaciółki zebrały ubranka, kupiły nowe, dały zabawki.

– Tęsknię, mam w Dniepro chorą mamę – mówiła wtedy Irina.

Nie zareagowałam. Wielu z uchodźców, którym pomagaliśmy, tęskniło, wielu z nich nie mogło się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Wydawało mi się normalne, że tęsknią. Nawet mi przez myśl nie przeszło, że Irina może wrócić z córką i wnuczkiem do Ukrainy. Nie zareagowałam, bo z granicy przyjeżdżali nowi ludzie z traumami i dziećmi o pustych oczach. Nie zareagowałam, bo w bezmiarze nieszczęść zgubiłam empatię.

23 marca przyszedł SMS z Dniepro:

Postanowiliśmy wrócić na Ukrainę […] tu jest nasza ojczyzna. Tęskniliśmy za domem. Wspominam Polskę, Polaków, wolontariuszy, jacy są mądrzy i niech Bóg im błogosławi!

Potem kolejny:

W Zaporożu bombardowania. To 90 km od nas.

Potem, że siedzi w schronie, że jest zakaz robienia zdjęć w schronach i w mieście. Po każdym jej SMS-ie kołacze mi się po głowie myśl:

– Dlaczego ich nie zatrzymałam?!

 

27 czerwca

Ilu ludziom można pomóc w trzy godziny?

Z Davidem umawiamy się na dyżur na dworcu PKP. Ubieram kamizelkę, identyfikator i ruszamy. Rozdzielamy się, by nie przeoczyć nikogo potrzebującego. Dworzec – to miejsce wciąga jak narkotyk. Tłum, szybkość przepływu ludzi mnie wchłania. Tu jestem potrzebna. Znam wszystkich. I z ochrony, i wolontariuszy. Idę. Poddaję się instynktowi. Od 1 marca jestem na dworcu, działam już jak automat. Doświadczenie mnie prowadzi. Idę, a oczy skanują teren. Kobieta siedzi na walizkach. Patrzę, czy są koło niej dzieci. Podchodzę i pytam:

– Pa polski ili pa ruski?

Odpowiada po ukraińsku. Już wiem, że potrzebuje pomocy.

Tak było i dzisiaj. Kobieta siedziała na tobołkach. Obok niej trójka dzieci. Przyjechała z Gdańska, bo tam skończył się im nocleg. Nie wie, co ze sobą zrobić. Dzwonię po Davida. Pojawia się natychmiast. Decydujemy – bierzemy ich do punktu i poszukamy czegoś przez trzy dni. Bo tylko trzy dni uchodźcy mogą być u nas na Wileńskiej. Bo pomagamy tylko ludziom w podróży. David wzywa naszego kierowcę. Kobieta bez końca dziękuje. Przytula się. Dzieciom rozjaśniają się oczy. Za siedem minut uśmiech wjeżdża między nas. To Vlad, kierowca. Idę z kobietą i dziećmi na parking, ona opowiada o mężu, że został w Ukrainie. Vlad sprawnie pakuje bagaże do auta. Odjeżdżają. Machają do mnie. Za 5 minut będą u nas – czyli na Wileńskiej 2.

Schodzę do Davida. Zaczepia nas żółta kamizelka. To Magda. Wolontariuszka miejska. Chce do nas. Umawiamy się na telefon. Podchodzi starszy pan. Prosi o pomoc. Jest z Nowogrodu Wołyńskiego, a urodził się w Dniepro. Potrzebuje sprawdzić pociąg do Kielc, jest głodny, pyta o wodę. Podchodzi również młody chłopak, nie rozumie biletu, cierpliwie tłumaczę mu, jak jest oznaczony peron i gdzie to sprawdzić. Rozdzielamy się, bo przed Davidem stoi kolejna osoba z prośbą o coś. Idę z mężczyzną do kas, rozpisuję połączenia do Kielc, tłumaczę rozkład jazdy – co jest czym. Dalej razem z Davidem robimy obchód dworca. U Maltańczyków (ratowników medycznych) tym razem spokojnie, średnio mają do sześćdziesięciu interwencji ratowniczych dziennie, dwie trzecie ludzi, którzy do nich przychodzą po pomoc medyczną, to Ukraińcy w podróży. Sprawdzamy stary dworzec – skończyła się woda w małych butelkach, jakaś kobieta oparta o ścianę, cała spocona, ledwo oddycha. David każe dzwonić do harcerzy, widział, że mieli dostawę wody. Pod namiotami dla uchodźców żar, na zewnątrz ponad 30 stopni, w środku namiotów nie da się ani siedzieć, ani stać. David odbiera telefon – Japończycy przyjechali z telewizji, chcą rozmawiać z nami. Wracamy. Ktoś prosi o pomoc, o pokazanie peronu. Tym razem Polak. Pokazujemy. Za moment Ukrainiec pyta o drogę na politechnikę. Wyprowadzam go z labiryntu Galerii Krakowskiej i pokazuję, jak iść. Dziękuje mi i dziękuje. Przytula się. Wracam, dzwonię do Davida. Jest. Idziemy korytarzem dworcowym. Podchodzi do nas starszy pan, ten sam, który pytał o pociąg do Kielc. Dziękuje nam, już jadł u harcerzy. Zauważamy zdziwieni, że jakoś szybko minęły trzy godziny. Na dzisiaj tyle – decydujemy z Dawidem. On był dzisiaj na dworcu wcześniej niż ja. David jedzie do punktu na Wileńską, tam jest potrzebny, ja do domu. W punkcie będę wieczorem. Mam umówione spotkanie.

Ilu ludziom pomogliśmy dzisiaj przez te – tylko – trzy godziny? Nigdy tego nie liczymy. Ale zawsze mówię do wolontariuszek, że jeśli pomożemy chociaż jednej osobie, to dzień nie jest stracony. W autobusie dostaję SMS po rosyjsku, od kobiety, którą Vlad odwiózł do naszego punktu na Wileńską, że wszystko w porządku i że dziękuje. Znowu pika moja komórka. To SMS od starszego pana jadącego do Kielc. Przysłał mi… wiersz.

 

2 lipca

Królewna z 4. peronu

Czy uchodźcy są wdzięczni? Zawsze słyszymy słowa: „diakuju wam”. Ale były i totalnie nietypowe podziękowania. Olga wspomina:

„Stałam w wejściu przy naszym punkcie Wolontariat 4. peron na dworcu PKP. Podszedł mężczyzna z kobietą. To była jego siostra. Smutni. Byli z Kijowa i chcieli jechać do Italii. Nie wiedzieli, gdzie spać i jak to wszystko zorganizować. Mówię:

– Przeczekajcie u nas w punkcie. Znajdę człowieka we Włoszech, który pomoże.

Zapytałam Vovę, czy może się tym zająć, przekazałam mu tych ludzi. Na drugi dzień przychodzę, byłam ciekawa, czy pojechali, a oni wychodzą zaspani. Gadamy, mówię:

– Ruszcie się z tych podziemi. Idźcie na spacer. Idźcie do centrum. Na słońce i na powietrze. To piękne miasto. Wykorzystajcie czas.

Wieczorem on podszedł do mnie, powiedział, że niedługo wyjeżdżają, że go zmotywowałam do działania, że chce mi podziękować za uśmiech, za wszystko i…, że zrobi mi fryzurę, bo jest stylistą. I maluje obrazy. A ja, że nie, że jakże to tak, że mi nic nie potrzeba, żeby odpoczywali. Trzy razy proponował, a ja trzy razy, że nie. W końcu zgodziłam się, bo gestów wdzięczności się nie odrzuca. Poszliśmy do magazynu, bo potrzebne było spokojne miejsce. Siedziałam między sokami, pampersami, paczkami i pakunkami nieco zaskoczona. Miał nożyczki, obciął włosy. Pytał, jak ułożyć. Nie miałam pojęcia. Gdy skończył, koleżanki mówiły, że wyglądam super. Wyszłam jak królewna z 4. peronu. Byłam szczęśliwa.

 

26 lipca

Dzieci wojny – bez mamy, bez taty, z rzeczami w plecaku i misiem w ręce

Godz. 2.00, noc z niedzieli na poniedziałek. Cały punkt wolontariatu przy Wileńskiej postawiony na nogi, bo przyjeżdża do Krakowa trzydzieścioro siedmioro dzieci. Jadą od czwartku, czyli czwarty dzień. U nas dziesięć godzin odpoczynku i jeszcze dwa dni jazdy do Włoch. Jesteśmy tylko przystankiem na ich drodze. Trudnej, bo długiej. Trudnej, bo samotnej. Bez mamy, bez taty, z rzeczami w jednym plecaku, z maskotką w ręce, jadą na koniec Europy z obcymi ludźmi i do obcych ludzi. Dzieci z okupowanego rejonu – wyszogrodskiego, z obwodu kijowskiego, skierowane do Włoch przez tamtejszy oddział zajmujący się dziećmi. Tam czekają na nich włoskie rodziny i miejsca w sanatoriach. Są z nimi trzy opiekunki z Ukrainy i dwóch kierowców.

Dzieci wojny. Dzieci – uchodźcy. Najmłodsze ma cztery i pół roku, najstarsze – dwanaście lat. Większość to sieroty, niektóre z nich mają rodziców, ale ci rodzice walczą na froncie.

„Przyjechały w nocy, trzeba było je umyć, nakarmić, położyć do łóżek. Zamówiliśmy czterdzieści porcji jedzenia. Były bardzo zmęczone. Jeden chłopczyk miał odciski i pęcherze na nogach. Była dziewczynka, która całą drogę płakała. I dziecko z zaburzeniami psychicznymi. Chłopcy nie mogli zasnąć, bo nad naszą dzielnicą Krakowa latają samoloty. Tłumaczyłam, że lotnisko jest blisko, dokładnie wypytywali, jakie to samoloty, bo bali się bombardowań. Jeden chłopczyk opowiadał, że obok jego domu była wyrzutnia rakiet i widział, jak wystrzeliwali rakiety. Widział, jak bombardowali jego miasto. W nocy zrobiliśmy pranie. Poszłam spać o 5.00 rano, wstałam o 7.00, bo trzeba było przygotować śniadanie, małe prezenty, sprawdzić, czy wszystko zabrali” – opowiada Vera.

Dzisiaj (poniedziałek) przed godziną 12.00 w południe wszyscy odprowadziliśmy dzieci do autobusu, czekał po przeciwnej stronie ulicy. Dzieci szły grzecznie para za parą, trzymając się za ręce… Szły za Verą do autobusu. Szły do lepszego świata.

Jesteśmy szczęśliwi, tylko dlaczego płaczę?

 

Jak my, wolontariusze, radzimy sobie z emocjami i ogromem nieszczęścia?

Nigdy tak do końca sobie nie radzimy. Jeżeli przepracuję sytuację, to przychodzi nowe zdarzenie. A potem kolejne. Zawsze coś zostaje w człowieku. Większość z nas była totalnie niedospana. Jak wracałam do domu nocnym autobusem – raz o 2.00, raz 3.00, a raz rano, to organizm się rozregulował. Czasem schodziłam z dworca przed północą, ale… nadjechał autobus z granicy, wysypały się udręczone matki z dziećmi. To co? Minę je i pojadę do domu?

Ja – nie mogłam spać, Artura prześladowało zdjęcie chłopaka w grobie z dziurą w głowie, które pokazała mu stareńka uchodźczyni przy kasie, mówiąc: „To mój syn”. Pamiętamy Ewcię – kobietę z niemowlakiem na rękach, wsadzoną przez nas do pociągu do Wiednia i przyciśniętą przez ludzi do szyby w korytarzu, bo nie było miejsc siedzących. Agacie dźwięczał w uszach płacz kobiety, która z jej telefonu rozmawiała z mężem we Lwowie. Asia pamięta dziewczynę okrutnie zmarzniętą, w apatii, której podarowała swoją bluzę, a ona przytulała się do tej bluzy. Henryka – twardziela z gór i kajaków – oprowadziłam w marcu po obu dworcach. Wyszedł na bezdechu z załzawionymi oczyma.

Ratuje nas to, że jesteśmy razem, pomagamy sobie wzajemnie i rozmawiamy ze sobą. Zawsze możemy liczyć na pomoc Very – naszego generała. 

 

Ewa Bugno (wolontariuszka 4. peronu)

(Nazwiska zostały zmienione)

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Ewa Bugno, Wolontariat 4. peron, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Powiązane artykuły

06.02.2020

Nowy Napis Co Tydzień #035 / Koincydencja prawie doskonała

Piotr Wiesław Rudzki, trójmiejski poeta, wielbiciel kolei, od lat stara się łączyć swoje dwie pasje. Najnowszym owocem tych starań jest książka Pociąg pośpieszny WITKACY do Zakopanego, wydana w pelplińskim Wydawnictwie Bernardinum. Rudzki występuje tu nie tylko jako poeta i redaktor, ale też koordynator pomorskiego projektu poetyckiego PANTOGRAF, którego podstawowym celem jest namierzenie (a może i zdefiniowanie?) wspólnych torów, po których podążają poezja i kolej. To niezwykle oryginalne wydawnictwo albumowe w każdym swym detalu nawiązuje do bogatej tradycji kolejnictwa. Już po pobieżnej lekturze wiemy, że mamy do czynienia z rzadkim typem prawdziwego pasjonata, który oferuje podróż do czasu, gdy kolej była najbardziej popularnym środkiem transportu. Dzięki tej publikacji czytelnik przypomni sobie atmosferę sprzed kilku dekad; dawne pociągi, wagony restauracyjne, firanki z logo PKP, tablice z rozkładami jazdy. Powrócą do niego ukradkowe spojrzenia podróżnych, widoki mijanych miejscowości, ciągłe opóźnienia i informacje o tym, że mogą one ulec zmianie. Przypomni się smak herbaty w dworcowym barze, w którym przyszło spędzić niejedną noc. Książka wydobędzie z naszej pamięci typowe dla kolejowej nomenklatury słowa. Triumfalnie powrócą miejscówki, tabory, zwrotnice, przedziały, semafory.

Podróż, do której zaprasza nas Rudzki, odbywa się w różnych wymiarach i na wielu płaszczyznach, bo kolej jest głęboko zakorzeniona w kulturze i tradycji. Podróżowanie pociągiem jest rodzajem rytuału, ma w sobie coś tajemniczego, onirycznego, choć dla wielu osób jest elementem codziennych zmagań. Wymiar symboliczny tej podróży wyda się pewnie czytelnikom najciekawszym jej aspektem. O tę kwestię zadbają pasażerowie, zaproszeni goście – znakomite poetki i poeci, których udział jest w tym projekcie najważniejszy. Szczególnym pasażerem jest Ewa Lipska – główny gość pociągu „Witkacy” (w almanachu naliczyłem dziewięć wierszy poetki). Tytuły przywołują na myśl stację, i to konkretną: Kraków Główny. Poza Lipską wyróżniona zostaje też bydgoska Galeria Autorska Jana Kaji i Jacka Solińskiego. Rudzki dedykuje publikację właśnie Galernikom – z okazji ich Roku Jubileuszowego. Trzecim bohaterem jest pisarz i malarz, patron pociągu relacji Gdynia–Zakopane – Stanisław Ignacy Witkiewicz, od młodzieńczych lat zafascynowany koleją, autor między innymi Szalonej lokomotywy.

Na kartach książki poezja zderza się z obrazem lub poezja i obraz nawzajem się przenikają, uzupełniają. Dla poety widok zza okna może stać się bodźcem do napisania wiersza, zaczynem dzieła. I to zderzenie przypomina klimat wspomnianej Galerii Autorskiej (Rudzki bywa w niej regularnie), w której murach artyści są dobierani w pary w taki sposób, żeby obraz malarza był uzupełniany słowem, żeby dochodziło do twórczej koincydencji, a często też konfrontacji.

Okładka książki

Książka ma niezwykle przemyślaną konstrukcją, jest małym labiryntem, w którym mniej zorientowany czytelnik może się zagubić. Może się też wydawać, że wydanie tak karkołomnego dzieła jest „ślepym torem”. Jeśli bowiem poezja nie będzie odpowiednio korespondować z koleją, jeśli nie ma zbieżności, nie ma tarcia, to komu ta książka jest potrzebna? A jednak po lekturze całości można odnaleźć koincydencję, a uważnemu czytelnikowi punkty wspólne wydadzą się wyraziste. Poezja i kolej znalazły się na uboczu głównych szlaków i potrzeba im takich pozytywnych zapaleńców; dzięki nim współczesny człowiek ma szansę przełamać schematy, którym większość z nas ulega. Książka nie jest dziś w modzie, a jazda pociągiem może wydawać się młodym ludziom czymś staroświeckim. Telefon komórkowy i tablet są atrakcyjniejsze od książki, a posiadanie samochodu daje poczucie swobody i niezależności.

Trudno wobec tej niezwykłej pozycji przejść obojętnie, zwłaszcza że jej podstawowym (ale nie jedynym) walorem jest wysoka jakość artystyczna zawartych w niej tekstów. Głównie za sprawą zaproszonych do współpracy znamienitych poetów (w kolejności alfabetycznej wymienię kilku najbardziej znanych): Wojciech Banach, Piotr Cielesz, Marek Czuku, Tadeusz Dąbrowski, Tadeusz Dziewanowski, Grzegorz Grzmot-Bilski, Jarosław Jakubowski, Paweł Huelle, Krzysztof Kuczkowski, Artur Nowaczewski, Kazimierz Nowosielski, Antoni Pawlak.

Rudzki co rusz zaskakuje czytelnika. Jego wiersze są przeplatane barwnymi historyjkami „kolejowymi”. Redaktor almanachu ma poczucie humoru, a to udziela się też innym uczestnikom projektu. A jednak prawie każdy z nich stara się powiedzieć coś ciekawego czy wręcz zaskakującego. Ta książka ma też walory edukacyjne, poznawcze, stanowi – być może – pierwszy krok do zaprzyjaźnienia się z dziełami patrona pociągu.

W tym niezwykłym almanachu istotną rolę spełniają epitafia. W ten sposób trójmiejski poeta przywołuje twórców, dla których kolej była ważnym elementem kulturowym. Poetycko zostaje wskrzeszony nie tylko Witkacy, ale też inni pisarze i taternicy: Jan Tadeusz Krupski, Michał Jagiełło. Osobny rozdział można by poświęcić poecie z Kutna, Arturowi Fryzowi, autorowi znakomitej antologii kolejowej Pociąg do poezji. Intercity. Rudzki podąża jego tropem, a nawet zamieszcza słowa Romana (Stasia) Mikołajczyka: „Pociąg, jak żadne inne odkrycie współczesności, nadaje się do poezji”, które są omówieniem dwóch antologii kolejowych, w tym właśnie książki poety z Kutna.

Praca Rudzkiego nie byłaby kompletna, gdyby nie fachowe doradztwo ze strony naukowców, dziennikarzy i innych społecznie zaangażowanych osób. Na szczególną uwagę zasługuje udział w tym projekcie profesora Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu – Bogdana Chmielewskiego, który wielokrotnie organizował (wykorzystując przy tym dworce PKP) wystawy malarstwa oraz rysunku i nieraz w swojej twórczości eksponował motywy kolejowe. Reprodukcja jego obrazu olejnego W podróży z 1993 roku została wykorzystana na okładkę almanachu.

Elżbieta Tatarkiewicz-Skrzyńska (sanitariuszka w trakcie Powstania Warszawskiego, bratanica prof. Władysława Tatarkiewicza) na kartach książki wspomina podróż, jaką odbyła z rodzicami z Warszawy do Zakopanego w 1938 roku. Według niej już wtedy pociąg luxtorpeda osiągał zawrotną prędkość prawie 200 km na godzinę!

Można by jeszcze wiele napisać o zaletach tej książki, o jej wyjątkowości. Lepiej jednak kupić ją i przeczytać. A jeszcze lepiej przeczytać ją w odpowiednich okolicznościach, czyli w pociągu.

 

Pociąg pośpieszny WITKACY do Zakopanego. Almanach, pod red. Piotra Wiesława Rudzkiego, Wydawnictwo Bernardinum, Pelplin 2019.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Bartłomiej Siwiec, Koincydencja prawie doskonała, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 35

Powiązane artykuły

Loading...