Nowy Napis Co Tydzień #010 / Krukowate
Chichot Asmodeusza
Kończyli właśnie niedzielne śniadanie, gdy po dzwonku i otwarciu drzwi nieoczekiwanie dla Falków wparował do ich mieszkania Pawenek. Krystyna go nie cierpiała. Jawił się jej od lat jako siła destrukcyjna i zgubna. Był organicznie niezdolny do nawiązania kontaktu z dzieckiem, a to mówiło wiele o człowieku. Nie szanował bliźnich, co mógł potwierdzać fakt, że podczas liczniejszych towarzyskich spotkań, imienin czy rocznic mógł godzinami siedzieć nabzdyczony i milczący, monosylabami odpowiadając na uprzejme zachęty do rozmowy. Uważał siebie za alfę i omegę, a wszystkie jego wróżby i przepowiednie odnośnie do ewentualnych wojen i zbrojnych interwencji okazywały się kompromitującym niewypałem. Był skrajnie brzydki, wręcz odrażający, a gdy się jakimś cudem rozgadał, miał pełną gębę młodości i piękności, i wtedy była to gęba lubieżnika. W jego oczach, rzecz jasna, ona nie była młodością i pięknością, była blisko czterdziestoletnią nessi, której nie warto zaszczycić nawet przelotnym spojrzeniem. Tak więc gardząc kobietami, które na swoje nieszczęście ukończyły już liceum, gardził w istocie wszystkimi ludźmi. Wymogła wreszcie na Michale, by za każdym razem uprzedzał ją o jego wizycie, co pozwoli jej zaplanować sobie w tym czasie zakupy lub wizytę z dzieckiem u lekarza. Dzisiaj wpadł bez zapowiedzi, i na dokładkę zastał ją w koszuli nocnej i szlafroku. Takich rzeczy się nie wybacza. Toteż pominęła kwestię poczęstowania go czymkolwiek. Na szczęście Michał, czując pismo nosem, porwał go do swego pokoju i przewidująco zamknął drzwi. A niech się tam macerują w tych swoich młodościach i pięknościach.
Falk też nie był rad z tej wizyty. Generalnie o tej porze dnia nigdy nie miał ochoty na żadne dysputy, polityczne czy inne. Tym bardziej nie miał ochoty na rozmowę o krukowatych, a z oczu Pawenka wyzierała bodaj tęsknota za tym tematem. Miał minę emisariusza, który przybył do sztabu naczelnego wodza z ważną i tajną wiadomością. Falk zaczynał żałować, że dopuścił go do tajemnicy. Niemal lękał się już tych jego pytań w rodzaju: „No i jak, nadal kraczą?”, „Nie odpuściły?”, „Co wymyśliły tym razem?”. Na domiar z reguły słyszał je z ust Pawenka wówczas, gdy chciał zapomnieć o swoich prześladowcach i choć przez kwadrans cieszyć się normalną rozmową. Poza tym ostatnio odniósł wrażenie, i wciąż się w nim utwierdzał, że nieopatrznie rozbudził czyjąś zachłanną a próżną ciekawość, którą periodycznie będzie musiał zaspokajać jakimś „ciekawym” epizodem.
Tym razem czekała go wielka niespodzianka.
– Wiesz, spodobał mi się ten wasz kościół – rzekł Pawenek, sadowiąc się na kanapie. – Spędziłem w nim przepisową godzinę i wysłuchałem kazania, które nie przynosi ujmy jezuitom. Będąc w pobliżu, zaszedłem do was.
– Przecież uznajesz tylko mszę trydencką.
– Owszem, lecz chciałem sprawdzić, czy macie tu dzwonnicę. Okazało się, że macie. Może nie taką jak u Panny Marii, ale zawsze jakąś.
– Napijesz się herbaty?
– Nie, dziękuję. Biją w dzwony?
– Owszem, lecz tylko podczas wielkich świąt.
– Więc nie biją na Anioł Pański?
– Kiedyś bili. Zaprotestowali mieszkańcy okolicznych domów. Była jakaś lista, jakieś podpisy. Przestali bić. Ludziom przeszkadzał hałas.
– A tobie?
– Mnie dzwony nie przeszkadzają. Brakuje mi nawet ich porannego i wieczornego tonu.
– A wierzysz w modlitewną wartość dzwonów?
– Co masz na myśli?
– Choćby to, że dzwony odpędzają epidemię, złe duchy i inne nieszczęścia.
– Jak widzisz, moi sąsiedzi nie boją się epidemii i złych duchów. Dzwony przeszkadzały im w oglądaniu telewizji i budziły ich zbyt wcześnie, oni zaś po prostu chcieli się wyspać przed pracą.
– Ale ty chyba nie wierzysz w nieistnienie duchów, zwłaszcza duchów nieczystych?
Michał poczuł, że puszczają mu nerwy.
– Janusz, co cię napadło? Zamierzasz odpytywać mnie z demonologii? Jest niedziela i chcę ten dzień poświęcić dzieciakom. Znajdziesz w historii milion dowodów na to, że to człowiek nasadza się na człowieka, nie duch z piekła rodem.
– A skąd ta pewność? Złe duchy potrafią przybierać ludzką postać. Wiem, że to takie nienowoczesne, ta modlitwa o uwolnienie od Szatana i innych złych duchów, będę się jednak upierał przy swoim. Obudziłem się dzisiaj skandalicznie wcześnie, bo jeszcze przed świtem…
– Zaiste ewenement.
– …i pomyślałem o tym, co niejednokrotnie podkreślałeś w relacjach o krukowatych, o odczuciu fundamentalnej obcości między tobą a nimi. Do tej pory sądziłem, że to obcość cywilizacyjna, cynizm bowiem jest materią antycywilizacji. Nagle uświadomiłem sobie istnienie innego typu obcości, mianowicie metafizycznej, po czym zaraz pojawiła się myśl, że może to nie ludzie…
– Tylko mamuny, strzygi, boruty, strzygonie, latawce, wiły, dziwożony, upiory – długo by wymieniać.
– …tylko złe duchy – kontynuował Pawenek, niezrażony zjadliwą ironią kolegi. – A twoje życie w ich szponach jest wieczną męczarnią, cierpieniem nieustannym i absolutnie beznadziejnym.
– Dzięki za współczucie, jeśli to, co mówisz, jest właśnie oznaką współczucia.
– Dodam tylko, że wedle tej koncepcji dało złym duchom swobodę i pobudziło do aktywności zaprzestanie bicia w dzwony u jezuitów, zapewne też w innych kościołach.
– I oczywiście wierzysz w tę koncepcję i powiedziałeś to wszystko zupełnie na serio?
– Najzupełniej.
– W takim razie zmieńmy temat lub w ogóle zakończmy tę rozmowę.
– Mam sobie pójść? – spytał, wstając.
Falk nie oponował i również się podniósł. Nagle przypomniał sobie o czymś.
– Znasz kogoś z Porozumienia Centrum?
Okazało się, że Pawenek zna kilka osób związanych mniej lub bardziej z tą partią. Prostszym jednak sposobem od nawiązywania kontaktów przez polecenie byłaby jego obecność na zjeździe Porozumienia, który planowano w najbliższej przyszłości, bodajże jeszcze w tym miesiącu. Ze zdobyciem karty wstępu nie będzie trudności; on bierze to na siebie.
Po odejściu Pawenka Falk długo nie mógł uwolnić się od poczucia upokorzenia. Stał się przedmiotem intelektualnych eksperymentów. Nie dość, że bacznie przypatrywały się mu krukowate, to jeszcze raczył go sobie umieścić pod mikroskopem własnej dociekliwości najbliższy kolega. I bynajmniej nie krępował się w doborze kryteriów badawczych. Szastał dzikimi teoriami i najwyraźniej sprawiało mu to intelektualną satysfakcję. Bawił się setnie jego kosztem. Na domiar złego czekała Falka jeszcze przeprawa z żoną. I jak to zwykle bywa z kobietami, co nieodwołalnie miało nadejść, nadeszło.
– Nie sądzisz, że podstawowe zasady dobrego wychowania nakazywałyby się pożegnać? – zagadnęła go, szczotkując włosy.
– Przecież byłaś w łazience.
– A z dziećmi to nie łaska?
– Rzeczywiście, zachował się nieładnie.
– A czy on w ogóle potrafi się zachowywać?
– Nie od dziś znasz Janusza. Nie zrobił niczego nietypowego dla siebie.
– Chuligan rzucający kamieniem w witrynę sklepową też nie robi niczego nietypowego dla siebie, ale co to w ogóle za tłumaczenie?
– Ty go po prostu nie lubisz.
– A niby za co mam go lubić? Uświadom mnie w tym przedmiocie.
Falka zalała fala paniki. Jeszcze wczoraj odparłby bez namysłu: „Choćby za przenikliwość umysłu i intelektualną odwagę”. Za to, że natychmiast odgadł sprawczą rękę Moskwy w zamachu na życie Jana Pawła II. Za to, że bezbłędnie przewidział wszelkie możliwe skutki paktu w Magdalence. Za to, że z uporem demaskował zadawnione i te całkiem świeże kłamstwa o drugiej wojnie światowej. Dziś wiedział, że intelekt, jeżeli nie jest ugruntowany w poczuciu moralnym i etycznej wrażliwości, łatwo może przerodzić się w pychę i specyficzny rodzaj przemocy. A Krystynie właśnie o klasę moralną drugiego człowieka zawsze szło. Szukała jej w innych ludziach i albo znajdowała, albo nie. Walory intelektualne nie imponowały jej w najmniejszym stopniu.
– Mam mu zabronić odwiedzania nas?
– Raczej staraj się zawsze uprzedzać mnie o tych odwiedzinach, a nieoczekiwanym w miarę możności zapobiegaj.
– Przykro mi, że go tak nie lubisz. To bardzo niesprawiedliwe. No i nie w twoim stylu.
– Nic na to nie poradzę.
Wszedł do kuchni i rozejrzał się po niej z miną człowieka, który czerpie siłę z realności i namacalności świata zewnętrznego. Wszystko tu współgrało ze sobą. Kremowo-brązowa kratka zmywalnej tapety na blatach harmonizowała z mahoniowymi uchwytami szafek, jesienne klonowe liście firanki (duma Krystyny hafciarki) pasowały do ciemnego drewna osłon. Dopiero w oknie, w prześwicie między drzewami, dojrzał białą bryłę kościoła. Monumentalne przemieszkanie Boga w pradolinie namiotów i lepianek, wielkość Stwórcy okolona lichotą dzieła rąk ludzkich. Bóg był wszechmocny, ale czy był miłosierny? Pytaniem tym wycelował w najskrytszą tajemnicę stworzenia. Naprawdę wolałby, żeby Janusz w swej pysze nie miał racji w twierdzeniu, że on, mieszkaniec jednej z tych lepianek, skazany jest na absolutnie beznadziejne cierpienie.
Coś nagle przesłoniło mu widok za oknem. Stała przed nim Krystyna, już gotowa do wyjścia.
– Nie mam na tacę. Mógłbyś…
Sięgnął do portfela i zaraz cofnął rękę.
– Idę z wami.
Hałasujące w przedpokoju dzieciaki musiały usłyszeć te słowa, gdyż w jednej chwili zamilkły.
Hotel Klonowa
Znakomity Proletariusz odniósł trudne zwycięstwo. Ludziom źle nastawionym do Stoczniowca pozostawało pocieszać się myślą, że prezydent będzie musiał się uczyć, a kiedy się nauczy, będzie musiał ustąpić. Zresztą ich smutek nie trwał długo, bo zamiast wytaczać działa i kartacze, zwoływaćgens d’armes Wielkiego Przełomu, nowy lokator Belwederu z miejsca dokonał odwrócenia frontów, równocześnie sięgając po tajną broń liberałów. Na stanowisku premiera zastąpił Siłę Spokoju konsultantem międzynarodowych korporacji finansowych – w rezultacie w Warszawie zaroiło się od młodych gdańszczan. A ponieważ Michał Falk też nie zaliczał się do starych i w klasycznym liberalizmie był nieco zorientowany, oddelegował sam siebie tymczasowo na liberalną placówkę.
Dokonało się to najzupełniej przypadkowo. Po prostu idąc ulicą, spotkał Krzysztofa, który był z kimś umówiony, a dowiedziawszy się, że Michałowi nigdzie się nie śpieszy, wziął go ze sobą. Czekało na nich więcej osób, i już z pierwszych słów wynikło, że są to właśnie gdańszczanie.
Falk nie od razu włączył się do rozmowy, lecz w końcu okazja się pojawiła. Cofnął się w słowach do wczesnych lat dwudziestych, kiedy to panowali paskarze, a panowali z niesłychaną pychą. Wojna powaliła wszystkie obyczaje, zniweczyła kanony życia rodzinnego, społecznego i religijnego. Świat fiknął koziołka. Pojawiło się przyzwolenie na pieniądz zarobiony na oszustwie, łajdactwie albo wręcz kradzieży. Wyrosła specjalna kasta dorobkiewiczów, tak zwanych paskarzy. Do takich należeli na przykład Stinnes w Niemczech, Kreuger w Szwecji, Loewenstein we Francji. Polska też miała kilku.
– Otóż zachodzi obawa – kontynuował – że tamta grupka rodzimego chowu zmieni się teraz w wielotysięczną armię. Paskarz łajdaczył się w świecie z ugruntowanym prawem własności, dziś w Polsce zainicjowane zostały procesy, które jednych mogą wpędzić w nędzę, a innych wynieść na niepojęty poziom bogactwa. Zasadnicze pytanie brzmi, jaki paradygmat wolności zaoferuje się zniewolonemu jeszcze wczoraj społeczeństwu. Fascynacja wolnym rynkiem bez jakiejkolwiek ingerencji państwa budzi, moim zdaniem, poważne zastrzeżenia. Wyniesienie wolności do rangi najwyższego kryterium jakości porządku politycznego może legitymizować postawy, które przekreślają powinność respektowania obiektywnych uprawnień innych. Jest to zagrożenie nad wyraz poważne, jeśli się pamięta, że istnieje w Polsce spora grupa ludzi dopuszczonych do działalności wolnorynkowej, którzy w przeszłości postawy swe ukształtowali na gruncie negacji zasady wspólnego dobra i wokół prymatu więzów grupowych, by nie rzec, klikowych i mafijnych.
Na zakończenie Falk wyznał wprost, że nie dysponuje żadną zbawienną receptą. Dzieli się tylko swoimi obawami, które niech zostaną złożone na karb obywatelskiej troski o państwo. W zasadzie zrobił dobre wrażenie, mimo że podczas jego wypowiedzi trochę wiało nudą. Miny słuchaczy zdawały się zaświadczać, że doceniają oni wagę problemu. Zauważył też jednak dwa czy trzy ironiczne uśmieszki. Kolejny warszawski Don Kichot! – taka, być może, myśl zawitała w niejednej gdańskiej głowie.
Gdy żegnał się z Krzysztofem, ten w swoim i innych imieniu zaprosił go na dalsze nieformalne spotkania. Tak więc Falk „do troistego zbliżył się rozdroża”, lecz poszedł nie tą drogą, którą pójść zamierzał. Zawinił tu w pewnym stopniu też Pawenek, który – jak później się okazało – zapomniał o prośbie kolegi.
Gdańszczanie, jak to przyjezdni, zamieszkali w hotelu. Ten dość eufemicznie nazywał się hotelem Klonowa. Foyer, korytarze, sala restauracyjna, pokoje, cała ta hotelowa przestrzeń pełna była mikrobów liberalizmu. Swobodę, niekonwencjonalność, wesołość i otwartość nowo przybyłych gości dawało się zauważyć na każdym kroku. Bił od nich optymizm. Mieli swojego premiera, co tak czy inaczej oznaczało, że zasada wolności i autonomii jednostki znajduje się w tej chwili w centrum uwagi.
Już na początku swej pierwszej wizyty Falk był świadkiem interesującej sceny. Marcin Zimecki, jeden z liderów tych wczoraj nieznanych, a dziś wywyższonych, wyprowadził na podjazd elegancką młodą kobietę, która usiadła za kierownicą luksusowego granatowego volvo. Przypominała mu Emilkę Czaplicką, żonę pułkownika; taką, jaką widział oczami wyobraźni. Palce jej prawej dłoni opadały na klawiaturę deski rozdzielczej w takt jej skrytych myśli i słów Zimeckiego. Z łódkowatego wycięcia czarnego żakietu wylewała się jedwabna piana żabotu szarobłękitnej bluzki. Łagodny profil jej twarzy zalewała fala ciemnoblond włosów ujętych z tyłu kokardą.
Falk ukłonił się, Zimecki odwzajemnił się uśmiechem, poskąpił jednak sygnału, że chce go przedstawić swej pięknej znajomej. Zresztą mniejsza o to! Nie przyszedł tu dla zawierania znajomości, tylko w nadziei na „burzę mózgów”. Taką „burzę” fundował sobie dotąd z Pawenkiem. Doszło wszakże z czasem do sytuacji, że jeden z góry wiedział, co drugi powie za chwilę. O liberałach Pawenek wypowiadał się z wyraźnym dystansem, co bynajmniej nie oznaczało, że odmawiał im kredytu zaufania. „Przynajmniej mamy inne facyjaty w tym teatrze cieni” – skonkludował, po czym ostrzegł Falka, że, być może, prawda jest taka, że to nie on zainteresował się nimi, tylko oni jego osobą. Falk wierzył, że zainteresowanie jest obopólne. Toteż wszedł teraz do środka zdecydowanym krokiem i miał tak wchodzić już niemal codziennie.
Pewien poeta zamieścił na bramie swego domu następujący koncept: „Kto w próg ten wchodzi, czyni mi zaszczyt; kto go mija, robi mi przyjemność”.
Falk, co prawda, czasami ulegał wrażeniu, że gdyby rzadziej się zjawiał w hotelu rządowym lub w hotelu Marriot, gdzie liberałowie mieli swoje biuro, zrobiłby temu lub owemu pewną przyjemność, generalnie jednak stosunki towarzyskie układały się poprawnie. Spełniał rolę konserwatywnej przyprawy do liberalnego jadła, i tak też był traktowany – to jest nie tyle jako „swój”, czyli pełnoprawny członek drużyny, tylko jako przykładowo jeden z asystentów trenera. „Warszawski Don Kichot” od początku twierdził, że miejsce liberalizmu jest zawsze w centrum, i trzeba przyznać, że liczono się z jego zdaniem. A kiedy się nie liczono, jak w przypadku programowych dyskusji nad takimi kwestiami, jak naród, NATO, lustracja czy dekomunizacja, to też był pożyteczny, bo stanowił negatywny punkt odniesienia, prowokujący do szlifowania kontrargumentów. Poza tym Zimeckiemu, który grał tu pierwsze skrzypce, bardzo przypadła do gustu jego znajomość Warszawy. Na tym gruncie byli sobie już wyraźnie pokrewni, gdyż Zimecki z kolei pasjonował się historią Gdańska. Gdy więc tych dwóch zaczynało licytowywać się w lokalnych anegdotach, powstawało złudzenie harmonii i spójności.
– Czytałem u kogoś we wspomnieniach z międzywojnia – kontynuował w luźnym nawiązaniu do anegdoty o specyfice zróżnicowania trzech czy nawet czterech klas w dawnych pociągach – stronę poświęconą takiemu zdarzeniu. Autor jechał pociągiem z Warszawy do Działdowa, zajął miejsce w przedziale, po czym zaraz pojawiła się w nim młoda kobieta. Nie tylko wydała mu się piękna (zapewne była taka), lecz nadto było w niej coś, co napełniło go niemal pewnością, że mógłby połączyć się z nią na całe życie. Wymagana była tylko określona reakcja z jego strony: machnąć ręką na Działdowo i jechać z nią do Gdańska, który, jak okazało się w rozmowie, był celem jej podróży. Nie zrobił tego. Podyktował mu takie, a nie inne zachowanie postawiony uprzednio cel.
– I jaki stąd morał? Rozumni kierują się na Gdańsk – spuentował Zimecki.
– Gdyby jednak pojechał…
– Na pewno nie żałowałby tego – padło z tamtej strony, i kto wie, czy nie była to skryta za dwuznacznością słów zachęta.
Falk jednak nie mógł pojechać, skoro jeszcze nie wsiadł. Odpowiadała mu konwencja luźnych stosunków towarzyskich. Bywały dni, gdy gwałtownie się buntował przeciwko pewnym formułowanym na Klonowej poglądom (za wcześnie jeszcze na podejmowanie starań o przyjęcie do paktu północnoatlantyckiego!), lecz bywały też i takie, gdy pożegnania przychodziły mu z trudem i trwały do północy, a powitania smakowały bardziej od porannej kawy.
Polubił liberałów. Byli to równi faceci z pomysłami. Ich sztandarowym hasłem była przebudowa systemu bankowego i finansowego, a więc ukrócenie władzy byłych komunistów z Ministerstwa Finansów. Pośrednio podważało to podstawową umowę Okrągłego Stołu, zgodnie z którą komuniści władzę zmienili na własność. Otwierała się szansa, że wyschną finansowe źródła operacji krukowatych, jeśli w ogóle trop ten nie był żałosną pomyłką.
Cocktail party
Tego listopadowego wieczoru paliły się w Hotelu Rządowym na Klonowej wszystkie światła. Na podjazd zajeżdżały taksówki i prywatne wozy, panie i panowie oddawali płaszcze w szatni i przechodzili do sali bankietowej, gdzie kelnerzy roznosili zakąski, napoje i alkohole. W całym kraju obchodzono Święto Niepodległości, tutaj zaś fetowano ponadto październikowy triumf w wyborach parlamentarnych Kongresu Liberalno-Demokratycznego oraz imieniny kilku Marcinów, w tym, jeśli nie przede wszystkim, Marcina Zimeckiego, który od niedawna piastował wysokie stanowisko podsekretarza stanu w Ministerstwie Przekształceń Własnościowych.
Jakkolwiek o liberałach różnie ostatnio mówiono, coraz częściej krytycznie, byli to niewątpliwie ludzie dowcipni i inteligentni. Do ich mocniejszych atutów należały młodość i wykształcenie. Miło było z nimi przebywać, toteż zabiegano o ich towarzystwo i względy. Nie wszyscy gdańszczanie opanowali wyrafinowaną sztukę pięknego myślenia, większość jednak pilnie się w niej kształciła. Mieli swoich duchowych patronów, w których gronie Jerzy Stempowski i Franc Fiszer zajmowali poczesne miejsca. Liberałowie szanowali Stempowskiego za jego ironię i sceptycyzm, kochali Fiszera za jego oryginalną krytykę kultury i indywidualizm, który zalecali jako terapię na wszelkie schorzenia po półwiecznym doświadczeniu dyktatu kolektywizmu. Ktoś posunął się nawet do stwierdzenia, że gdyby Fiszera nie było, należałoby go wymyślić, Zimecki zaś dodał, że w pewnych dwóch anegdotach o Fiszerze zawiera się cały liberalizm będący projektem zniwelowania przeszkód stojących na drodze wolności i rozwoju człowieka.
Falk wpadł mu w słowo i spytał, czy ma na myśli owo dowcipne powiedzenie Fiszera: „Zajechała pusta dorożka i wysiadł z niej Leśmian”, ale otrzymał odpowiedź przeczącą. Nieznane indywiduum sprzeciwiło się, twierdząc, że jest to dowcip Lechonia.
Nagabywany Zimecki odsłonił w końcu rąbka tajemnicy. Chodziło o spór Fiszera z jakimś akademikiem o istnienie Boga osobowego. Kiedy uzbrojony w doświadczenie i świetny w dialektyce przeciwnik nie dawał się przekonać, Fiszer po dwudziestominutowej dyskusji oświadczył, że za chwilę da argument miażdżący i najbardziej przekonywający, argument nie do odparcia, że Bóg osobowy nie istnieje. Kiedy wszyscy zamarli z ciekawości, zagrzmiał swym basem: „No więc daję wam na to słowo honoru!”.
Nastąpił wybuch śmiechu, w którym nie uczestniczyła bodaj jedynie żona Michała Falka, Krystyna. Czuła się wśród tego towarzystwa nie na swoim miejscu. Skrępowana wystawnością przyjęcia, dużą liczbą znanych z telewizji twarzy i szykownymi sukniami pań, nie wiedziała, co ze sobą począć. Przyjechała, ulegając namowom męża. Uprzedzał bez podawania racji przemawiających za niezbędnością jej towarzystwa, że sam nie pojedzie. W ostatnich dniach był jakiś nieswój, rzadko się odzywał i często nie słuchał, co mówiły do niego dzieci bądź ona. Nie chciała być mu przeszkodą i wyraziła zgodę mimo braku dostatecznie eleganckiej wieczorowej toalety. Zapewnił ją, i było to miłe, że w swojej granatowej garsonce i tak będzie najatrakcyjniejszą żoną pośród żon. Niestety, jej obawy w pełni się potwierdziły. Była w gronie pań osobą najskromniej ubraną, najmniej swobodną i całkiem pozbawioną umiejętności prowadzenia towarzyskiej rozmowy, co jeszcze bardziej ją gasiło.
Poza tym całkiem inaczej wyobrażała sobie ten wieczór. Oczekiwała słów i symboli nawiązujących do polskiej tradycji niepodległościowej, tymczasem wszyscy wydawali się skupieni na tu i teraz i najbliższej przyszłości. Zważywszy, jak świeża była odzyskana dopiero co niepodległość, naprawdę nie byłoby żadnym nudziarstwem wspomnienie w jakiejś krótkiej okolicznościowej mowie walk żołnierza polskiego podczas ostatnich trzech wojen. Tak to sobie po prostu wyobrażała, lecz może nie miała racji. Może dziś w całej Polsce dość już padło słów o bohaterach narodowych i ten wieczór miał być poświęcony bez reszty swobodnemu świętowaniu.
Sama odczuwała bardziej lęk niż wesołość. Drżała o Michała, który wypił już co najmniej trzy kieliszki wódki, a był to dopiero początek przyjęcia. Poza tym zdradzał jakieś dziwne podniecenie i w ogóle sprawiał wrażenie, że jest inną osobą. Właściwie zmienił się już dawno temu, a dzisiaj miała okazję przekonać się, jak poważna była to zmiana. Na pozór miał tu samych przyjaciół, ale uwaga rzucona półgłosem przez kogoś z tłumu gości, że jeśli komuś liberalizm kojarzy się z pustą dorożką, ten powinien tą samą dorożką odjechać, wzbudziła w niej podejrzenie, że są tu również osoby mu niechętne.
– I gdzież tu liberalizm, panie Marcinie? – dociekliwie dopytywał się jakiś niedowiarek.
Nim odpowiedział, Zimecki zapoznał słuchaczy z drugą anegdotą. Kiedyś na pogrzebie jednego z adwokatów, znanego z przenikliwości i niesłychanej wprost zdolności przewidywania, Fiszer szepnął na ucho swemu przyjacielowi: „Ciekawym, dlaczego on to zrobił?”.
Śmiali się nawet kelnerzy, co do których panowało powszechne przekonanie, że muszą mieć związek ze służbami specjalnymi. Rośli, mocni, barczyści, kojarzyli się bardziej z oddziałem do zadań specjalnych niż ze zrolowaną szyneczką przekłutą wykałaczką.
– I gdzież tu liberalizm? – nie odpuszczał niedowiarek.
– Zacznijmy od drugiej anegdoty – rzekł Zimecki, uśmiechając się na myśl o tym, co zamierzał powiedzieć. – Nie będzie chyba dużym nadużyciem, jeśli porównamy owego szanownego zmarłego, który charakteryzował się niesłychaną wprost zdolnością trafnego przewidywania, do marksistów i wszelkiej maści lewicowych ideologów, patrzących na historię i rzeczywistość społeczną przez pryzmat analiz, które rościły sobie prawo do powszechnej obowiązywalności również w przyszłości. Jeśli coś zaprzeczało ich teorii, twierdzili, że tym gorzej dla faktów. Żelazne prawa dialektyki miały doprowadzić do globalnego i ostatecznego projektu ziemskiego zbawienia człowieka. Przewidując wszystko, nie przewidzieli tylko jednego – że poniosą klęskę i przestaną się liczyć, przynajmniej w płaszczyźnie intelektualnej. Ciekawym, dlaczego oni to zrobili? – można zapytać za Fiszerem. Tak pyta liberalizm, niechętny jakimkolwiek projektom przyszłości.
– Panie ministrze – wtrąciła się jakaś szczebiotka – to trochę za mądre jak na wieczór przy szampanie.
Zimecki chyba dopiero teraz zorientował się, że zaczyna nudzić, gdyż nieco się zmieszał i kiwnął głową.
– Ma pani absolutną rację. Toteż tylko w dwóch zdaniach zinterpretuję pierwszą anegdotę. Naszemu istnieniu na tym świecie towarzyszy wieczna tajemnica. Pragniemy ogarnąć ją rozumem, lecz są to tylko niczym nieusprawiedliwione roszczenia. W tej sferze jedyną właściwą postawą jest oparcie się na samym sobie, na swoim „słowie honoru”. Podobnie jak Fiszer roszczenia rozumu wykpił w swej pracy doktorskiej, pisanej w Heidelbergu, Jerzy Stempowski. Rozprawa nosiła tytuł Piekło według Ojców Kościoła i zawierała skrupulatne obliczenie kubatury piekła, opis jego organizacji przestrzennej, liczby diabłów, sposobów tortur i panującej tam temperatury. Chyba nie zaskoczę państwa, jeśli powiem, że po zapoznaniu się z tą dysertacją biednego naszego Stemposia wydalono z uniwersytetu i doktoratu mu nie przyznano.
– A jednak mamy w swoim gronie doktora Falka, co może być dowodem, że jednak coś tam dało się sensownie udowodnić.
Falk spojrzał na najmłodszego z liberałów. Płachecki był jeszcze studentem, i na dokładkę warszawskim nabytkiem gdańszczan. Falk postrzegał go jako cynicznego karierowicza. Zdaje się, że tamten również nie żywił do niego cieplejszych uczuć.
– Skoro wzywa się mnie do tablicy, to opowiem państwu anegdotę związaną z dzisiejszym świętem. Kiedy podczas ofensywy Sowietów generał Rozwadowski został szefem sztabu, zjawił się na Radzie Ministrów przy szabli, zawsze pełen pogody i optymizmu. „Wszystko jest dobrze” – zapewniał i pokazywał na mapach, iż bolszewicy tu o tyle, a tam o tyle kilometrów posunęli się ku Warszawie. Ministrowie spoglądali jeden na drugiego z niepokojem: „Kpi w tej tragicznej sytuacji czy oszalał?”. „Jakże to – spytał któryś – więc bolszewicy posunęli się naprzód?” „Gdzież tam – odparł generał. – Nie posunęli się, wleźli jak świnie w tym a tym miejscu; ale to nic, będziemy ich mieli bliżej, wystrzelamy ich jak kaczki”. Na drugi dzień znowu ktoś pyta zjadliwie: „Cóż, panie generale, znowu bolszewicy wleźli jak świnie?”. „Tak – odpowiedział z największym spokojem i pewnością siebie szef sztabu – ale to nic, lada dzień będziemy ich mieć”.
– Lada dzień będziemy mieć nowy rząd – rzucił ktoś, gdy przestano się śmiać.
Był to strzał w dziesiątkę. Wszyscy chyba czekali na to magiczne słowo. Zdobywszy w sejmie trzydzieści siedem mandatów, liberałowie znaleźli się w pozycji jednej z pięciu partii rozgrywających. Właśnie toczyły się rozmowy koalicyjne i narastał pomruk Jowialnego Stoczniowca. Wciąż rządził premier dwojga imion, lecz były to jego ostatnie dni. Tracąc premiera, liberałowie zyskiwali siebie. Mieli teraz naprawdę zaistnieć politycznie, pożegnać się z wizytówką gości hotelowych. I jakkolwiek z hotelu nie zamierzali się wyprowadzać, jako że Gdańsk nie przesunął się ani o metr ku Warszawie, nie to miało odtąd określać ich pozycję.
Do dziwnych jednak czasem dochodzi paradoksów. Temat, którym żyli wszyscy, nie oblókł się w słowny kształt. Być może, zaważyła na tym skrytość właściwa politykom, a być może obawa przed zbyt wczesnym publicznym zadeklarowaniem się; tak czy inaczej, nikt nie podjął wątku. Wszyscy jakby skulili się w oczekiwaniu na wynik kuluarowych rozmów. Zimecki napomknął tylko, że zanosi się na rząd mniejszościowy, co ktoś skomentował w ten sposób, że taki rząd zawsze jeśli czegoś nie dopiecze, to na pewno przypali. Odtąd rozmowa zatraciła ogólny charakter. Zaczęto rozmawiać w grupkach, przy czym starano się unikać spraw poważnych, oddając się chętnie konwencji koktajlowego przyjęcia.
Michał Falk nie szczędził dykteryjek o przedwojennym korpusie oficerskim. Słyszał wewnętrzny szept, że jest to jego ostatnie tokowisko i za chwilę rozlegnie się suchy strzał myśliwego ukrytego gdzieś w poszyciu puszczy-miasta. Wiedział też od tamtego środowego spotkania z Pawenkiem i Zdzichem, że nikt i nic go nie obroni, żadna tarcza nie pojawi się pomiędzy nim a krukowatymi. Paradoksalnie od tej chwili poczuł się swobodniej. Próżne nadzieje pętają człowieka i przeszkadzają mu spojrzeć prawdzie w oczy.
– Mam, proszę państwa, coś więcej niż tylko Fiszerowe słowo honoru na potwierdzenie faktu, że to Józef Piłsudski był jedynym autorem zwycięskiego planu kontrofensywy znad Wieprza. Istniał prywatny list generała Maxime’a Weyganda do ministra spraw zagranicznych księcia Eustachego Sapiehy, w którym Francuz pisze, że zupełnie nie zgadza się z planami Piłsudskiego i boi się o ich rezultat. Słowa te obalają wykreowany przez endecję mit, że to tylko dzięki genialnej strategii Weyganda bitwa warszawska zakończyła się zwycięstwem, a więc jemu należy się miano zbawcy narodu.
– Załóżmy, że taki list istniał, ale czy nadal istnieje? – spytał ktoś, kto tym samym zdradził, że docenia rolę historycznego dokumentu.
– Nie, został spalony. Wspomina o nim w pamiętnikach syn księcia, który go czytał.
– Mamy mu uwierzyć?
– Odwrócę pana pytanie. Dlaczego mielibyśmy mu nie wierzyć?
– Dlaczego mielibyśmy nie wierzyć Fiszerowi i jego słowo honoru? Widzę tu pełną analogię.
– Nie do końca. Pamiętnikarz wspomina o konkretnym papierze listowym, który trzymał w ręku, czytając ze zrozumieniem skreślone na nim słowa. Wymyśliłby sobie taką rzecz?
– Takich hipotez nigdy z góry nie należy wykluczać. To jak z UFO. Są świadkowie, którzy widzieli pojazdy kosmiczne, wydają się wiarygodni, więc czy mamy im wierzyć?
Falk oddał pole, zaprzestając sporu. Wdzięczny był przeciwnikowi za ten przykład. On również był takim świadkiem, widział ich, doświadczał co dzień na sobie ich chłodnego okrucieństwa, lecz nikt mu nie uwierzy, tak jak nikt nie uwierzy w istnienie owego listu Weyganda, mimo nawet zasadniczej wiary w prawdomówność pamiętnikarza.
Sięgnął po kieliszek i wypił jednym haustem.
– Nie pij tyle – usłyszał tuż przy uchu szept Krystyny i poczuł jej gorący oddech.
– Daj spokój, Krysiu. Przecież wszyscy piją. Jesteśmy tu poniekąd po to, aby folgować sobie w jedzeniu i piciu.
– Ty nie pijesz, ty wlewasz w siebie kieliszek za kieliszkiem. Skompromitujesz siebie i mnie – mówiła rozgorączkowanym szeptem.
– Wyglądam na pijanego?
– Znam cię, Michał. Już ci się język plącze. Idź do łazienki i popatrz na swoją twarz.
– Coś nie tak z moją twarzą?
– Błagam, przestań rozmawiać ze mną w ten sposób. Kpicie sobie tutaj ze wszystkich i ze wszystkiego, ale przynajmniej ty nie kpij ze mnie. Nie chcę, byś na oczach tych ludzi zwalił się na podłogę albo, nie daj Bóg, z kimś się pobił. Uprzedzam więc. Jeszcze jeden kieliszek, a wychodzę i zostawiam cię samego.
– Co za cios, co za cios – wybełkotał odrętwiałymi wargami, wychylając pod rząd dwa kieliszki. Jego „cios” zabrzmiał prawie jak „czosz”.
Ruszył wprost ku Zuzannie Malec. Nie zamienił z nią dzisiaj ani jednego słowa, a nawet omijał ją wzrokiem. O każdym jednak czasie wiedział, gdzie się akurat znajduje i z kim rozmawia. Pani Zuzanna, i było to jego pierwsze zaskoczenie, wcale nie była dzisiaj tak bardzo rozrywana, mimo iż plotka głosiła, że to ona głównie zapracowała, narzucając swoją koncepcję kampanii, na dobry wynik wyborczy Kongresu. Każdy, kto miał żonę, zjawił się tutaj z żoną, a gdzie żony grzmią, tam muzy milczą. Toteż przechadzało się biedactwo zgodnie z rytmem tego cocktail party od grupki do grupki, nigdzie nie mogąc czy też nie chcąc związać się rozmową na dłużej.
Jak zawsze olśniewająca, prezentowała dziś trochę nonszalancji, trochę obojętności, trochę autentycznego zainteresowania gośćmi. Włosy upięte miała w węzeł z tyłu głowy, co uwydatniało smukłość jej szyi oraz czystość rysów.
Powitała Falka uśmiechem.
– Wreszcie znalazł pan ku mnie drogę. Wypijemy? – Wzięła z podsuniętej przez kelnera tacy dwa kieliszki szampana i jeden podała Falkowi.
Wśród różnych rodzajów sprytu, wrodzonego, życiowego, handlowego czy kobiecego, wymienia się również spryt pijanego. Człowiek pijany pozornie znajduje się na łasce i niełasce świata. Nie jest to do końca zgodne z prawdą. Mimo że idzie wężykiem i nie jest w stanie wymówić jednego sensownego słowa, to jakoś trafia do domu, choćby miał do przemierzania całe wielkie miasto. Następnie rozbiera się, a rankiem zadaje sobie pytanie, jak to się stało, że udało mu się tak starannie powiesić na wieszaku garnitur. Spryt pozwala mu też ominąć wiele zasadzek na drodze. Taką zasadzką był podany mu przed chwilą szampan. To spryt podszepnął teraz Falkowi, że jeśli go wypije, padnie trupem. Pił dotąd tylko czystą wódkę i tylko dzięki zachowywaniu tej konsekwencji trzymał się jeszcze na nogach.
Próbował unieruchomić wzrokiem umykającą mu Zuzannę. Ta odpływała bowiem, to znów zbliżała się ku niemu, jakby stała na łódce będącej igraszką fal.
– Nie lubi pan szampana? – spytała gardłowym głosem.
– Nie… cierpię… szampana.
– Ale dla mnie mógłby pan zrobić chyba jedno drobne ustępstwo.
– Skończyła się epoka ustępstw. Proszę już więcej nie przychodzić do mnie do biura z tym swoim jamniszczurem.
– A bez niego? – spytała rzeczowo, choć bardziej na miejscu byłaby tu kokieteria.
– Bez niego… bardzo proszę.
Roześmiała się, umiejętnie stopniując końcową fazę przebrzmiewania.
– Zabawny pan Michał Falk. Nieugięty w drobnych sprawach, ustępliwy w ważnych.
– Kawy…
– Ależ oczywiście. – Skinęła na kelnera. – Tylko proszę się nie oblać. Szkoda byłoby garnituru.
Dostrzegła zatem, że jest zawiany. Pojawiało się wobec tego pytanie, dlaczego zaproponowała mu tę truciznę, po której doszedłby do siebie nie wcześniej niż pojutrze? Tu wszystko było możliwe, również to, że chciała ułatwić mu publiczną kompromitację. A nawet to, że otrzymała zlecenie doprowadzenia go do stanu upadku. Teraz, po wyborach, stał się osobą kłopotliwą dla liberałów i szukali pretekstu, żeby się go pozbyć. Dotąd poniekąd ułatwiał im legitymizację, teraz wychodził z obiegu. Może zrobił coś, co nie było po ich myśli. Jakieś powody musiały istnieć. Nic się nie dzieje samo przez się. Może miał wypisane na czole, że bynajmniej nie głosował na listę Kongresu, tylko na Porozumienie Centrum. W obliczu tego wszystkiego zapragnął jakiegoś, choćby najdrobniejszego zwycięstwa.
– Wdzięczny byłbym za jeszcze jedną kawę. Tym razem z cytryną.
– Brr – wstrząsnęła się. – Jak można przełknąć coś takiego?
– Sam się dziwię – powiedział ze smutkiem, który najbardziej zaskoczył jego samego.
Wsypał do filiżanki pięć łyżeczek cukru, zamieszał i wypił. Po chwili wiedział już, że odniósł to swoje drobne zwycięstwo. Rozejrzał się wokół. Wybór nie nastręczał większych trudności. Podszedł do Płacheckiego.
– Co tam nowego na ekologicznym froncie, kolego? – spytał tonem wyzwania.
– Ekologia u nas dopiero ząbkuje, w związku z czym pracy mamy moc, na razie jednak głównie organizacyjnej – odparł tamten nic nieznaczącym ogólnikiem.
– Jasne. Sprawa wyzwolenia kobiet i Murzynów cokolwiek przycichła, więc czas wziąć się do obrony homoseksualistów i środowiska naturalnego. – Nie było do końca jasne, czy Falk mówi poważnie, czy też przygotowuje jakąś pułapkę.
Płachecki wolał się zabezpieczyć.
– Chyba nie zaprzeczy pan, że za komunizmu zanieczyszczenie środowiska przyjęło stan katastrofalny. A wciąż pojawiają się nowe zagrożenia. Równie degradujący wpływ na przyrodę jak peerelowskie wielkie kombinaty mogą mieć dzisiaj inwestycje międzynarodowych korporacji. Nasz front przybiera powoli postać frontu antyglobalistycznego. To globalizm bowiem będzie reprezentował w najbliższych czasach represywność naszej cywilizacji.
– Globalizm, powiada pan – Falk klepnął młodego człowieka po ramieniu. – Kiedyś zapytam, co to takiego ten globalizm. Teraz i tak bym nie zrozumiał.
Akcent samokrytyki był tu jak najbardziej na miejscu. Rzeczywiście coraz trudniej było mu wiązać myśli w większe całostki i ubierać je w słowa. Trzy wypite kawy, w tym dwie z cytryną, pomogły tylko doraźnie. Teraz znowu myśli zaczynały się rwać i uciekać na wszystkie strony niczym spłoszone szczury.
Falk dobrze pamiętał relację Krzysztofa z przedwyborczej sesji programowej Kongresu. Płachecki, który aktywnie uczestniczył w dyskusji, domagał się między innymi, by z redagowanego przesłania do wyzwalających się spod okupacji sowieckiej państw bałtyckich skreślić słowo „narody” i zastąpić je przez „społeczeństwa”. Postulat przyjęto skwapliwie i tylko Krzysztof ośmielił się zaprotestować. Formalnie nie miał racji, gdyż jakież to narody bałtyckie, które składały się z kilkudziesięciu procent Rosjan. Faktycznie jego racja była bezdyskusyjna, gdyż adresatem apelu miały być podmioty zbiorowe o określonej tradycji i świadomości historycznej, a nie masy zamieszkujące pewien obszar.
Płachecki mimo swego stosunkowo młodego wieku kuty był na cztery nogi. Świat wokół pełen był zresztą takich ludzi – kalkulujących, przewidujących, pragmatycznych, słuchających, co w trawie piszczy, zorientowanych w politycznych trendach i modach, gorączkowo działających w celu ustawienia się w życiu, pnących się po szczeblach karier i rozpychających się łokciami. Pieniądze na kontach bankowych, mieszkania, kluczowe stanowiska w administracji państwowej i samorządowej. O to walczyli zaciekle między sobą, wyrywając sobie zagraniczne stypendia, posady, co ciekawsze kontakty towarzyskie. To oni dorwawszy się do sektora prywatnego, zmonopolizowali dostęp do tanich kredytów będących podstawą wszelkiej przedsiębiorczości. Wyrachowanie nakazywało im znajdować się w dominującym układzie i korzystać z każdej nadarzającej się okazji pomnożenia kapitałowych zasobów. Afery rublowa, markowa oraz ta największa związana z utrzymaniem sztywnego kursu dolara przy szalejącej inflacji i wysokim oprocentowaniu złotówkowych kont bankowych nie były dla nich żadnymi aferami, tylko wspaniałymi okazjami zwiększenia majątku. Byli to ludzie, których bez wątpienia nie można było lekceważyć. Bezideowi, cyniczni, bezwzględni i sprzedajni. Walka z nimi była trudna, wręcz niemożliwa, gdyż zawsze stawali po stronie mającej przewagę. Byli pieszczochami krukowatych, gdyż podobnie jak one też wyjadali potomstwo z gniazd i nie dawali odrodzić się narodowi.
– Wracajmy do domu, kochany – usłyszał głos, który wydał mu się głosem anioła.
Kolęda
Falkowie rozesłali biały obrus. Dwie świece, Pismo Święte, krzyż, miseczka z wodą święconą. Krystyna wyjęła z piekarnika zrumienioną na złocisty brąz wonną szarlotkę.
Ubrał się uroczyście, w ślubny garnitur, który wciąż leżał na nim jak ulał. Dzieciaki wałęsały się z kąta w kąt. Ksiądz Stanisław się spóźniał. Szarlotka stygła. Nad Wrzosową jarzyło się wyraziste pasmo Drogi Mlecznej z trzema broszami Kapelli w Woźnicy, Betelguezy w Orionie i Syriusza w Wielkim Psie. Wreszcie dzwonek, dwie godziny po ustalonym czasie. Wszedł zadyszany, radosny, nieśmiały. Oczywiście zasiedział się u sąsiadów. Wspólnie odmówili modlitwę, a Celinka potknęła się na kilku słowach Ojcze nasz. Poszło w ruch kropidło. Oczyszczające krople padły w kurz pospolitego bytowania. Zasiedli do szarlotki, herbaty i towarzyskiej pogawędki.
I wtedy to właśnie rodzina dowiedziała się o hobby księdza Stanisława. Miał teleskop, i gdy czas mu na to pozwalał, lubił obserwować niebo. Falk ożywił się i zasypał kapłana pytaniami. Odpowiadał z nieskrywaną przyjemnością. Mówił o pulsarach, czarnych dziurach i gwiazdach supernowych. Wdzierał się do wnętrza gwiezdnego świata, a oni, choć co prawda z różnym zainteresowaniem, towarzyszyli mu w tej wędrówce. Jego wiedza była naprawdę szeroka, ale wszystkich ciekawiły przede wszystkim własne obserwacje księdza Stanisława. Och, nic szczególnego. Po prostu wyraźniej widział to, co i tak można dostrzec gołym okiem na czystym nocnym niebie. Za to „wyraźniej” Falk oddałby naprawdę wiele. Wprosił się na wizytę. Umówili się na najbliższy wtorek. O ile oczywiście nie staną im na przeszkodzie warunki pogodowe.
Czekał dwa miesiące, do połowy marca. Warszawa zaiste nie była idealnym miejscem do prowadzenia astronomicznych obserwacji. Nie było tu przejrzystego łagodnego powietrza i w rezultacie owego cudownie czystego nieba, jakie na przykład rozciągało się nad Aleksandrią w czasach Ptolemeusza czy wcześniej Imhotepa, a Wisła w odróżnieniu od Nilu zdawała się wydzielać gęste opary. Aż dziw, że to właśnie nad Wisłą żył człowiek, który obserwował niebieski firmament i dla którego świat był dziełem najdoskonalszego budowniczego posiadającego poczucie najwyższego ładu.
– Dzieje astronomii przekonują, że żadnego obowiązku ludzie tak nie zaniedbują jak obowiązku pogłębiania swej mądrości – powiedział zaraz na wstępie wizyty Falka ksiądz Stanisław.
Gość zdążył się już rozejrzeć po wnętrzu. Była to typowa cela jezuity. Trochę książek, wygodny fotel i łóżko, na ścianie zdjęcia przyjaciół, w tym również Marka i Wiktora, ministrantów, obok „laski Jakuba” i triquetrum, wiekowych przyrządów do oznaczania wysokości Słońca, Księżyca, planet i najważniejszych gwiazd stałych. Poza tym komputer z monitorem i drukarką mało znanej firmy.
Szkoda im było tracić czas na rozmowę. Falk przyłożył oko do teleskopu. Był w nim zaklęty duch Galileusza. Okazało się, że przyrząd wycelowany był na podwójną gwiazdę w ogonie Wielkiej Niedźwiedzicy. Oglądając wspaniałość rozstępu między Mizarem a Alkorem, rzucił kilka słów do stojącego za nim księdza Stanisława. Wyraził zadowolenie, że Kościół katolicki, idąc śladami owych trzech spośród dziesięciu kardynałów, będących sędziami w procesie Galileusza, przekreślił wyrok procesu z 22 czerwca 1633 roku i rozgrzeszył uczonego z grzechu pychy i ignorancji.
Ksiądz Stanisław milczał, by w końcu powiedzieć cicho, że Kosmos jest swego rodzaju maskaradą, jakąś gigantyczną „wioską Potiomkina”, złudną fasadą, za którą kryje się inna rzeczywistość. Naoczne doświadczenie pozostaje tu w sprzeczności z nabytą wiedzą. Kopernik, Kepler, Galileusz, Tycho Brahe – to byli owi pierwsi wywiadowcy, by nie powiedzieć, szpiedzy, którzy zaczęli mówić elitom, a przez nie wszystkim ludziom, że są wprowadzani w błąd za sprawą swoistego kamuflażu, metodycznego oszustwa, które wiąże wzrok i narzuca się oczom w codziennym doświadczeniu. I niczym służby wywiadowcze jakiegoś państwa, które dumne ze swoich sukcesów, nie chcą przyjąć do wiadomości, że przez całe lata były dezinformowane i w gruncie rzeczy są ofiarą oszustwa, tak ludzkość w osobach dostojnych kardynałów odrzuciła tezę o oszukańczych informacjach, które są jej podsuwane przez niebieski firmament. „A jednak się kręci” Galileusza, oto jak brzmiała ta teza.
– Czy teza ta, obalając podstępny plan, spreparowany obraz Kosmosu, już przez to samo była prawdziwa? – spytał Falk.
Zanim ksiądz Stanisław odpowiedział, nakierował teleskop na gwiazdę Algol w gwiazdozbiorze Perseusza, zwaną też w nawiązaniu do swego arabskiego źródłosłowia Diabelską Gwiazdą.
Falk ujrzał stuwatową żarówkę w towarzystwie czterdziestek i dwudziestek piątek.
– Nie wiem, czy dobrze rozumiem sens pańskiego pytania. Zapewne idzie panu o to, czy w tym wypadku podważenie fałszu równoznaczne było z odkryciem prawdy. Tak i nie. Ma się rozumieć, prawdziwe są wszystkie odkrycia nowożytnej astronomii. Rozróżniają one między informacją rzeczywistą a, by tak rzec, symulowaną. Gwiazdy naprawdę nie są rozmieszczone na kulistej płaszczyźnie gwiazd stałych, jak twierdzili Arystoteles czy Ptolemeusz i jak sugeruje nam nasze nieuzbrojone oko. Ziemia rzeczywiście krąży wokół Słońca, co jest najzupełniej sprzeczne z doświadczeniem zmysłowym i potocznym. Orbity planet nie są kołowe, choć widok nieba utrzymuje nas w poczuciu doskonałej harmonii. Nie wiem tylko, na ile i w jakim sensie wspaniałe odkrycia ostatnich kilkuset lat, a w szczególności naszego wieku, zachowają swoją prawdziwość. Kto często spogląda w Kosmos, ulega niekiedy osobliwemu wrażeniu obcowania ze spiętrzonymi symulacjami i aranżacjami tak skomplikowanymi, że truchleje rozum.
– Mógłby ksiądz podać jakiś przykład?
– Podam panu najprostszy. Przez z górą rok żyłem pod niebem Brazylii. Niebo powinno być jedno i, zaiste, jest jedno. Ale pod tamtym niebem czułem się bardzo nieswojo. Proszę wyobrazić sobie nasze gwiazdozbiory odwrócone do góry nogami, niepokojące Obłoki Magellana, totemiczny Krzyż Południa, horyzontalne w listopadzie położenie Drogi Mlecznej. Wszystko to sprawia, że obserwator siłą rzeczy zaczyna przywiązywać się do myśli o względności punktu widzenia. Dlatego rację ma Stephen Hawking, pisząc, że kiedyś nasze odpowiedzi będą się wydawały równie oczywiste, jak oczywiste jest dla nas to, że Ziemia obraca się wokół Słońca, albo równie śmieszne jak pomysł, że świat spoczywa na grzbiecie gigantycznego żółwia. Tylko czas (czymkolwiek on jest) pokaże, ile są one warte.
Falk oderwał wzrok od gwiazd i spojrzał na jeszcze wciąż młodzieńczą twarz kapłana.
– Dlatego, jak podejrzewam, sceptycznie odnosi się ksiądz do aktu rehabilitacji Galileusza?
– Zgrzeszył pychą, temu nie sposób zaprzeczyć.
Falkowi nagle zrobiło się lżej na duszy. Był marzec, a w nim brzmiała kolęda. Żłóbek otaczała światłość niebiańska, wołek z osiołkiem parą dychały, dokoła brzmiały anielskie chóry. Przyszedł tutaj oglądać gwiazdy, a ujrzał gwiazdę radosną, gwiazdę jaśniuchną, gwiazdę betlejemską. On też zgrzeszył pychą i każdego dnia utwierdzał się w tym grzechu. Wiedział coś, czego inni nie wiedzieli. Uparcie twierdził: ona się kręci, są krukowate i knują swoje spiski. Ten i ów namawiał go, żeby wyparł się swojej wiedzy. Nie wyparł się i nie wyprze, a przecież zostanie zrehabilitowany.
Ksiądz Stanisław założył ręce do tyłu i zapatrzył się w niebo. Długo milczał, zanim powiedział, że 9 marca miało miejsce całkowite zaćmienie Słońca, zaś 24 marca należy oczekiwać całkowitego zaćmienia Księżyca. A dzisiaj, w tej chwili, może w tej sekundzie Mars ustawiał się w opozycji do Słońca i przez najbliższe dwa tygodnie będzie można go odnaleźć każdej nocy w gwiazdozbiorze Lwa.
Słowa te przejęły Falka dreszczem. Był spod znaku Lwa. Lew i Mars pomiędzy dwoma zaćmieniami. To drugie zaćmienie to z pewnością śmierć. To pierwsze to cień rzucony na ulicę Wrzosową przez skrzydła krukowatych. A czas pomiędzy nimi wypełniony ogniem i krwią. Tęsknym okiem spojrzał na „czerwoną” planetę, zwaną przez Chaldejczyków imieniem boga bitew Nergala, przez Persów Wojownikiem Niebieskim, a przez Greków Aresem, w której to nazwie pobrzmiewała zapowiedź zemsty. Zobaczył jego morza, lądy, zatoki i czapy lodowe. Wydał mu się piękny w swoim majestatycznym gniewnym zachmurzeniu.
On również był jego kolędą.
Podsłuch
Podejrzewał, że wiedzieli o nim więcej, niż człowiek powinien wiedzieć o człowieku.
W obronie własnej prywatności chodzi wszak o coś donioślejszego niż tylko o zachowanie intymności życia czy utrzymanie granic wolności. Bez sfery niedokładnie znanego i tej dalszej, zupełnie już tajemniczej, skrytej „za zasłoną”, szacunek człowieka do człowieka staje się wręcz niemożliwy. Istota ludzka bowiem to nade wszystko intencjonalnie skierowane akty ekspresji. Podobnie dzieło sztuki objawia się jako wyłącznie to, co mieści się między początkowym „serce ustało, pierś już lodowata…” a końcowym „że w końcu gotów kąsać – rękę, co ją targa”. Autora poznaje czytelnik przez jego dzieła. Detektywistyczny nawyk szukania czegoś „poza” nader często prowadzi do pomijania i lekceważenia samych aktów ekspresji. Cyniczny sposób zbierania informacji przez zastosowanie ukrytej kamery czy zainstalowanego w ścianie mikrofonu to już krańcowa w swym nihilizmie negacja tych aktów.
Dysponenci środkami podsłuchu i podglądu muszą więc z konieczności pogardzać ludzkim rodzajem. Inwigilacja rodzi pogardę, pogarda rodzi zbrodnię. Podglądanie kogoś w jego penatach jest tylko z pozoru „niewinnym” otwarciem listu skierowanym do kogoś innego; w rzeczywistości jest i musi być źródłem zbrodni i wszelkiej niesprawiedliwości. Nawet jeśli zbrodniczości krukowatych nie można było na razie udowodnić, można ją było najzupełniej słusznie założyć. Falk osądzał krukowatych na podstawie ich uczynków, tak jak jawiły się one w płaszczyźnie społecznej i kulturowej – i budziło to jego wrogość i pogardę. Krukowate nie osądzały go. One, widząc go nagim, jedynie utwierdzały się w swojej pogardzie do człowieka w ogóle.
Oczywiście, człowiek nigdy nie jest „nagi”; cyniczne sposoby poznania nie sięgają głębinowych sfer ducha ludzkiego. W sferze tej każdy jest naprawdę wolny i absolutnie nieosiągalny dla spojrzenia podejrzliwego (a tylko takim spojrzeniem potrafi patrzeć krukowaty). Nawet gdyby wszystkie cegły ścian czyjegoś domu zbierały dźwięki i przekazywały je na taśmę magnetofonową, nie będzie na niej „zapisu” ducha ludzkiego. Subiektywne poczucie zagrożenia tej sfery może być tylko sygnałem poważnego schorzenia psychicznego.
Tak więc krukowaty, nie mogąc zawładnąć tym, co z uwagi na swój niepohamowany apetyt chciałby też przetrawić, a w obliczu czego z ptaszyska-gada staje się nieporadnym pisklęciem, próbuje dosięgnąć łupu pośrednio. A jest to śmiesznie łatwe – warto to podkreślić. Wystarczy tylko w życiu inwigilowanej osoby (rzecz jasna, przy założeniu, że ta osoba wie lub podejrzewa, że jest śledzona) wyreżyserować pewne koincydencje, wyprzedzić jakiś jej zamiar, aby zaczęła ulegać wrażeniu, że czytają w jej myślach, kierują jej krokami, władają jej przyszłością. Słowem, aby z tą chwilą po prostu zwariowała.
Wynika stąd, że techniczne środki podsłuchu i podglądu, i w ogóle ścisła inwigilacja jakiejś osoby otwiera najzupełniej realną możliwość wtrącenia tej osoby w szaleństwo. Krukowate dysponują takimi środkami. Krukowate są cynikami. Pytanie: dlaczego krukowate, świadome swych możliwości, nie miałyby z nich skorzystać przeciwko jakiejś wybranej osobie? Odpowiedź, że środki podsłuchu służą do tajnego zbierania informacji, jest podszyta fałszem. To tak jakby powiedziało się: nóż jest do krajania chleba. A do smarowania smalcem to niby nie?!
Ale uznać powyższe, to zmierzyć się z problemem prawdziwie „przeklętym”. Kto udowodni zbrodnię, jeśli nie ma śladów przestępstwa, jeśli słowa szaleńca i wtrąconego w szaleństwo sposobem cynicznym niczym się nie różnią? Każdy, dosłownie każdy będzie dopatrywał się tutaj naturalnych przyczyn i objawów, gdyż inne na to spojrzenie uczyniłoby świat zbyt trudnym do zniesienia, zbyt przerażającym. Patrząc zatem na ten przerażający świat, trzeba stwierdzić, że morderstwo doskonałe jest możliwe. Unicestwić w ten sposób można prawie każdego. Środek ten nie zdaje egzaminu bodaj tylko w odniesieniu do ludzi publicznych, o wyrobionym autorytecie, posiadających dostęp do środków masowego przekazu, władnych zaalarmować szersze audytorium o własnym zagrożeniu. Ale tych jest promil. Cała reszta to ludzie prywatni i anonimowi, ludzie tła, potencjalne ofiary krukowatych.
W związku z powyższym zapewne warto byłoby wiedzieć, jak na Michała Falka wpływała świadomość, że śledziło się jego intymność.
Jak na niego wpływała, Jezu, Synu Ojca, jak na niego wpływała…
Marniał.
W domu na Wrzosowej musiał istnieć podsłuch. Koordynacja wielu ulicznych akcji, w które zostawał wplątany, byłaby po prostu niemożliwa, gdyby nie znano dokładnie momentu jego wyjścia z domu i próbowano oprzeć się jedynie na obserwacji zewnętrznej. Zyskawszy pełną tego świadomość, Falk poczuł w ciele oścień, skulił się z bólu, ale bynajmniej nie zaczął trzepotać na podobieństwo owej nakłutej i wyciągniętej z wody ryby. Oni mieli nie wiedzieć, że on wie, czyli wszystko w domu miało pozostać po staremu.
Ale nie było po staremu, bo nie mogło być. Skończyła się epoka porannego i nocnego negliżu, fizycznego i duchowego, i zaczęła epoka retuszu i samokontroli. Jeśli zdarzało mu się przedtem zranić Krystynę złym słowem, a przecież się zdarzało, to teraz pilnował się, aby w ich oczach nie upokarzać drogiej sobie osoby. Wszelkie małżeńskie spory oddawał odtąd walkowerem. Dbając o staranność języka w sferze publicznej, rozciągnął teraz ten rodzaj troski na przestrzeń domową, która tolerowała mimo wszystko swobodniejsze formy słownej ekspresji. Nie bez kozery Krystyna coraz częściej zwracała mu uwagę, by nie mówił w domu jak wykładowca, bo pomijając całą sztuczność tego zachowania, jest ono śmieszne, no i oni poza tym nie są jego studentami. W sumie okazał się człowiekiem ulepionym z całkiem innej gliny niż ten głośny opozycjonista, który w jednym z wywiadów na pytanie, jak się czuł, podejrzewając, że ma założony podsłuch, odparł bez ogródek: „Pomyślałem – pieprzyć ich! Chcą się ślinić, zaglądając mi do wyra, to zapewnię im prawdziwy ślinotok”.
Atak
Podejrzenie o inwigilację włącza automatycznie mechanizm dysymulacji; na myśl o byciu obiektem inwigilacji instynktowną reakcją jest ucieczka w tajność. Michał Falk nie stanowił pod tym względem wyjątku i zareagował bardzo typowo. Przede wszystkim konspirował własną tożsamość.
Pewnego jednak dnia, w chwili odprężenia, po raz pierwszy uczynił próbę spojrzenia na siebie oczyma krukowatych. Przede wszystkim podzielił stado i zróżnicował. W rezultacie otrzymał dwa zbiory: grupę osób kierujących sprawą (możliwa również jedna osoba), zasobnych w pomysły, koordynujących wieloletnie plany i doraźne działania, oraz całą chmarę agentów i agentek, filerów i szpiclówek, tych, jak to wyczytał u Johna Carbona, „pachołków wywiadu”. Różnili się nie tylko pełnioną funkcją, szczeblem zajmowanym w hierarchii, ale i stopniem wtajemniczenia. Agentowi był wskazywany na ulicy (zza szyby samochodu, z bramy…), po czym tamten nadlatywał, wykonywał robotę i pędził do innych zadań czy też wzbijał się na któreś z drzew przy Rakowieckiej, by tam czekać na kolejny rozkaz. Należy sądzić, że aby uniknąć pomyłki, przez jakiś czas studiował wcześniej jego fotografię.
W danym momencie obcował więc z twarzą i posturą Falka, słyszał jego zmęczony lub rozhisteryzowany głos, lecz co wiedział o nim poza tym? Zapewne nic. Bez dwóch zdań cała akcja zasługiwała na kwalifikację najcięższego czynu przestępczego, stąd ośrodek kierowniczy musiał robić wszystko, by w razie jakiegoś potknięcia lub zaistnienia politycznej woli zlokalizowania i likwidacji organizacji przestępczych uniknąć odpowiedzialności karnej. Wątpliwe więc, a nawet wręcz niemożliwe, by na tym najniższym poziomie było w obiegu prawdziwe nazwisko ofiary.
Używali, jak należało sądzić, pseudonimu. Falk wiele by dał, aby dowiedzieć się jakiego. Może „Liberał”, może „Latopis”, a może po prostu „W-5”? Niemal słyszał te ich operacyjne zwięzłe formułki: „Wyruszysz, gdy Liberał skręci w Wiśniową”; „Odmierzaj krok tak, by zejść się z Latopisem przy sklepie warzywnym”; „No już, W-5 jest u wylotu skweru” i tak dalej. Jakikolwiek zresztą był ów pseudonim, stanowił skromny, lecz wystarczający środek zabezpieczający. Przytłaczająca większość filerów kontaktowała się z nim raz tylko, w krótkim odstępie czasu. Nie zachodziła żadna obawa, by w jakiś sposób utrwalił się w ich pamięci.
Rozumowanie to, mimo że składające się z samych oczywistości, olśniło Falka. Nagle bowiem dostrzegł szansę, nie szansę ratunku, o nie, lecz pewną szansę zachwiania poczuciem bezkarności zabawniczków, a nawet realnego podważenia tej bezkarności. Gdyby tak po prostu spróbował, pomyślał w chwili jasnowidzenia, informować szpiclówki i filerów o swoim prawdziwym nazwisku, a jeszcze lepiej na dodatek o miejscu zamieszkania i wykonywanym zawodzie? Większość wyrzuciłaby tę informację z pamięci, jakiś tam procent jednak zakodowałby choćby nazwisko (stosunkowo łatwe do zapamiętania), z tych zaś z kolei ktoś mógłby stać się w przyszłości świadkiem oskarżenia. Poza tym należało oczekiwać, że ilość zaczepek i pomyłek telefonicznych spadnie po czymś takim na łeb na szyję, co będzie dla niego tyleż cenną informacją, co chwilową (wkrótce wymyślą coś nowego) przerwą na złapanie oddechu i zebranie sił do dalszej walki.
Trudność w przyjęciu tej ofensywnej taktyki tkwiła zarówno w pretekście, jak w zdławieniu w sobie odrazy do krukowatych. Pretekst był rzeczą o tyle ważną, że Falk musiał liczyć się z możliwością podawania personaliów osobie przypadkowej. Czynić to bez żadnego uzasadnienia to narazić się na kompromitację i śmieszność. Co się zaś tyczy uczucia odrazy, to ono właśnie dyktowało mu do tej pory jak najkrótsze odpowiedzi, dające gwarancję szybkiego uwolnienia się od krukowatego, który go zaatakował, i pójścia swoją drogą. Toteż nawet znając adres, mówił często „nie wiem”, a mylne telefony kwitował krótkim: „Pomyłka”. Teraz zaś miał wchodzić z nimi w rozmowę, stać naprzeciwko nich przez minutę czy dwie, uśmiechać się, stroić miny, przepraszać za nieporozumienie i tak dalej. Jeśli postawa chrześcijańska polega na traktowaniu nawet największej moralnej ohydy z przebaczającą miłością, to stanowczo wyzbyty był uczuć chrześcijańskich.
Wymyślił kilka synonimicznych scenek. Oto jedna z nich:
Krukowaty: Pytanie o drogę lub godzinę.
Falk: Dzień dobry panu(i)!
Krukowaty: Baranieje (baranieje oczywiście tylko ten pierwszy raz).
Falk: Jesteśmy sąsiadami.
Krukowaty: Jeszcze nie może bezwzględnie negować sygnalizowanego sąsiedztwa, gdyż nie wie, o jakiego typu sąsiedztwo tu chodzi, lecz już mruczy pod nosem coś zaprzeczającego.
Falk: Nazywam się Michał Falk i mieszkam na Wrzosowej. (W tym miejscu nie można było dać mu dojść do głosu). Bardzo często widzę rano przez okno, jak wychodzi pan(i) na spacer z dużym czarnym psem. À propos, co to za rassa?
Krukowaty: Cały jest jednym wielkim NIE.
Falk: No cóż, upierać się nie będę. Wygląda na to, że pomyliłem pana/panią z kimś innym. Najmocniej przepraszam. I odchodzi z taką miną, jakby nie był do końca przekonany, że rzeczywiście zaszła pomyłka.
Na okazję wykonania skreślonego w zaciszu planu kontrataku nie czekał długo. W zasadzie trzymał się scenariusza, zdarzyły się jednak pewne rozbieżności. Na przykład pełne swobody i nonszalancji „rassa” pozbawił jednego „s”. Trudno się temu dziwić, skoro cały drętwiał z napięcia. Z czasem nabrałby z pewnością aktorskiej rutyny, lecz zgodnie z przewidywaniami zaczepki się urwały. O ile przedtem nie było tygodnia bez trzech czy czterech, nie mówiąc już o wciąż ponawianych seriach w ramach jednego dnia, tak nagle na drzewach na Rakowieckiej ucichło krakanie. Minął tydzień, dwa tygodnie i… NIC. Nie znaczy to, ażeby stado zmieniło miejsce pobytu. Po prostu zamiast nadlatywać z krakaniem, zaczęło milcząco wydziobywać mu oczy.
I jeszcze jedno. Falk bardzo długo żył w błędnym przeświadczeniu, że osoby wchodzące z nim na ulicy w kontakt bezpośredni są członkami tej sami grupy czy organizacji, co decydent (decydenci). Oczywiście, przeświadczenie to było błędne tylko co do metody rozumowania, a nie musiało wcale być takie pod względem empirycznym. Prawidłowe rozumowanie powinno bowiem uwzględniać również rozłączność wykonawców oraz ośrodka kierowniczego, co w końcu sobie uświadomił. Decydent mógł przynależeć do jednej organizacji (na przykład wojskowych służb informacyjnych lub radzieckiej/rosyjskiej centrali), a posługiwać się w instrumentalny sposób członkami zupełnie innej organizacji (na przykład jakiejś sekty religijnej). W tym wypadku zlecenie docierałoby do wykonawców w pewnej zmistyfikowanej formie, motywowane byłoby przesłankami mieszczącymi się w ich światopoglądzie. Nie wierzył, żeby w jego przypadku zachodziła akurat ta okoliczność, lecz nie mógł tego wykluczyć.
Kiedy ranne…
Intuicja nie zawiodła go również w odniesieniu do tego, że koniec jednego będzie początkiem kolejnego etapu prześladowań.
Musiał przyznać, że pomysłów im nie brakowało.
Jeśli dopuścimy wyłącznie obserwację zewnętrzną, to tylko na jej podstawie krukowate mogły być pewne jednego, ale tego właśnie mogły być pewne bez pudła. Otóż wiedziały (czesząc swoje piórka, dziobiąc kogoś innego, wijąc sobie gniazda, parząc się i tocząc między sobą walki klanowe), że od poniedziałku do piątku między siódmą czterdzieści a ósmą piętnaście rano będą miały Falka na trasie między Wrzosową a Sandomierską w towarzystwie najpierw trojga, potem dwojga dzieci, przez ostatni zaś kwadrans między Sandomierską a Wrzosową zupełnie samego. Szczególnie kierunek Wrzosowa–Sandomierska bardzo im odpowiadał. Wręcz uwielbiały go otoczonego wianuszkiem pędraków, widząc w tym słusznie owe cienkie sznurki, które go niczym Guliwera na wyspie Liliputów całego po wielokroć opasywały i przymocowywały do ziemi.
Cóż zatem zaczęło się dziać? Jak zwykle, nic strasznego. Ptakiem, który tu polatywał nad cuchnącymi wodami ludzkiego pohańbienia, był chłodny rozum, nie wyobraźnia.
W perspektywie Narbutta od Niepodległości kroczy facet, nieśpiesznie się zbliża (mordka czerwona, nos perkaty), mija mężczyznę z trojgiem dzieci i rozpływa się w niebycie. Falk próbuje oddychać przeponą, wyregulować oddech. Dzisiaj po raz pierwszy go zobaczył, ale widział go wczoraj i przedwczoraj. Raz czy dwa mógł go w ogóle nie zauważyć, zajęty rozmową z dziećmi lub prześlizgując się po nim obojętnym spojrzeniem. Jak by więc nie liczyć, mijali się na odcinku pomiędzy Łowicką a szkołą najwyżej od tygodnia. Biorąc rzecz na chłodno, nie było w tym nic nadzwyczajnego. Nagle po prostu w życiu jakiegoś faceta coś się odmieniło i żeby zdążyć gdzieś na ósmą, musiał o siódmej czterdzieści sześć znajdować się w tym samym miejscu, w którym i Falk musiał się znajdować, by o określonej porze doprowadzić dzieci do szkoły i przedszkola.
Wszystko było zatem w najlepszym porządku, ale dlaczego czuł przez skórę, że ten porządek nie jest ładem ani boskim, ani nawet ludzkim? Dlaczego targał nim niepokój? Dlaczego po pożegnaniu się z Markiem przed szkołą pozwolił swoim myślom wyprzedzić się, idącego teraz już tylko z Wikciem i Celinką, i poszybować na skwer przy kinie Iluzjon, gdzie też całkiem niedawno pojawił się nowy facet, którego też jakby kątem oka, jakby na obrzeżach pola percepcji dostrzegł wczoraj, może i przedwczoraj? Czy dzisiaj również go zobaczy?
Zobaczył. Dla odmiany zwyklak, student piątego roku zootechniki lub sprzedawca w sklepie obuwniczym. Była godzina siódma pięćdziesiąt jeden.
Mijały dni, spotkania powtarzały się, wszystko funkcjonowało jak w szwajcarskim zegarku. Ale działo się tak tylko w sferze faktów zewnętrznych, gdyż w Falku zachodziły istotne przeobrażenia. Już myślał o tych dwóch w różnych porach dnia, już budził się z myślą o nich, ba, już nie wyruszał z domu o siódmej czterdzieści, bo tak mu pasowało, lecz z obawy, że zakłócając harmonogram wyjściem wcześniejszym lub późniejszym, dozna zawahania w ugruntowującym się przeświadczeniu o nieludzkości tego porządku.
Jego obawy były płonne. O to, by przeświadczenie jego zmieniło się w pewność (oczywiście, pewność tego zupełnie szczególnego rodzaju), zadbały same krukowate. Uczyniły to w najprostszy sposób: nadmiar sygnalizacji zastąpiły jej brakiem.
Pewnego dnia perkaty i zwyklak nie pojawili się, minął tydzień lub coś koło tego i zobaczył ich równocześnie. Teraz już wiedział, że jeśli spotka perkatego, spotka po kilku minutach i zwyklaka, jeśli natomiast między Łowicką a szkołą perkaty nie minie go, przejdzie przez skwer nie niepokojony. W ostatecznym rozrachunku wolał ich nieobecność, z drugiej wszakże strony wyglądanie ich, segregowanie wzrokiem przechodniów – to wszystko też było trudne.
Teraz dopiero przekonał się, że zaczepki nie były czymś najgorszym. Zaczepiając go, krukowaty niejako wyrzekał się innych, przeskakiwał na jego wysepkę i przynajmniej na tę jedną krótką chwilę czynił pozostałych przechodniów niejako jego bliźnimi. Nie tylko więc negatywne uczucia targały nim wówczas, gdyż gdzieś poza tym wszystkim zapalał się w nim płomień sympatii do tych stojących w kolejce, czekających na tramwaj, do tego pana prowadzącego psa na smyczy. Nagle bowiem, nim na powrót użyczyli krukowatemu schronienia w swej masie, stawali się jego zaprzeczeniem, Falk zaś stawał się jednym z nich. Właściwie dla tego uczucia warto było z krukowatym prowadzić rozmowę bez końca, tak aby mając go przy sobie, być faktycznie z tamtymi i być solidarnie.
Teraz było inaczej. Teraz to on przeprowadzał podział i ustanawiał różnice. Już nie znajdował się w roli obiektu agresji, ale w roli podmiotu agresji, jako że akt skupienia się na perkatym i zwyklaku już sam w sobie był częścią działań agresywnych czy też koniecznym wstępem (wyłonienie wroga) do tych działań. Poza tym przywiązując do tych dwóch swoją uwagę, odsuwał tym samym na obrzeża widzenia wszystkich innych przechodniów. Nie tylko więc oddalało go to od innych, lecz przyklejało do tych dwóch. W pustej scenerii byli tylko on i te dwa dziwopiórostwory. Gdzie były jego dzieci? Rozejrzał się wokół. Dreptały tuż obok, pytały go o coś, ledwie co rozumiał ich pytania.
Pierwsza pokusa dotyczyła zmiany godziny wyjścia. Było dla Falka jasne, że gdy przesunie ją o kwadrans, nie spowoduje to u niego większych komplikacji, a perkatego i zwyklaka więcej już nie zobaczy. Tak, ich nie zobaczy, tylko gdzie gwarancja, że nie powtórzy się to wszystko w identycznej formie z innymi dwoma albo nawet trzema? Zresztą sygnał „przechodzień śpieszący do pracy” można zastąpić praktycznie KAŻDYM ZNAKIEM ULICZNYM i przez powtórzenie i pewnego typu nachalność przywiązać do niego jego uwagę. Znaków tych nie ma potrzeby wymyślać, niech wymyślają krukowate!
Druga pokusa dotyczyła ukłonu. Codzienne spotkania z krukowatymi dawały rzetelną podstawę do uprzejmego uśmiechu i krótkiego pozdrowienia, a w konsekwencji zamienienia kilku słów. Skądinąd nic nie było pewniejsze niż to, że żaden z nich w tym względzie nie wyjdzie z inicjatywą. Musiał zatem wziąć to na siebie. Krukowate czy niekrukowate, ukłon rozluźniłby go, osłabił napięcie, rozrzedził gęstniejącą atmosferę niesamowitości. To zaś, jak by nie patrzeć, stanowiło dla niego, żyjącego od lat w stanie permanentnego stresu, korzyść niebagatelną.
Mógł więcej. Mógł z czasem na bazie ukłonów sprowokować pełną wymianę informacji. Za taką uważał wzajemne przedstawienie się sobie oraz uzyskanie adresu miejsca pracy. Sytuacja była tego rodzaju (poranne wędrówki mas), że pytanie o instytucję, zakład czy uczelnię tłumaczyło się samo przez się. Zanim cokolwiek uczynił w tym kierunku, przeanalizował obie postacie: zwyklaka i perkatego. Różnili się nie tylko między sobą, różnili się też od innych krukowatych, tych od pytań o drogę czy godzinę. Chodziło tu przede wszystkim o różnice wyznaczone kryterium quantum wiadomości o nim.
Perkaty, który spotykał go z trójką dzieci i bliżej domu, wiedział o nim więcej niż zwyklak, obaj z kolei, w przeciwieństwie do krukowatych przelotnych, mieli na tyle głęboko wyciśnięty w pamięci jego wizerunek, kadr jego osoby, że tylko lata mogły go wymazać. Dopuszczał takie zapomnienie po latach tyleż z uwagi na charakter ich profesji, co ze względu na wewnętrzną dyscyplinę, jaką w sobie musieli wytworzyć chociażby w imię własnego dobrego samopoczucia.
Wyróżniało ich coś jeszcze. Musieli być przygotowani na jego zaczepkę i wszystkie wynikające z niej konsekwencje. To z kolei wymagało od niego całkiem nowego zagrania.
Miał już aparat fotograficzny i szło tylko o to, żeby zaskoczyć perkatego. Planował wyjąć aparat w ostatniej chwili z celofanowej torby, w której niósł piżamki i fartuszki Wikcia i Celinki, i robiąc zdjęcie dzieciom, utrwalić go na dalszym planie w perspektywie Narbutta. Zwyklaka, jako tego drugiego, spisał na straty. Plan był niezły, bez względu na to, czy perkaty da się ściągnąć, czy też przed uruchomieniem migawki odwróci się na pięcie i szybko ulotni.
Szedł śmiało, mimo iż musiał już dostrzec, że Falk gotował się do zrobienia zdjęcia. Ukucnął – Celinka w środku, chłopcy po bokach. Wyczekał, żeby mieć go dwa metry za nimi. Był jasny, chłodny, bezwietrzny poranek. Pstryk! grupa rozpada się, perkaty już za ich plecami. Ale tym razem nie minął ich bezpowrotnie. Pozostał wewnątrz czarnego pudełka na zawsze. Falk mylił się (który to już zresztą raz?). Poznikali wprawdzie z trasy jak kamfora, ale też nie zostawili po sobie najmniejszego śladu. Kiedy bowiem doszło do wywoływania kliszy, uzupełnionej do ostatniej klatki już normalnymi rodzinnymi zdjęciami, okazało się, że jest prześwietlona.