24.06.2021

Nowy Napis Co Tydzień #106 / Epifanie Miłosza

W poezji Miłosza wraca od dawna – ale wyraźniej od lat wojny, natrętnie zaś w ostatnich dekadach – motyw (temat, obraz) nagłego objawienia, olśniewającej epifanii, którą poprzedza często wysiłek poety (na przykład bieg do celu). Zjawia się już w Opowieści z 1932 roku:

Aby w jednym mistycznym olśnieniu poznać serie obrazów, które ciało żywe

plus metal puszczony w ruch stwarza,

trzeba przymrużać oczy,

patrzeć na rzeczy z ich zewnętrznej strony.

 

(Opowieść, POCZ)Rozmaitość i niedostępność wydań utworów Miłosza zmusza do sięgania do kilku źródeł jednocześnie [w roku 1981, kiedy ukazał się ten esej na łamach „Tekstów”, istotnie utwory Miłosza były trudno dostępne z powodów polityki kulturalnej PRL. Zapis i układ fragmentów wierszy cytowanych w eseju poprawiono, a podpisy pod nimi ujednolicono tak, aby wskazywały tom, w którym po raz pierwszy został opublikowany dany utwór – przyp. red.].[1]

Po dwu latach w Pieśni:

[…] zgaśnie ruch powolny,

a rzeczywiste nagle się obnaży

i tarczą nowej, nieznajomej twarzy

spojrzy kwiat polny, kamień polny.

 

(Pieśń, TZ)

W Powolnej rzece (1936 rok), w nieco innej tonacji:

zanim się prawda wielka nie ożywi,

i staną w blasku jakiejś jednej chwili

wiosna i niebo, i morza, i ziemie.

 

(Powolna rzeka, TZ)

W okupacyjnej Pieśni obywatela:

A przecie byłem już nieraz tak blisko,

Sięgałem w serce metalu, w ducha ziemi i ognia, i wody,

I niewiadome odsłaniało twarz,

Jak odsłania się noc spokojna w strumieniu odbita.

I witały mnie lustrzane, miedzianolistne ogrody,

Które gasną, kiedy się je chwyta.

 

(Pieśń obywatela, OC)

W Mittelbergheim, które Miłosz napisał w roku 1951 we Francji:

Oczy mam jeszcze zamknięte. Nie goń mnie

Ogniu, potęgo, siło, bo za wcześnie.

Przeżyłem wiele lat i jak w tym śnie

Czułem, że sięgam ruchomej granicy

Za którą spełnia się barwa i dźwięk

I połączone są rzeczy tej ziemi.

 

(Mittelbergheim, ŚD)

Trzy lata później podobne przeżycie zostaje zapisane w prozaicznym Esse. Poetę poraża jakby twarz kobiety spotkanej w metrze:

Wchłonąć tę twarz, ale równocześnie mieć ją na tle wszystkich gałęzi wiosennych, murów, fal, w płaczu, w śmiechu, w cofnięciu jej o piętnaście lat, w posunięciu naprzód o trzydzieści lat. Mieć. To nawet nie pożądanie. Jak motyl, ryba, łodyga rośliny, tylko rzecz bardziej tajemnicza. Na to mi przyszło, że po tylu próbach nazywania świata umiem już tylko powtarzać w kółko najważniejsze, jedyne wyznanie, poza które żadna moc nie może sięgać; ja jestem – ona jest. Krzyczcie, dmijcie w trąby, utwórzcie tysiączne pochody, skaczcie, rozdzierajcie sobie ubrania, po­wtarzając to jedno: jest!

 

(Esse, Wiersze rozproszone 1953–1954)

I znowu po paru latach, już w Berkeley:

Tak, to prawda, nikt nie pojął społeczeństwa ni miasta

[…] Ale kiedy życie się strawi na jednej nadziei;

że w jakiś dzień już tylko ostrość i przezroczystość,

To, bardzo często, żal.

 

(Nigdy od ciebie, miasto, GZ)

Jeszcze tylko dwa przytoczenia, gdzie mowa o podobnych olśnieniach czy rewelacjach. Podobnie jak poprzednio, pozostają nieokreślone, niezabarwione erotycznie czy religijnie:

Olbrzymia lipcowa noc smakiem deszczu zaprawiła usta i wrócone było dzieciństwo za mostami koło Puybrun.

[…]

Niepojęta moc mnie nosiła, jedno stulecie minęło, usłyszałem bijące w ciemności serce umarłych i żywych.

 

(Na trąbach i na cytrze, MBI)

 

Natrafiłem na to, przechodząc ulicą, i wydało mi się to jak wyjawione ludzkie przeznaczenie.

 

Ale nie miało nazwy i przypominała mi się inna taka chwila, dla której słów szukałem, aż znalazłem po dwudziestu latach.

 

Zacznę teraz na nowo i dążyć będę na jawie i we śnie, tylko że tym razem, jak myślę, powie stop kończący się czas.

 

(Natrafiłem na to, GWSIKZ)

Tyle tych chwil, tyle cytatów! Można by przytoczyć wielokrotnie więcej. Poeta mówi o czymś dla siebie elementarnym. Elementarnym dla niego jako poety właśnie. Momenty olśnienia, objawienia warunkują powstanie wiersza, każą przez dziesiątki lat „szukać słów”. Stanowią też coś, co powinno zostać powtórzone, odtworzone. Miłosz chce, aby odnowiły się podobne doznania, powiada wyraźnie, że na tym oczekiwaniu strawił życie. Stara się dalej „sięgnąć […] granicy” i dążyć będzie „na jawie i we śnie” do przeżycia, które określa jako „to”. Takie chwile stanowią zatem bodziec i cel twórczości. Co je cechuje? Przede wszystkim przysługuje im przekonanie o prawdziwości; poecie odsłania się „rzeczywiste”, objawia „niewiadome”, osiąga on – w widzeniu świata – „ostrość i przezroczystość”. Ta prawda objawia się przez związek rzeczy i dzięki niemu. W „blasku jednej chwili” stanąć mają jednocześnie żywioły i pory roku. O ziemi, ogniu i wodzie mówią także fragmenty stylizowane na zaklęcia. Twarz kobiety chciałby poeta mieć „na tle […] gałęzi […] murów, fal, płaczu, śmiechu”, w rozmaitych momentach czasowych, słowem, w jej bytowej zupełności. „Niepojęta moc” pokonuje zatem czas i przestrzeń, sprawić może nawet, że uobecniają się tak umarli, jak żywi. Epifanie zdają się mówić o „wyjawionym ludzkim przeznaczeniu”. Ale – dodać należy – cechuje je także znikliwość, przelotność, fantasmagoryczność. Mowa o „ruchomej granicy” i ogrodach, które „gasną, kiedy się je chwyta”. Trudno też takie chwile ująć w słowa; nigdy jednak poeta nie wątpi o wartości i realności tych krótkotrwałych objawień.

Jak je rozumieć? I cóż one objawiają?

1.

Interpretowano je czasem symbolistyczniePor. W.P. Szymański, Neosymbolizm, Kraków 1973, s. 367–370.[2]. Dowodem byłyby przedwojenne (poetyckie, nie krytyczne!) formuły Miłosza. Poezji przypisana bywa nieokreślona moc poznawcza: „i niewiadome odsłaniało twarz”. Sięganie do „serca metalu”, zaklinanie „ducha ziemi” może nasuwać myśl o tajemnym świecie odpowiedników, w który wglądał – po romantykach – poeta symbolistyczny. Albo też o „duszy świata”, gdzie łączy się obiektywne z subiektywnym, teraźniejsze i przeszłe, jawa i sen. Albo nawet – kto wie? – o oglądzie istoty? O estetycznej doskonałości epifanii Miłosza świadczy bogactwo i związek składników, sposób, w który „spełnia się barwa i dźwięk / I połączone są rzeczy tej ziemi”. Co oznacza słowo „spełnia”? Może: osiągając najwyższą intensywność, zbliża się do swej esencji… W wielu bałwochwalstwach sztuki, tak licznych na przełomie wieków, trafiamy na podobne ambicje i sformułowania. Mallarmé patrzy na irysy i dostrzega:

Gloire du long désir, Idées

co pozwalają:

D’ouir tout le ciel et la carte

Sans fin attestés sur mes pas

 

(Prose pour des Esseintes, Gallimard 1926, s. 404–405)

Proust pragnie „dzięki któremuś z absolutnych podobieństw między teraźniejszością a przeszłością znaleźć się w jednym otoczeniu, gdzie [zdołałby] żyć i radować się treścią świata, to znaczy poza czasem”M. Proust, W poszukiwaniu straconego czasu, t. 7: Czas odnaleziony, tłum. J. Rogoziński, Warszawa 1963, s. 243.[3]. A nasz Witkacy? Czy nie fundował doświadczenia estetycznego na kontemplacji – ależ tak, kontemplacji – metafizycznej Tajemnicy Istnienia? Zapewne, nie wolno tych doktryn sprowadzać do wspólnego mianownika. Coś je wszakże łączy: przekonanie, że poezja – własną mocą – odsłania niepoznawalne inaczej źródła (cechy, struktury) bytu i tym samym wchodzi na miejsce religii. Czyżby tak właśnie było u Czesława Miłosza, którego Oskar – symbolista szczególny, ale przecie symbolista – wprowadzał w światową sztukę?

Jestem przekonany, że nie. Cała ta dygresja po to tylko, aby przypomnieć, że pamiętam o tej możliwości interpretacyjnej. Możliwe, prawdopodobne nawet, że estetyczna metafizyka kiedyś Miłosza kusiła. Zwracał się jednak przeciwko już w roku 1938 i najzupełniej jasno. ,,My wszyscy zbyt pragniemy wiedzy metafizycznej, czyhamy na chwilę poznania, na nagły błysk objawienia, który odkryje sens, utracony niepowrotnie sens świata i naszego życia na ziemi” – pisał, znamiennie przytaczając Maritaina: ,,Szaleństwem bowiem jest szukać w sztuce słów życia wiecznego i uciszenia serca”Inspiracje Maritaina są szczególnie trudne do rozplątania, ponieważ francuski filozof, który niewątpliwie Sztuką i mądrością pomógł Miłoszowi w określeniu miejsca sztuki (poezji) w kulturze, poszedł następnie, w swej teorii poezji, w nieco innym kierunku, odnosząc się łaskawiej do symbolizmu i rozmaitych awangardowych kierunków. Sprawa na dzisiaj zbyt szczegółowa, choć niepozbawiona znaczenia.[4]. I dodawał: ,,Upadek szacunku dla sztuki da się wytłumaczyć także zapoznawaniem tego prawa (rozróżnienia między celem twórcy, finis operantis, który zwykle pozaartystyczny bywa, oraz dzieła, finis operis) przez artystów, którzy ze swego rzemiosła czynią nie służkę, ale znak mający ich odróżnić od cuchnącej i tragicznej masy, tarczę dla kompleksów, differentia specifica wybranych”C. Miłosz, O milczeniu, ,,Ateneum” 1938, nr 2, s. 139–142.[5]. Parę słów wy­jaśnienia. Kiedy Miłosz potępia „wiedzę metafizyczną”, myśli nie o metafizyce w ogóle, szeroko i tradycyjnie pojmowanej. „My” to przecież poeci… Mówi zatem o metafizycznej interpretacji poezji, o kapłaństwie sztuki. Jej ezoteryczny język (odziedziczony po symbolizmie – wtrąca Miłosz – i zeświecczony przez awangardę) miałby umożliwiać rozmowy z duchem świata, dawać wstęp do uniwersum idei, odsłaniać tajemnice bytu. Takich ambicji Miłosz nie przestaje wyklinać i wyszydzać. Odżegnuje się tym samym od symbolizmu.

Czym więc są momenty olśnień i objawień? Niczym innym jak – dostępnymi każdemu – chwilami doznań zmysłowych tak intensywnych, że prowadzą do roztopienia się podmiotu w przedmiocie. Przedmiotem jest to, co jawne zmysłom, bezpośrednio doświadczane; nie zaś empireum idei, siatka odpowiedników czy metafizyczna struktura, do których pozwalałaby dotrzeć poezja (czy w ogóle sztuka). Poezja jest może sekretem, ale nie mówi o niczym, co tajemne; cieszy się i syci światem codziennego doświadczenia. Nie jest tym, co „w trzech kropkach mieszka, za przecinkiem” – podrwiwa Miłosz w Traktacie poetyckim:

Płynie, faluje nieprzetłumaczalne.

Ersatz modlitwy. Tak odtąd zostanie.

Wzbroniony będzie oddech zwykłej składni.

„Phi, publicystyka, niech mówi prozą”.

Aż kiedyś, w szkołach nowej awangardy,

Odkryciem nazwą postarzały zakaz.

 

(I. Piękne czasy, TP)

Znamienne jest umiłowanie jednorazowego zjawiska, niepowtarzalnego przypadku. Tym, co skupia uwagę poety, nie jest „pełnomocnik idei lisa w płaszczu podbitym uniwersaliami”, ale konkretny lis, spotkany przed czterdziestu laty koło „kamienistych jelniaków niedaleko wioski Żegary” [Na trąbach i na cytrze, MBI]. Inaczej: nie idea, nie pojęcie, ale okaz indywidualny, istnienie poszczególne. Momentów objawienia spodziewać się można tylko od punktualnych doznań zmysłowych: nihil est in poesis quod non fuerit in sensuNie ma nic w umyśle, czego by przedtem nie było w zmysłach (łac.).[6]. Co też Miłosz wielokrotnie powtarzał:

Gdybym ja mógł weneckie kurtyzany

Opisać, jak w podwórzu witką drażnią pawia

I z tkaniny jedwabnej, z perłowej przepaski

Wyłuskać ociężale piersi, czerwonawą

Pręgę na brzuchu od zapięcia sukni,

Tak przynajmniej jak widział szyper galeonów

Przybyłych tego ranka z ładunkami złota;

[…]

To bym nie zwątpił. Z opornej materii

Co da się zebrać? Nic, najwyżej piękno.

 

(Nie więcej, KPIIW)

 

Opisywać chciałem ten, nie inny, kosz warzywa z położoną w poprzek rudowłosą lalką poru.

I pończochę na poręczy krzesła, suknię zmiętą tak, a nie inaczej.

Opisywać chciałem ją, nie inną, śpi na brzuchu upewniana ciepłem jego nogi.

[…]

Nadaremnie próbowałem, bo zostaje wielokrotny kosz warzywa.

I nie ona, której skórę właśnie może ja kochałem, ale forma gramatyczna.

 

(Na trąbach i na cytrze, MBI)

Stąd wniosek: dla Miłosza język uogólnia, sprowadza zmysłowe do pojęciowego, jednostkowe do powszechnego. Co przynosi – w dzie­dzinie sztuki – zdolność uogólnienia? Porządek intelektualny (,,formę gramatyczną”) i przyjemność estetyczną (,,najwyżej piękno”). Ale zadaniem poezji – a przynajmniej jego poezji – jest coś innego jeszcze. Mianowicie „ocalanie”, czyli zachwycanie czytelników tym, co jednorazowe i niepowtarzalne. Poeta używa języka inaczej niż człowiek praktyki lub nauki; nazywa indywidualne, odwracając tendencję do uogólnienia. Stąd wrażliwość poety na odmiany mowy, czerpanie z ogromnej obfitości stylów i idiolektów. Bo w tej obfitości przechował się – choćby przyćmiony… – ślad jednorazowości mówiącego… i jednorazowości rzeczy, o której mówił.

Również poetyka Miłosza zbudowana jest na miłości szczegółu. Polega ona, jak spostrzegł już Wyka, na quasi-filmowym szeregowaniu obrazów, zestawianiu punktowych doznań i spostrzeżeńK. Wyka, Ogrody lunatyczne i ogrody pasterskie [w:] tegoż, Rzecz wyobraźni, Warszawa 1977, s. 269. Pierwodruk: „Twórczość” 1946, nr 5.[7]. Opiera się o synekdochę, pars pro toto, o wszelkie figury metonimiczne. Z ptaka, dnia, człowieka, budowli zostają dziób, chwila, ręka i usta, mosiężne lwy dekoracyjne: w zakończeniu Ody do ptaka dwie tylko przenośnie na zwrotkę, a erotyczny rezonans wzbudzony aluzyjnie, niedopowiedzeniem:

Ale dziób twój półotwarty zawsze ze mną.

Jego wnętrze tak cielesne i miłosne,

że na karku włos mi jeży drżenie

Pokrewieństwa i twojej ekstazy.

Wtedy czekam w sieni po południu,

Widzę usta koło lwów mosiężnych

I dotykam obnażonej ręki

Pod zapachem krynicy i dzwonów.

 

(Oda do ptaka, KPIIW)

Zdarzenia przeciwstawia Miłosz prawom, jednostki – społeczności (historii), całościom – fragmenty, nadające swoistość powtarzalnemu zjawisku, widokowi czy zachowaniu ludzkiemu. Uderza gust do rzadkich nazw, słów i zwrotów, użytych kiedyś, w zapomnianym stylu czy narzeczu, nieobecnych w języku praktycznie pożytecznym. Także wstręt do polszczyzny zeszmaconej, instrumentalnie zautomatyzowanej. Trafiają się przytoczenia użyć jednorazowych, nie bardzo nawet zrozumiałych dla czytelnika, jak na przykład:

(Jak mój biedniaszka Alik nazywał, priwáł)

 

(Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada: II. Pamiętnik naturalisty GWSIKZ)

– odniesione do popasu w Sarlat, miasteczku we francuskiej prowincji Perigord. Poezja Miłosza jest w gruncie rzeczy anegdotyczna i autobiograficzna; odwołuje się stale do osobistych czy jednostkowych doświadczeń, zwłaszcza lektur i podróży, co zmusza do komentarza bardziej niż sięganie po stylizację i kostium historyczny, na co swego czasu kładł tak silny – chyba za silny? – nacisk BalcerzanE. Balcerzan, Polaryzacje sztuki poetyckiej [w:] J. Błoński, Odmarsz, Kraków 1979, s. 216–220. Pierwodruk: „Miesięcznik Literacki” 1974, nr 1.[8].

Już nieraz padło najważniejsze słowo: jednorazowość. Poetyckie jest to, co się nie powtarza, co nie wchodzi we wzór ogólny. Jesteśmy na antypodach symbolizmu. Szczegół nie zdradza żadnych zagadkowych związków z wszechbytem, nie czerpie uczuciowej mocy z reprezentowania porządku świata, archetypu, idei. Jego siła w wyłączności i niepowtarzalności. Albowiem najbardziej rzeczywiste – pierwotnie rzeczywiste – są doznania rzeczy. Już w Świecie pisał Miłosz:

Nadzieja bywa, jeżeli ktoś wierzy

Że ziemia nie jest snem, lecz żywym ciałem

I że wzrok, dotyk ani słuch nie kłamie.

[…]

Niektórzy mówią, że nas oko łudzi

I że nic nie ma, tylko się wydaje,

Ale ci właśnie nie mają nadziei.

 

(Świat. Poema naiwne: Nadzieja, OC)

Tylko przez to, co jednorazowe, sięgamy bytu; cóż innego znaczy formuła: ,,z ruchu podjąć moment wieczny”? (Notatnik: Brzegi Le­manu [WR 1953–1954]). I właśnie dotarcie do bytowej jednorazowości wywołuje poetycką epifanię. Miłosz pisze expressis verbis: ,,Pamięć bywa uważana za matkę wszystkich Muz: Mnemosyne mater musarum. Przekonałem się, że tak jest rzeczywiście i że doskonałość wzywa, kusi, niedosięgalna, a jest nią zapamiętany szczegół – gładkie drzewo poręczy, wieże widziane przez lukę w zieleni, promień słońca w wodzie tej, a nie innej jeziornej zatoki. Ekstaza, w wierszu, malowidle, czy bierze się z czego innego niż z zapamiętanego szczegółu?” (ZU 24). Dalszy ciąg cytatu odkładam na później. Tymczasem podsumuję: poetyckie zachwycenie płynie ze zmysłowej, cielesnej intensywności doznawania rzeczy w ich zewnętrzności i jednokrotności, nie zaś w ich sekrecie i idealności. Miłosz nie kocha duszy świata, ale jego skórę.

2.

Jak łatwo spostrzec, w tych epifaniach zjawiają się często nuty erotyczne, na powierzchnię wiersza przedziera się zgoła brutalna seksualność (na przykład w Odzie do ptaka). Zawinił głównie Miłosz, ale ja również, chcąc oszczędzić przytoczeń. Ale jeszcze się trzeba nad tym zastanowić. Miłosz należy do – jakże nielicznych! – poetów, którzy obywali się bez liryki miłosnej. Tym pilniej wypada szukać skrytych przejawów Erosa! Przyjrzyjmy się ponownie wyprawom po objawienie, zwłaszcza zapisywanym po 1960 roku:

Z jakąż to wielką wiedzą skręcam w Arsenalską i raz jeszcze otwieram oczy na daremny koniec świata?

 

Przez pokoje z szelestem jedwabi, jeden, drugi, dziesiąty, biegłem nie zatrzymany, bo wierzyłem w ostatnie drzwi.

 

Ale wykrój ust i jabłko, i kwiat przypięty do sukni było wszystkim, co poznać i wziąć było dano.

 

(Miasto bez imienia, MBI)

 

[…] bo z miłosnych pożądań jest wzięte zwątpienie i wiele żalu.

 

A biegnie się i żegluje z archipelagu na archipelag w nadziei, że jest gdzieś miejsce niewzruszonego posiadania.

 

Aż gasną świeczniki w pokojach Heloizy albo Annaleny, anioły dmą w trąby na stopniach rzeźbionego łoża.

 

(Na trąbach i na cytrze, MBI)

Heloiza była Abelarda, Annalena zaś – Oskara, Venceslava de Lubicz Miłosza.

W jednym wspólnym śnie ludzi mieszkają włochate zwierzęta.

 

Jest to las duży i bezpieczny, a każdy, kto tam wejdzie, czołga się aż do rana samym środkiem gęstwiny.

 

[…]

 

Odczute ze zdumieniem jest „ja” w biciu serca, ale tak szerokie, że nie wypełni go cała ziemia z jej wiosną i latem.

 

(Na trąbach i na cytrze, MBI)

 

Kochankowie idą rano ścieżką nad wioskę i oglądają górską dolinę, triumfalni, olśnieni sobą i swoim udziałem z ziemi żyjących.

 

[…]

 

I kiedy schodzą, nagle widzą w obramieniu sosen dachy dwóch wież jaśniejące błękitno-zieloną miedzią i odzywa się cienki głos niedużego dzwonu.

 

Ten klasztor i małe auta wysoko nad nim na drodze, i w słońcu dźwięk, i znowu cisza.

 

Jak początek objawienia, ale jakiego, nie wiedzą, bo nigdy nie postąpi dalej niż początek.

 

(Osobny zeszytPierwodruk [w:] „Kultura” 1979, nr 10, s. 6.[9]: Strona 18, HOP)

A więc Eros umożliwia poezję. Więcej, Eros jest poezją, przynajmniej poezją pierwszą, naiwną, naturalną; przynosi „początek objawienia”, energię, która pozwala kochać… kochać rzecz, widok, kobietę, zawsze szczegół (część świata, którą wyróżnia pożądanie), zawsze istność pojedynczą. W Ziemi Ulro opowiada Miłosz, jak – sześcioletni – zakochał się w wiewiórce.

Kochać się w drewnianej wiewiórce! A czyż nie kochałem się później w ilustracji, w ptaku, w poecie, w słowach jednej linijki spiętych rytmem? Zaryzykuję nawet twierdzenie, że mój Eros był zazdrosny i nie lubił, kiedy zwracałem moje afekty do ludzkich istot, bo chciał mnie wykształcić na sługę absolutnego, który byłby zakochany we wszelkiej rzeczy, jaka istnieje, każdej z osobna i wszystkich razem (ZU 38).

W mowie wiązanej wygląda to tak:

Nie ukrywam, że wszystkie kwiaty, jakie są

Chciałbym zjeść i zjeść, jakie są, kolory.

Czterdzieści lat pochłaniam ten świat nadaremnie,

A wystarczyłoby tego na tysiąc.

Tak, być poetą pięciu zmysłów chciałbym,

Dlatego sobie zabraniam nim zostać.

 

(W Mediolanie, KPIIW)

Łakomstwo Erosa, chociaż poezji niezbędne, zostaje zatem zabro­nione, gorzej… zlekceważone. Jest początkiem, dzieciństwem, złudzeniem. Dlaczego? U Miłosza miłosne przeżycie nie zaciera, nie wygasza poczucia „ja”, nie roztapia jednostki w anonimowej rozkoszy. Przeciwnie, ujawnia to zaborcze ego, o którym tak często wspomina w wierszach. ,,Odczute ze zdumieniem jest «ja» w biciu serca”. Nawet – zwłaszcza? – dziecinne ego chce zagarnąć świat dla siebie, pochłonąć kąsek smaczny, wiewiórkę, blask słońca, słowem, wszelką materialność. Praca słowa, nazywanie, nie jest pierwotnie niczym innym. W zdumiewającym wyznaniu pisze poeta, że nazwać matkę

[…] innym imieniem niż dawnej, dziecinnie jedynym,

Jest to i siebie samego zmierzyć, zapomnieć, policzyć.

O, co się stało i kiedy z principium individuationis?

Gdzie zapach ajeru nad rzeką, mój tylko i dla nikogo?

 

(Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada: IV. Nad miastami, GSWIKZ)

Poeta musi nazwać matkę dawnym, jedynym imieniem, inaczej zostanie policzony w tłum, zmierzony, zapomniany… Bo imię nowe, pospolicie stosowane, uogólnia i strąca w abstrakcję, pozbawiając jednostkowości, którą ocalić może tylko poezja. Jak ocalić principium individuationis? Za sprawą „ajeru nad rzeką”, który był „mój tylko i dla nikogo”… Zgodnie ze Świętym Tomaszem, właśnie materialność funduje principium individuationis. Więc ego, Eros, materia, poezja stoją po jednej stronie? Tak, i w tym właśnie dramat, w tym źródło osławionego „manicheizmu” Miłosza. Podsumowane to może najlepiej w tym oto fragmencie:

Ale będę wyrwany do tablicy, któż odgadnie w jakich latach.

Kreda łamie się w palcach, odwracam się i słyszę mój, chyba mój, głos:

„Biała jak końskie czaszki na pustyni, czarna jak tor

międzyplanetarnej nocy

Nagość, nic więcej, bezobłoczny wizerunek ruchu.

Eros to był, który splatał nam girlandy z kwiatów i owoców,

Lite złoto sączył ze dzbana w zachody i wschody słońca.

On to prowadził nas między słodkie krajobrazy

Nisko nawisłych gałęzi u strumieni, wzgórz łagodnych,

I wabiło nas echo dalej, dalej, kukułka obiecywała

Miejsce, gdzie nie ma tęsknoty, w gęstwinie schowane.

[…]

Tak, tylko zachwyt, Eros. Więc krwi alchemiom zawierzyć,

Dziecinną ziemię ułudy poślubiać na zawsze?

Czy znosić gołe światło bez barw i bez mowy,

Które niczego nie chce, donikąd nie wzywa?”

 

(Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada: II. Pamiętnik naturalisty, GSWIKZ)

Jest tu mała antologia ulubionych obrazów Miłosza: łagodne podwileńskie wzgórza, scena u strumienia, kukułka (ptak) w zagajniku, girlandy ślubnej uczty… przeciwstawione nagiemu, pozbawionemu atrybutów ruchowi fizyków, intelektualnemu światłu „bez mowy”, więc bez poezji. Nagość ujmowana dwojako: raz stanowi czarno-biały „wizerunek ruchu”, raz barwną, owszem, ale dziecinną ułudę Erosa. Wewnątrz poetyckich epifanii rysuje się i poszerza pęknięcie.

Pojawia się tradycyjnie chrześcijański motyw przyrodzonego skażenia. Doczesność jest nietrwała, owszem. Jawi się także w kształcie ułudnym, dziecinnym. Przede wszystkim jednak jest niewspół­mierna do pragnienia, do potrzeby człowieka. Rozmaicie można to pragnienie nazywać. Można powiedzieć za Heideggerem, jak ks. Sadzik, że także dla Miłosza „byt jest owym odsłaniającym się, które ostatecznie nigdy się w pełni nie odsłoni” (ZU 16). Ale Miłosz nie jest filozofem, w którym bezradność poznania budzi egzystencjalną trwogę. Jest poetą, który pragnie zatrzymać, uchować byt – czy może po prostu własne życie – w tym jego zachwycającym pięknie. Potrzeba to zaborcza i cielesna, nieskrywająca wcale zmysłowego zakorzenienia. Właśnie w jawności, z którą duchowe wynurza się u Miłosza z cielesnego, tkwi prawda i potęga jego poezji, jej dotykalna niemal, mickiewiczowska rzetelność.

Człowiek pragnie więcej, niż może otrzymać. Kocha więcej, niż zdoła posiąść. Może więc to, co zostało mu dane do kochania, jest złe, stworzone przez złośliwego demiurga, kto wie, czy nie na człowiecze pośmiewisko? Po miłosnych scenach zjawiają się rozmaici diabłowie i zapraszają do szyderczego tańca śmierci (np. Na trą­bach i na cytrze, Miasto bez imienia [MBI]). Ale ileż mają wcieleń wysłannicy ciemności, skoro pustoszą fizykę i erotykę, faunę i filozofię! Diabłowie bywają zwykle u Miłosza przedstawicielami pustki, nicości, nie synami zakazu (,,widziałem nieobecność; mocarstwo przeciw-spełnienia; karę utraconej na zawsze obietnicy”, Jak było [MBI]). Prowadzą w nic, kuszą do nieistnienia, jak już w Rozmowie na Wielkanoc 1620 roku [KPIIW]. Albo nawet jak w autotelicznym wierszu Do księdza Ch. [TZ], gdzie „morze nicości” godzi zbuntowa­nego ucznia z ascetycznym katechetą.

Ale może człowiek źle pragnie, źle kocha? Od doczesności jakże się oderwać, zwłaszcza artyście; bez rzeczy nie ma poezji, nie ma sztuki. Czymże jest jednak sztuka, jeśli nie ocala? Dekadenckim zbieraniem piękna z powłoki rzeczy? Albo jest na potępienie artysty, skoro rodzi ją grzech, grzech samolubnej miłości do własnego ego, uwielbienie principium individuationis, zgoda na zaborczość Erosa? Takie właśnie pytania obracają wiersze Miłosza. I nie ma jednej od­powiedzi, bo miłość i nienawiść do życia splatają się nierozerwalnie, zaś dojmujące odczucie bólu i zła nie znaczą, że poeta chce „się tutaj przedstawić jako zwolennik manicheizmu w jego formach znanych nam z historii. Myślę tylko, że pewien komponent manichej­ski jest nam i potrzebny, i trudny do uniknięcia” (ZU 199). Zło jest niezbywalnie obecne w roztrząsaniu losu, w poetyckiej kombinatoryce Miłosza. Zapewne byłoby to lepiej i spokojniej rozumiane w XVII wieku niż dzisiaj, kiedy „wielkie ilości chrześcijan, z biciem w bębny, ze sztandarami, pod przewodem swoich teologów, przechodzą i będą przechodzić do obozu Człowieka-boga, nie wiedząc albo nie pamiętając o drodze odwrotnej, jaką kiedyś przebył Teodor Dostojewski” (ZU 199).

Tylko dwa przykłady, ale z przypomnieniem, że w poezji, której twórca mówi wieloma głosami, żadnego nie można uznać za najbardziej wiarygodny. W okupacyjnych Głosach biednych ludzi pojawił się Adrian Zieliński. Musiał go Miłosz dobrze czuć w sobie, skoro jego nazwiska użył w Polsce jako pseudonimu jeszcze na początku 1980 roku!

I zrywa się wewnętrzny przytłumiony wicher

Pieśnią pochlebczą:

Jakże ty mądry jesteś, Adrianie,

Że tobie jak staremu chińskiemu poecie

Wszystko jedno, co jest, jakie tysiąclecie,

Patrzysz na kwiat i uśmiechasz się.

 

(Pieśń Adriana Zielińskiego, OC)

Pochwała Adriana, oczywiście ironiczna, kończy się „zdradą” i uderzeniem gromu. Z ironią także liczy siebie samego Miłosz między japońskich rzemieślników

Układających wiersze o kwitnieniu wiśni,

O chryzantemach i pełni księżyca.

 

(Nie więcej, KPIIW)

Orient jest dla poety krainą sceptycyzmu, rezygnacji, estetyzmu; może trochę podobnie Francja, ,,Chiny Europy”, jak żartował w Traktacie moralnym [ŚD]? Tam, gdzie przestano myśleć o Obietnicy, o Królestwie… sztuka nabrała rozsądku i ograniczyła się do wyrobu różowych spodeczków i kwiecistych filiżanek, słowem, do czysto estetycznych przyjemności. Spodeczki i filiżanki miażdży historia, jak w Piosence o porcelanie [ŚD]. Ale smutniejsze może, że nie mają one przywileju obecności właściwego przedmiotom wielkiej sztuki… oraz istnieniu ożywionemu nadzieją (Oeconomia divina [GWSIKZ]).

Groźniejsza druga możliwość: pakt sztuki ze złem, niemal nieuchronny, ponieważ trudno jej wyprzeć się zaborczości Erosa, pychy twórczego ego. Już w Powolnej rzece [TZ] poeta nosił płaszcz Konrada buntownika: zaś „pogarda” jest u Miłosza słowem wysoce znaczącym, słowem, które staje w gardle, ale wypluć się nie pozwala. W Mistrzu [KPIIW] pojawia się Haendel jakiś czy Palestrina, twórca muzyki „anielskiej”, muzyki, która nas „wywyższa / Ponad to, czym jesteśmy”. Ale ta muzyka została okupiona, ba – zrodzona z doświadczenia, które przypomina niewyraźnie historię Fausta i Małgorzaty:

Czy Bóg chce, żebyśmy gubili duszę,

Bo tak ma tylko dar nieskazitelny?

 

Mowa aniołów! Nim wspomnisz o Łasce,

Bacz, abyś innych i siebie nie zwodził.

Co z mego zła powstało, to tylko prawdziwe.

 

(Mistrz, KPIIW)

Jak trwałe, jak dręczące to przekonanie, że sztuka nie jest bezkarna, że zmusza do zanurzenia w zło, dowodzą wiersze z Kalifornii, zwłaszcza z tych lat, kiedy mogło się zdawać, iż

Tym razem był to naprawdę koniec Starego i Nowego Testamentu.

 

(Jak było, MBI)

Przytoczę tylko W drodze, gdzie celem wędrówki będą znowu „nadzy klęczący” przy źródle, zaś biblijne reminiscencje – jabłko wiadomości, garncarzowa rola, wydziedziczenie z proroctwa – padają niby przekleństwa: czasu? losu?

Do czego powołany? Dla kogo powołany? Wielki Boże, na oślep, przez widnokręgi z bawełny,

 

Fatamorgany rudych łusek na warowniach nadmorskich prowincji,

 

Przez dym palonego wina nad łożem potoków albo błękitną myrrę przygasłych kościołów.

 

Do niedosiężnej kotliny ocienionej na zawsze słowami, gdzie nagich klęczących obmywa źródło nierzeczywiste.

 

Bez jabłka wiadomości na wirażach od ziemi do nieba i od nieba w krew zeschłą garncarzowej roli.

 

Wydziedziczony z proroctw, spożywają swój chleb w południe pod sosną wysokopienną mocniejszą od nadziei.

 

(W drodze, MBI)

W ekstazie szczegółu, w umiłowaniu jednorazowej rzeczy, w tym jabłku, w którego swoistość i realność tak chciał Miłosz wierzyć wbrew Gombrowiczowi, który widział formy umysłu tam, gdzie po­eta wchłaniał „blask, sok, róż dni” – w tym zatem arcyrzeczywistym jabłku czai się, także lub nawet zwłaszcza za sprawą poezji – robak grzechu i zwątpienia.

3.

Bardzo to wszystko grubo powiedziane. Miłosz wypowiada się stale ustami sobowtórów, partnerów i przeciwników. Ale nawet sobowtóry są sobowtórami chwili, nie sobowtórami głębi. Poeta jednorazo­wości unika jak może jednoznaczności. Zapewne sam czuje się wielokrotny, rozmnożony; dopiero w dziesiątkach odbić chwyta prawdę własnego przeznaczenia. Tej poezji nie można przyszpilić, jawi się czytelnikom w ciągłym widmie przekształceń. Nawet zwyczaj przemawiania cudzymi (lub momentalnymi) ustami można wykładać dwojako. Albo łakomstwem świata, miłością szczegółu, który musi być związany z jednorazowym wypowiedzeniem. Albo też stałą oscylacją między zachwytem a zwątpieniem; podmiot liryczny zmieniałby się wtedy w manichejskich przekształceniach. Dialogowa struktura wielu wierszy zdaje się często pochodną tej oscylacji, która przeprowadza mówiącego przez niezgodne postawy, nastroje, tonacje. A więc własne słowa też muszę brać cum grano salis. Nie dlatego, abym uważał je za mylne. Dlatego, że każde stwierdzenie trzeba by wycieniować, uwzględniając bardzo szerokie pasmo wariantów… Ktokolwiek dłużej obcował z poezją Miłosza, dobrze wie, o czym mówię. I nie przypadkiem po przyznaniu nagrody Nobla tylu poetów czy krytyków bezradnie wychwalało „bogactwo” i „rozmaitość” tej twórczości.

Jednak pytanie czeka dalej rozstrzygnięcia. Jak sprawić, aby te epifanie, ocalające jednokrotność i przesycone Erosem, a zatem krótkotrwałe i niewystarczalne, choć z momentalności i cielesno­ści czerpiące siłę… aby te ocalające epifanie same z kolei zostały ocalone? Miłosz powiada: „Ekstaza, w wierszu, w malowidle, czy bierze się z czego innego niż z zapamiętanego szczegółu? I jeżeli dystans jest istotą piękna, bo przez dystans rzeczywistość zostaje oczyszczona – oczyszczona z woli życia, z całej naszej drapieżnej żądzy posiadania i władania […] to właśnie dystans osiąga się wtedy, kiedy świat ukazuje się we wspomnieniu” (ZU 24–25). Ale zaraz dodaje, że wspomnienie poetyckie – właśnie poetyckie – nie jest dzieckiem „nihilizującej pamięci”, zdolnej tylko ludzi w cienie zamieniać i wywoływać blade migawki z przeszłości. Musi ono splatać się z aktem wyobraźni, która mgnienie wyrywa, ,,by tak rzec, z gardła ruchowi” (ZU 25). Inaczej mówiąc, pisarz powinien zakładać ,,z góry, że będzie wysnuwać baśń” albo też utonie w mdłym pamiętnikarstwie. Współzależność pamięci i wyobraźni znali wszyscy, co roz­myślali nad pracą poety. Ze swoich doświadczeń wywodzili czasem, jak Proust, piękne metafizyczne domysły. W tym zatem rozróżnieniu Miłosz idzie śladami poprzedników. Ciekawsza – zwłaszcza dzisiaj, kiedy w sztuce pełno opętanych własnym ego

Daimonizomenoi, czyli biesujących

 

(Lektury, GSWIKZ)

i za znamię talentu uchodzą często

Drgawki, na ustach piana, zgrzytanie zębami

 

(Lektury, GSWIKZ)

– ciekawsza moralna interpretacja pojęcia dystansu, dobrze znanego w estetyce. Porzucenie „żądzy posiadania i władania” nie tylko uwalnia poetę od poczucia winy, ale – co może dla dzieła ważniej­sze – nadaje mu jakość obecności, wyrywając je „z gardła ruchowi” i przenosząc jakby w bezczas. „Posiadanie i władanie” ma u Miłosza wyraźną barwę erotyczną. Czy zatem nie można by zaryzykować roz­różnienia między amor a caritas? Poezja wyrasta z miłości świeckiej i – pod grozą utraty estetycznej energii – nie może o swoich źródłach zapomnieć. Ale za sprawą wyobraźni zdaje się stawać po stronie świętej. Ta najbardziej zmysłowa z twórczości – ,,tak, być poetą pięciu zmysłów chciałbym” – zmierza jawnie do maksymalnej sublimacji: ,,dlatego sobie zabraniam nim zostać”. Ale przecież nie może, nie chce popaść w (mdłe, obłudne, estetyczne?) anielstwo: pod lirycznym kotłem palić musi agresywne, okrutne, wzgardliwe ego. Węgla zaś podsypuje diabeł, nie przestając kusić i namawiać do wysadzenia całego gmachu w powietrze. Porównanie techniczne, lecz konflikt romantyczny. Miłosz wraca uparcie do swego „manicheizmu” i nikt właściwie nie rozumie dlaczego. Ale też nie jest on tylko zagadnie­niem intelektualnym, tematem dysertacji filozoficznej. Jest pro­blemem praktycznym, od rozwiązania zależy zaś sama możliwość uprawiania poezji.

Można jednak chyba wskazać kierunek starań Miłosza. W po­czątkach przeważa chęć magicznego zawładnięcia przedmiotem: rośliną, kobietą, krajobrazem, społecznością.

Nie mam ani mądrości, ani umiejętności, ani wiary –

ale dostałem siłę, ona rozdziera świat.

 

(Hymn, TZ)

 

tobie obłoki w złoconych pierścionkach

grają, na drogach słowa szepcą klony,

 

(Powolna rzeka, TZ)

Siła i panowanie poetyckie, oczywiście, dane „uczniowi marzenia”, ,,zdobywcy snu”, „ostatniemu poganinowi”… Tymczasem – po wielu przekształceniach – wspomnienie-marzenie zostaje jakby w końcu ukierunkowane na drugiego. Nie na zaborcze „ja” mówiącego, ale na wszystkich, którzy żyli niegdyś i wspólnie tworzyli świat wspomnienia.

W Trzech zimach naprawdę obecny był tylko poeta. W Gdzie wschodzi słońce… towarzyszy mu cała społeczność, aż do maluczkich, najbardziej zapomnianych, Jurkszysa, Royzy rotmistrza, służącej Elż­biety, której nikt już nie pamięta. Jak to przesunięcie wyraża się na planie wypowiedzenia? Rosnącą rolą dialektyzmów, przytoczeń, wszelakich stylizacji. Liryczny egotyzm (który bynajmniej nie znika, i chwała Bogu, bo poezja potrzebuje osobności i wyniosłości) staje się częścią stylistyki wspólnoty. Tak pieśń zmienia się w symfonię. Późna twórczość Miłosza jest ogromnym przedsięwzięciem uspołecznienia i sakralizacji osobistego doświadczenia. „Ocalanie”, o którym mówi tak często, nie jest ocalaniem siebie i dla siebie, staje się ocalaniem innych i dla innych. Zapewne i taki sens słowa pojawiał się dawniej; stanowił jakby przeciwbiegun agresywnej woli życia, egoizmu Erosa. Teraz jednak nabrał zdecydowanej wyrazistości.

Przecie nie oznacza to poczciwości i moralizowania… Proces wyłaniania słowa z cielesności, wyobraźni, z pożądania, zdumiewa nieraz groźną pierwotnością.

Na tym stoku świerk, jodła i cedr, na tamtym sosnowe bory.

Błyszczy dział wód spływających w zachodni i wschodni ocean.

Tylko jedna stężona rzeka struży się prosto na północ,

Gdzie przezroczysta szarość w złotawej górskiej bramie,

Szarość ogromnej ciszy, blade jeziora,

I bagienna jedlina jeszcze tysiąc mil

Aż do granicy, pustki polarnej.

W moich snach ziemia była jednością mojego ciała,

Tutaj nad Athabasca i wszędzie gdzie żyłem, wędrowny.

Opierałem rękę o spiętrzenia gór.

Delty kroiły mnie w upale smoczych pobojowisk.

I czekałem, nie mając w języku wyrazów,

Żeby nazwać to wszystko co moje i ziemi,

Aż duch jakiś, z wulkanicznych mutacji poczęty,

Krzyknie i odczaruje nasze prawdziwe imię.

 

(Przed krajobrazem, GWSIKZ)

Nasze? Zatem wspólne, ludzkie? Jedno jeszcze pytanie: Miłosz rozprawia pięknie o wyobraźni, o oczyszczeniu z żądzy posiadania i władania. Czy jednak mówi prawdę? Inaczej: czy o tym samym pisze wiersze? Chciałbym pokazać, że tak. Proces oczyszczenia jest w poezji obecny, stanowi jej na pół skrytą treść. Przypatrzmy się zakończeniu Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada. Część szósta, przedostatnia, nosi tytuł Oskarżyciel. Kim jest ten oskarżyciel? Dlaczego się pojawia? Odpowiem najpierw ostrożnie. Poeta prowadzi dialog z samym sobą. W sobie znajduje przeciwnika, przekonanego o porażce wysiłku, po którym nic nie zostanie, nawet jeśli chwilowo zdobędzie poklask:

Czy dalej mówisz sobie: non omnis moriar?

 

O tak, nie cały zginę, zostanie po mnie

Wzmianka w czternastym tomie encyklopedii

W pobliżu setki Millerów i Mickey Mouse.

 

(Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada: VI. Oskarżyciel, GWSIKZ)

I rzeczywiście: poetę opuszcza najpierw epoka: „Orszaki. Pojazdy. Młodość w kwiatach”. Potem zdradza go własne ciało: „W twoich ciemnych tunelach co dzieje się, nie wiem”. Co najgorsze, błądzi i myli go myśl własna:

Zaiste, wcześnie byłeś gnostyk, marcjonita,

Sekretny zjadacz trucizn manichejskich.

Z jasnej naszej ojczyzny strąceni na ziemię,

Jeńcy na zgubę cielesną wydani

Archontowi ciemności, Jego dom i prawo.

I gołąb tu, nad Bouffałową Górą,

Jest jego i ty sam. Przybądź, ogniu.

Błysk – i stargana jest osnowa świata.

 

Ten grzech i wina.

 

(Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada: VI. Oskarżyciel, GWSIKZ)

Trudno jaśniej powiedzieć, że świat w źle leży. Zaklęcie jest zaklęciem faustycznym; rwie „osnowę świata”, ,,prawdomówne ściegi”, które oglądają aniołowie (O aniołach [GWSIKZ]). W tym grzech, że magiczne epifanie młodości rodziły się z paktu z „archontem ciemności”. Po Mistrzu taka interpretacja nie jest na pewno nadużyciem.

Dokąd uciec od „grzechu i winy”? W utopię, w arkadię, gdzie „chór włościanek śpiewa piosneczkę”. Zdrobnienie i eufemizm (,,włościa­nin” zamiast „chłopa”) zdradza ironię poety… Ucieczka do arkadii to ucieczka w przeszłość i w miłość; mimo chwilowego przebłysku – ,,muzyki wiecznej uratowanych pokoleń” – z „głosu umarłych poetów” pozostaje zwierzęcość, trzykrotnie powtórzona – Bestiality, bestialité, bestialitá. Arkadyjczycy łudzą się powrotem do natury, lecz natura to:

Palce wczepione.

W mięso

które za chwilę przestanie być żywe.

 

(Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada: VI. Oskarżyciel, GWSIKZ)

Zaś jak w naturze, tak w historii, gdzie człowiek urządza sobie gospodarstwo, zmywając ze ściany krew poprzedniego właściciela.

Słowem, wszystkie ścieżki, którymi szuka ocalenia poeta, prowadzą do przekonania o źle immanentnym. Czy więc w „oskarżycielu” nie czai się kusiciel? Archont ciemności? Nie wzywaj imienia dia­belskiego nadaremno. Może on bowiem – jak w końcowym dialogu – przekreślić czy wyszydzić słowa usprawiedliwienia:

– Nauczyłem się jednak żyć z moją zgryzotą.

– Jak gdyby coś pomogło układanie słów.

– Nieprawda, byli inni, łaska i uroda,

Pokłoniłem się im, uwielbiłem ich,

Dary przyniosłem.

– I nic tylko powtarzasz:

Ale dopóki zdążę.

Ale dopóki zdążę.

Ty chciałbyś na rytuał oczyszczenia

Lud zgromadzony prowadzić między kolumny świątyni.

Rytuał oczyszczenia! Gdzie? Kiedy? Dla kogo?

 

(Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada: VI. Oskarżyciel, GWSIKZ)

Chciałeś ocalić, oczyszczać ludzi? Ale czy lud tego pragnął? Czy rozumie jeszcze, o co chodzi?

Ostatnia część nosi tytuł Dzwony w zimie. Tak nazwał Miłosz swój drugi amerykański zbiór wierszy. Muszą więc te dzwony głosić prawdy ważne. Ciekawa rzecz: opowiedziane tu historie bardzo przypominają Oskarżyciela. Jest zmyślona ucieczka w przeszłość, podobnymi słowami zaprzeczona (,,Nie było żadnego zamku”, ,,Nie jeździłem do Siedmiogrodu”). Jest wspomnienie Wilna, jak tam – litewskiej wsi. Jest przypomnienie, że poeta znajduje się w kraju anglosaskim. Ale pokrewne składniki zostały użyte inaczej. Tak, jakby „oczyszczenie” zdołało się jednak dokonać.

Tym razem nie „Prowansalczyk” usprawiedliwia Tristana i Izoldę, ale młodzieńca, który pojął żonę ojca, rozgrzesza Bóg. Opowiastka zostaje wsparta autorytetem Pisma, nie urokami poezji. Zamek z mi­łosnych marzeń zastąpiło rzeczywiste Wilno, średniowieczny dwór – cierpiące kobiety, schodzące się na nabożeństwo. Przede wszystkim jednak nastąpił rytuał, o którym marzył poeta. Jest nim po prostu msza w Laudzie, do której polski chłopiec ministrantował po łacinie litewskiemu księdzu. Prawda zostaje wyjawiona nie przez mówiącego, ale przez proroków, z których ostatnim jest Blake: nastąpi apokatastasis, przywrócenie wszystkiego, co stworzone do pełnej chwały obecności. Sobie zostawia poeta słowa skruchy i pokory:

A gdyby miasto, tam w dole, zgorzało

I zgorzały miasta wszystkich kontynentów,

Nie powiedziałbym, ustami popiołu, że niesprawiedliwie.

 

Bo żyliśmy pod Sądem, nic nie wiedząc o tym.

[…]

Sądzony byłem za rozpacz

 

(Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada: VII. Dzwony w zimie, GWSIKZ)

Cóż to znaczy: żyć pod Sądem? Odpowiedź u św. Jana, w rozdziale trzecim:

15. Aby wszelki, który weń wierzy, nie zginął, ale miał żywot wieczny.

[…]

17. Bo nie posłał Bóg Syna swego na świat, aby sądził świat; ale iżby świat był zbawion przezeń.

18. Kto wierzy weń, nie bywa sądzon; a kto nie wierzy, już osądzony jest, iż nie wierzy w imię jednorodzonego Syna Bożego.

19. A ten jest sąd, że światłość przyszła na świat, a ludzie raczej miłowali ciemności niż światłość; bo były złe ich uczynki.

 

(J 3, 15–19, tłum. J. Wujek)

Człowiek sam siebie sądzi, nie ufając Bogu, nie wierząc w Boga. Różne snuto domysły o powstaniu z martwych. Jednym z nich jest teoria apokatastasis, którą św. Grzegorz wyprowadził z napomknienia w Dziejach Apostolskich. Losy tej teorii, do której Kościół odnosił się nieufnie, choć jej nie potępiał, należą do historii idei. Ale apokatastasis jest przecież czymś, o czym marzyła zawsze, do czego zmierzała zawsze poezja Miłosza. Jest ostatnią epifanią, ponownymi narodzinami, ostatecznym ocaleniem. Jak to wędziagolski szlachcic (ojciec Miłosza z Wędziagoły rodem) odpowiadał na diabelskie szyderstwa?

Pomny obietnic wiecznego przymierza.

[…]

Przez kraje wschodu i kraje zachodu

Ziemie południa i ziemie północy

Dzieckiem pobiegnę w świetle do ogrodu

Jutrzenną porą po nawalnej nocy.

Wzrok, smak i dotyk nie takie posiędę,

Lepszych niż tutaj muzyk słuchać będę.

[…]

Księgę Rodzaju odczytam na nowo,

 

(Rozmowy na Wielkanoc 1620 roku, KPIIW)

W Gdzie wschodzi słońce… słowa Blake’a:

Cokolwiek może być Stworzone, może być Unicestwione; nigdy Formy.

 

(Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada: VII. Dzwony w zimie, GWSIKZ)

– zostają powtórzone przez Miłosza:

I forma pojedynczego ziarna wróci w chwale.

 

(Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada: VII. Dzwony w zimie, GWSIKZ)

O czymże tu mowa, jeśli nie o zmartwychwstaniu ciał? O radości, którą gotuje Bóg, usprawiedliwiając – tym samym – zachwyt nad stworzeniem? „Może tylko podziw uratuje mnie” – mówi poeta. Ow­szem, poezja związana jest z cielesnością, jednostkowością, materialnością. Jeśli nie całą rządzi archont ciemności, to na pewno podrzuca i rozświetla obrazy… Jakże się zatem może ocalić? Sama? Nie, boć przecież sama się za włosy z błota nie wyciągnie, jak baron Münchhausen. Tylko Bóg, pomny obietnicy, może „formy pojedynczego ziarna” wprowadzić do Królestwa. Tym samym praca wyobraźni nie zostanie wydana zatraceniu. Zapowiada ona ostatecznie objawienie, w którym – dzięki zmartwychwstaniu Chrystusa, o którym wyraźnie mówi przytoczenie Blake’a – całe piękno stworzonego profanum zostanie przeniesione w doskonałość sacrum.

 

Tekst pochodzi z książki Język właściwie użyty. Szkice o poezji polskiej drugiej połowy XX wieku Jana Błońskiego, którą można zakupić w e-sklepie Instytutu Literatury.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jan Błoński, Epifanie Miłosza, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 106

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...