Nowy Napis Co Tydzień #100 / Ordalia czasu, ordalia płomieni
Dobrych kilka dni siedziałem nad recenzją Próby ognia. Błędnej kartografii Europy Tomasza Różyckiego – i nic. Nie wiedziałem, jak zacząć, z której strony, na jaki aspekt zwrócić uwagę. W tym czasie ponownie ją przekartkowałem, przejrzałem notatki. Zanim się spostrzegłem, zacząłem czytać jeszcze raz. Nie wiem; siedzę przed tą książką zupełnie bezbronny. Skoro w tytule jest „kartografia”, to czy zostałem przez autora wyprowadzony w pole, oszukany, porzucony? Porwany albo – przeciwnie – odnaleziony? Uwiedziony, poprowadzony przez ogień – chyba tak mogę nazwać swój stan czytelniczy po lekturze nowej książki Tomasza Różyckiego. Aby uniknąć impasu, najlepiej będzie oddać głos poecie i eseiście:
Co zrobić z tymi wszystkimi notatkami, porzuconymi pomysłami, zanotowanymi gdzieś na skrawkach papieru, linijkami nigdy nieskończonych wielkich esejów czy traktatów, którymi zamierzałem wstrząsnąć światem? Początkami powieści, książek, na które nigdy nie miałem czasu i które przeleżały miesiące na moim komputerze lub w kieszeniach torby, w zeszytach albo w szufladzie, aż wreszcie buszując w księgarni, odnajdywałem książkę, w której właśnie ktoś zrobił to przede mną, znów wyprzedził mnie i napisał już o tym powieść, traktat, esej. Co prawda ten napisany już cudzy esej nie był prawie nigdy tak dobry jak ten, który zaplanowałem, ba, nawet nie był w małej części tak błyskotliwy i tak wstrząsający – słowem, ktoś zepsuł tak dobry pomysł, zmarnował tak wspaniały temat, rozwlekając go lub niemiłosiernie banalizując.
Czytać, czyli wędrować
Próba ognia nie zaczyna się obiecująco. Za dużo tu rozedrgania, nazbyt wiele obrazów. Pomysły pojawią się i znikają. Jeśli Różycki kreśli swoją ścieżkę, to nie wiadomo dokąd ona podąża. Jest trochę o Europie, trochę o dzieciństwie, są skwapliwie przepisane fragmenty czytanych książek, ba, jest nawet cały (to jedyny tekst zwarty i zamknięty) wykład inauguracyjny. Aż wreszcie czytelnik trafia na fragment zacytowany wyżej i zaczyna nabierać podejrzeń. To tym ma być Próba ognia: wytrząśnięciem papieru z pisarskich szuflad, opróżnieniem kieszeni literackiej torby? Książką niekonieczną, zapchajdziurą w cyklu wydawniczym? A jednak wraz z tym fragmentem następuje stopniowe pogodzenie się czytelnika z autorem. Przekroczony został pewien punkt demarkacyjny: zaufanie. Któż nie ma, jak Tomasz Różycki, takich myśli i takich książek? Od tej pory czytelnik daje się prowadzić autorowi, bo zaczyna dostrzegać, że w tych rwanych fragmentach, w uporczywości powtarzanych motywów nie ma zgrywy, zabawy, wodzenia za nos. Przeciwnie: jest deklarowana słabość, niewiedza, zagubienie. Różycki nie pisze z pozycji wszystkowiedzącego obieżyświata, który z niejednej miski jadł. Są za to obawy i odkrycia, zdumienie i rozczarowanie, zachwyt nad czymś nowym, ale także zachwyt nad czymś powszednim, codziennym, znanym niemal do znudzenia. Bez zadzierania nosa, bez udawania kogoś innego. Różycki w Próbie ognia buduje płaszczyznę szczerości, do której zaprasza czytelnika. Czytanie z czasem staje się wspólnym wędrowaniem po „błędnej kartografii”. Czytelnik autentycznie daje się prowadzić Różyckiemu, dlatego że autor ma właściwe tempo do wspólnej wędrówki. Ironia, zamyślenie, drążenie uporczywych tematów, poetycka fraza, zmysł obserwacji, rozbijanie obozowiska na marginesach przeczytanych lektur – to wszystko sprawia, że obcy jest pośpiech, bicie literackich kilometrów czy zdobywanie szczytów i odznak. Tu się nie robi selfie; tu się czyta, czyli wędruje.
Próba ognia stawia jednak wysokie wymaganie dla czytelnika. Nie jest do końca jasne, czy mamy do czynienia z dziennikiem, sennikiem, szkicownikiem (zarówno jeśli chodzi o krótkie formy, jak i wspomniane przez samego autora teksty niedokończone), pociętym na fragmenty esejem (uporczywie powracające motywy), notatkami z podróży, próbą autobiografii… Granice pomiędzy jedną formą a drugą nie tyle stają się płynne, co wręcz zostają porzucane jak gdyby nigdy nic. Jest tu jakaś nerwowość i skrótowość pisania, która jako żywo przypomina właśnie stan bycia w drodze. Nie ma tu wygodnego siedzenia w fotelu i cyzelowania frazy, jest za to życie w jego witalności, przemijalności, nieuchwytnej barwie. W tym sensie Próba ognia jest świetną kontynuacją (raczej niedostrzeżonej należycie) poprzedniej książki Tomi. Notatki z miejsca postoju. W pytaniu „dziennik czy szkicownik?”, Różycki podsuwa zupełnie inną odpowiedź: błędnik. „Jeśli istnieją przewodniki po Europie – pisze autor – to czy ich przeciwieństwem byłyby błędniki po Europie? Zwodniki? Fałszowniki?”. Jest w tym pewnie i przekora, ale też wyraźnie zaznaczony sens wspólnego wędrowania: granice są do porzucenia.
Granice – linia demarkacyjna bólu?
Prawdziwe granice powstają wówczas, kiedy postanawiasz odejść, ogłosić secesję z tego świata. Wstaniesz i pójdziesz. Na południe, lub wejdziesz w górę po prawdziwych lub wyimaginowanych schodach. Zapragniesz dystansu i spojrzysz na wszystko tak, co do tej pory było twoje, jak na coś odległego i w pewnym sensie już do tej pory obcego. Twoja przestrzeń jest inna, zamieszkujesz w tym, co inni nazywają utopią. I patrzysz stamtąd na świat, na jego wielką scenę jak na spektakl.
Tomasz Różycki będzie docierał do granic, przekraczał je, aby finalnie je porzucić. Skąd taka uporczywość w byciu swoim własnym kartografem? Z historii rodzinnej, z historii tej części ziemi zwanej Europą Środkowo-Wschodnią. Babcia nie lubiła podróżować, stwierdza Różycki, i w tym jednym zdaniu mamy zebrany cały tragizm doświadczeń drugiej wojny światowej. Urodzona pod Lwowem w roku wybuchu pierwszej wojny światowej doświadczyła zmian granic, powstawania i upadku państw. Kolejni najeźdźcy, „agenci Historii” – jak pisze Różycki, będą popychali ją i jej najbliższych do przemieszczania się, ciągłego ruchu pod groźbą utraty życia. Nie ma sensu streszczać tej historii, zapiszmy ją zatem w swoistym trójkącie bermudzkim cierpienia: Auschwitz – Wołyń – jakieś nic niemówiące Oppeln, na które Polacy mówili „Opole”. Z Ziem Zabranych na Ziemie Odzyskane. Miejsce, do którego dotarła babcia Różyckiego było przecież wcześniej przez kogoś zamieszkane, a teraz zostało nagle puste. Obca na cudzym – tak można lapidarnie podsumować jej rodzinną wędrówkę. Tymczasowość była zatem cierniem, była wpisana w jej pragnienie stałości, zakorzenienia i niezmienności. Autor Próby ognia jednak – na przekor babci – podróżuje. Najpierw tam, gdzie niepotrzebny był paszport, a to oznaczało państwa należące do ZSRR, bo przecież innego świata nie było. A później paszport też był niepotrzebny, bo świat się gwałtownie rozszerzył… Podróże Różyckiego są zakotwiczone w tej dychotomii: „na co ci to całe jeżdżenie” oraz „świat się otworzył”. Paszport i jego blokujący brak, a później paszport i jego uwalniający brak, są doświadczeniem, którego młodsze pokolenie już nie rozumie. To poczucie rozdarcia (nie mogę – mogę) jest nieustannym zadziwieniem, które towarzyszy podróżom (bo przecież mogłoby ich nie być). Przyznaję, że lubię czytać autorów, którzy doświadczyli tej dychotomii świata zamkniętego, a później świata otwartego. Dla autorów tego pokolenia podróżowanie ma w sobie wciąż coś z urzekającej naiwności i zdumienia. Coś, co nic nie kosztuje, niczego także nie wymaga. Podróżowanie, czyli tropienie śladów swoich mistrzów i wydeptywanie własnej ścieżki staje się także zapisem pewnej wdzięczności. Próba ognia wpasowuje się w gwiazdozbiór książek wytyczonych przez innych autorów: Olgę Tokarczuk (Bieguni), Artura Nowaczewskiego (Hostel nomadów), Michała Milczarka (Donikąd. Podróże na skraj Rosji). Książka Różyckiego domyka (a być może nawet zamyka ostatecznie) podejmowane przez wymienionych autorów kwestie przemieszczania się, nasłuchiwania drogi i wsłuchiwania się w samego siebie. Jest to, podobnie jak w wymienionych książkach, podróż jednocześnie intelektualna, jak i mocno zanurzona w doświadczanie świata wszystkimi zmysłami. Niech zatem nie zdziwi czytelnika, że autor dzieli Europę na strefę wina, strefę piwa i strefę wódki, albo że zostawia pean (świetny i pyszny!) na cześć pierogów.
Własne, małe ordalia
Kiedy popatrzymy na rzeczy z oddalenia, pojawi się przed nami mapa. Szczegóły, którym nie przypiszemy znaczenia, po prostu znikną. Mapa jest więc rodzajem wyboru, i wybór ten skaże na nieistnienie coś, co jest nieistotne dla nas. Rzeczywistość – o ile to słowo nie jest zbyt impertynenckie – pozostanie jednak nietknięta. Mapa jest więc kłamstwem na temat rzeczywistości. Mapa jest selekcją, podobnie jak każde dzieło sztuki.
Próbę ognia można czytać po kolei, ale można też na wyrywki, otwierając gdzie bądź. Sprzyja temu zarówno ułożenie tekstów – ponumerowanych, na ogół niewielkiej lub średniej długości – które uporczywie wirują wokół kilku stałych tematów. Motywem przewodnim staje się scena przedstawiona na obrazie Pedra Berruguetego z XV wieku, który przedstawia cud w Fanjeaux, a związany jest z postacią Dominika Guzmana. Według przekazów księgi katarów i katolików wrzucono do ognia, ale tylko katolickie Pedra Berruguetego nie poddały się płomieniom. Średniowieczne ordalia, czyli sądy Boże, stają się dla Tomasza Różyckiego pretekstem do wypróbowania „wartości” pewnych tematów i autorów. Tym razem zamiast ognia, rzeczy zostaną poddane próbie czasu. Tej próbie – być może jeszcze bardziej okrutnej – autor poddaje system wierzeń katarów, unoszące się nad płomieniami książki, Pegaza i Bellerofonta, latanie, głód, Schulza, Kafkę, ale także meandry własnej historii rodzinnej. Z czasem motywy zazębiają się coraz bardziej, a labirynt, w który wprowadza Różycki, nawet jeśli nie upraszcza, to staje się coraz bardziej wciągający i ciekawy. Czytelny. Dodać należy szybko, że nie mamy tu do czynienia z udziwnianiem na siłę, z nadmiernym kombinowaniem, aby zaskoczyć czytelnika. Nawet jeśli niektóre wpisy są zbyt krótkie, urwane jakby w połowie myśli, to łatwo dostrzec konsekwencję takiego zapisu. Czyta się tak, jak się wędruje: niespiesznie. Pisze Różycki: „Popatrzmy na czytających, jak wyglądają. To jest moment wieczny. Czytanie jest – proszę wybaczyć cały patos tego stwierdzenia – przeżywaniem wieczności, ćwiczeniem jej. Albo inaczej: jest dywersją przeciwko śmierci”. Zapisane – zatrzymane. Przeczytane – ulatujące na moment z ręki śmierci. Tomasz Różycki przeprowadza swoje własne małe ordalia. Nie oszczędza siebie, gdy pyta raz po raz, że może za dużo tych książek – własnych i cudzych – i zagląda wtedy w płomienie. Przygląda się dziedzictwu europejskiemu i spaceruje po zapomnianych przez Historię podwórkach Europy Środkowo-Wschodniej – a wtedy poddaje własne tematy ordaliom czasu. Próba ognia zamyka się piękną sceną, którą – parafrazując Umberto Eco – można przybliżyć jako westchnienie: tyle szukałeś świętego Graala, a był nim stary kubek w pomarszczonych dłoniach twojego ojca. Lektura książki staje się dla czytelnika przejściem przez własne ordalia płomieni i czasu, z których wychodzi pojednany, oczyszczony i gotowy na wejście w świat.
Tomasz Różycki, Próba ognia. Błędna kartografia Europy, Wydawnictwo Austeria, Kraków – Budapeszt – Syrakuzy 2020.