Nowy Napis Co Tydzień #107 / Wyprawa. W poszukiwaniu „jądra ciemności”
„And the Raven, never flitting, still is pitting, still is sitting / On the pallid bust of Pallas just above my chamber door; / And his eyes have all the seeming of a demon’s that is dreaming, / And the lamp-light o’er him streaming throws his shadow on the floor; / And my soul from out that shadow that lies floating on the floor / Shall be lifted – nevermore!”
Edgar Allan Poe, The Raven
[Odnaleziony fragment rękopisu z projektowanej wyprawy w górę rzeki]
Do czytelnika projektu wyprawy
Idąc tropem Mistrza, a właściwie: Króla gatunku – Stephena Kinga – zacząć wypada od rozmowy z Szanownym Czytelnikiem. Chociaż z takimi rozmowami czy przedmowami bywa rozmaicie. Podobnie jak z mistrzostwem autora Bastionu, który coraz bardziej grzęźnie w zaklętym kręgu powtarzania własnych opowieści. Co więcej, powołał do istnienia (nie tylko w kręgu rodziny i bliskich znajomych) sporą grupę naśladowców i kontynuatorów, a także wywołał powstanie gromady mniej lub bardziej sprawnych epigonów. Lecz nie ma co grymasić, kwestia makdonaldyzacji społeczeństwa, kultury i literatury
Nie będę także usprawiedliwiał się, dlaczego w ogóle zajmuję się tego typu twórczością. Usprawiedliwianie się bywało stałym elementem podobnych przedmów. Chodziło w nich nie tylko o uzasadnienie prawa do wydawania tego typu twórczości, która w niezbyt odległej przeszłości, w dobie bardzo surowej reglamentacji papieru, musiała rywalizować, zgodnie z linią polityczną Partii, z podręcznikami szkolnymi i etykietkami butelek wódki. W takich przypadkach przywoływano autorytet Pisarza, cieszącego się uznaniem przedstawicieli tak zwanego Biura Politycznego organizacji o nazwie PZPR
Kwestią pierwszorzędną jest kategoryczne uzasadnienie, że zajmując się zjawiskami nie do końca zwyczajnymi, graniczącymi z normalnością, samemu jednak jest się do gruntu normalnym. Takie są wszak reguły gatunku. Zatem gwoli rekomendacji: tym razem zamieszczam Notatki pewnej osoby. To nie ja, to zupełnie inna osoba
Może z tą normalnością to nie bardzo mi wyszło, ale trudno. Zwracam uwagę jednak, że o żadnym sobowtórze nie wspominałem, a to już dobrze.
Czeka nas długa droga. Przed nami krainy koszmarów i marzeń. Przyjdzie nam odwiedzić Gehennę i niemniej od niej mroczne otchłanie ludzkiego umysłu. Będziemy musieli wędrować przez mgłę, słabo rozświetloną latarniami gazowymi, ledwie pełgającymi nad śliskim brukiem w Londynie. Nawet pianie koguta nie musi gwarantować bezpieczeństwa. Przyjdzie nam zamówić potężny kubeł posoki i spotkać się z sentymentalnym wampirem o cielęcym spojrzeniu, hodowanym masowo ku radości nastolatek. Niekiedy hodowanym gwoli czystego interesu, mieszczącego się w sferze „amerykańskiego snu”; skoro w kraju demokratycznym praktycznie wszystko jest możliwe, dlaczego nie stwierdzić, że jest się wampirem, albo mentalnym, albo sangwinistycznym. Zwłaszcza że może to prowadzić do wymiernych korzyści. Czysto materialnych.
W trakcie tej wędrówki spotkamy się z demonami, ludźmi opętanymi, przebranymi w skóry zwierzęce, przed którymi wcale nie muszą chronić srebrne kule. Czasami te istoty pojawią się same, nieproszone, albo nieświadomie zwabione na ucztę niewinnymi słowy: „oni tu idą, oni idą do ciebie”.
*
Szanowny Czytelniku, nie pytam: czego się boisz? Cóż bym uzyskał w odpowiedzi? Zapewne dłuższe czy krótsze wyliczenie, noszące na sobie znamię czasów. Strach przecie ma charakter racjonalny, odnosi się do tego, co nas spotkać może w konsekwencji wiedzy o świecie i najbliższej okolicy. Zaś nasza najbliższa okolica dzięki współczesnym środkom komunikacji bardzo się poszerzyła, praktycznie nie ma kresu; stała się przecie globalną wioską, w której zaglądamy sobie do okien, nie licząc się z granicami państw czy kontynentów. Z kolei pytanie: „Czy znana jest Ci bojaźń Boża?” w wieku XXI wielu wydać się może co najmniej niestosowne. Trzeba je chyba zostawić na później.
Pytam zatem: Jak bardzo się lękasz? Bo że się lękasz, będąc istotą ludzką, jest oczywiste. Jak bardzo lękasz się otwartych przestrzeni, pająków, ludzi wyglądających nieco inaczej? Jak bardzo Twój lęk nie pozwala Ci zgasić światła w nocy? I to mimo zachłannego oglądania kolejnych filmów o koszmarze z Ulicy Wiązów, o kolejnej masakrze w piątek trzynastego. Jak bardzo wreszcie lękasz się nienazwanego, które daje o sobie znać trzeszczeniem starych mebli, które doprowadza do nieprzewidywalnych katastrof? Jak bardzo lękasz się zjawisk, istot, ludzi, monstrualnych stworów, które nawet nie mają nazwy w żadnym ludzkim języku? Odpowiedź na to pytanie może przekształcić się w nużącą enumerację fobii
Nie ma co zwlekać. Piekielnie daleka droga przed nami. Szlak został jednak już wytyczony, a z tej drogi nie ma powrotu. Może przeoczone zostaną drzwi w murze, umożliwiające powrót na ludzką stronę. A może to jest droga w jedną tylko stronę, gdzie miejsca przebyte unicestwia bezpowrotnie stopa wędrowca.
Na pewno podróż będzie długa i żmudna. Przyjdzie nam bowiem udać się w przeszłość w poszukiwaniu ludzkiej natury. A przecież wszystkie wehikuły czasu bywały i są szalenie zawodne. Nie mamy żadnej gwarancji, iż pomocy udzieli nam dwanaście małp; nie mamy żadnej gwarancji, że w ogóle wyruszymy we właściwym kierunku, że od samego punktu wyjścia nie zwiedzie nas Szatan i jego ułudy. Nie musi to zresztą być Szatan – dość, że w punkcie wyjścia pojawi się elementarny błąd logiczny i całą naszą wyprawę, całe nasze rozumowanie diabli wezmą. Jeżeli zaś znajdziemy się w samym centrum labiryntu, nie mamy żadnej gwarancji, że jakakolwiek bestia będzie tam na nas czekała, że zdołamy się z nią zmierzyć.
Sama wyprawa do piekła to fraszka, trzeba jeszcze stamtąd powrócić. A nie każdemu przecież udawało się to, nawet gdy prowadziła go doskonała przewodniczka.
Jednak nie ma na co czekać.
A zatem:
Otwarte morze było zagrodzone czarną ławą chmur, a spokojny wodny szlak, wiodący do najdalszych krańców ziemi, ciągnął się, mroczny, pod zasępionym niebem, zdając się prowadzić do jądra niezmierzonej ciemności
J. Conrad, Jądro ciemności, tłum. A. Zagórska [w:] J. Conrad-Korzeniowski, Wybór prozy, Wrocław 2015, s. 173–175. [5].
Dlaczego decyduję się na wybór tego akurat szlaku wyprawy, postaram się wyjaśnić po drodze. Na pewno jedynym argumentem nie powinno być tutaj arcydzieło filmowe Francisa Forda Coppoli
Śmierć, cierpienie, ból i lęk – to dzisiaj towar jak każdy inny. Równie dostępny jak każdy inny. Szczególnie w epoce mediów elektronicznych. Niekiedy przychodziło mi zajrzeć na strony internetowe opatrzone – przyznaję – uczciwą przestrogą: „Musisz mieć bardzo mocny żołądek, by zapoznać się z prezentowaną tutaj zawartością”. Mogę się mylić, ale w moim przekonaniu tego typu ostrzeżenia, to tylko dowód estetycznej bezradności, związanej z powszechną dostępnością współczesnych środków komunikacji. Kryzys estetyczny, ale i etyczny był przecież doświadczeniem zagadkowego bohatera Conradowskiego Jądra ciemności, człowieka, który w poszukiwaniu granic ludzkiej natury postanowił dostąpić boskości. Nie był przecież ani pierwszym, ani ostatnim na tej drodze.
A zatem – wyruszajmy! Prawie wszystko gotowe: Wymieniłem swoje nazwisko i zacząłem się rozglądać. W środku był stół z sosnowego drzewa, zwykłe krzesła stały pod ścianami, w jednym końcu pokoju wisiała wielka, błyszcząca mapa, znaczona wszystkimi kolorami tęczy. Była tam wielka ilość czerwieni – którą zawsze miło jest widzieć, ponieważ z góry wiadomo, że odbywa się tam bardzo konkretna praca – całe mnóstwo błękitu, trochę zieleni, pasma pomarańczowe, a na wschodnim wybrzeżu purpurowa łata, aby pokazać, gdzie weseli pionierzy postępu popijają wesołe piwo lager. Ale nie wybierałem się do żadnego z tych kolorów. Wybrałem się do żółtego. W samym środku mapy – jak strzelił. I rzeka była tam także – urzekająca – śmiertelna – niby wąż. Brr! Otworzyły się drzwi, ukazała się białowłosa głowa sekretarza o współczującym wyrazie twarzy i kościsty palec kiwnął na mnie. Wszedłem do sanktuarium. Światło było przyćmione, a ciężkie biurko przykucnęło w środku pokoju. Zza owego gmachu wynurzyło się zjawisko bladej otyłości w surducie. Był to ów wielki człowiek we własnej osobie. Liczył zapewne jakieś pięć stóp sześć cali, a dzierżył w ręku bardzo wiele milionów. Podał mi dłoń, o ile pamiętam, szepnął coś nieokreślonego, wyraził uznanie dla mojej francuszczyzny. Bon voyage
J. Conrad, Jądro ciemności, tłum. A. Zagórska [w:] J. Conrad-Korzeniowski, Wybór prozy, Wrocław 2015, s. 65–66. [11].
*
Cel wyprawy jest doskonale znany. Znajduje się on poza bezpieczną sferą cywilizacji, to jest poza pracowitymi koloniami brytyjskimi, francuskimi, portugalskimi, hiszpańskimi, wesołymi niemieckimi. Udać się należy w regiony oznaczane na dawnych mapach napisem: hic sunt leones, zaś w praktyce: strach pomyśleć. Kolor żółty jest przecie kolorem niebezpieczeństwa, zarazy, może nawet szaleństwa. Pewne jest jedno: czeka nas: groza, groza…
A jeżeli dysponujesz, Drogi Czytelniku, taką możliwością, byłoby dobrze, gdybyś w czasie wyprawy, niezbyt głośno, nastawił sobie płytę z nagraniem muzyki do filmu Nosferatu. Eine Symphonie des Grauens, skomponowanej przez Jamesa Bernarda
Tylko muzyka niechaj gra niezbyt głośno, by nie zagłuszyła trzepotania skrzydeł czarnego kruka za oknem. A przede wszystkim tego, co ma nam do powiedzenia.
Czeka nas wyprawa do świata ludzkich lęków. Od egipskiego Pożeracza – o ciele krokodyla, hipopotama i lwa – przez spotkanie z Nieprzyjacielem-Szatanem po trupie czaszki umieszczane w akwariach zdobiących pokój dziecinny. Od obaw przed błyskawicą po współczesne wyobrażenia bezpiecznego świata. Od tekstów sakralnych kultury ludzkiej przez „cudowną historię o morskiej pannie i je walecznym potomstwie” aż po spotkanie z wyznawcami „bluźnierczego i zakazanego kultu Cthulhu” i Amerykańskich bogów Neila Gaimana
Czasami przyjdzie nam się spotkać z arcydziełami malarstwa, literatury i filmu. Nie zdołamy jednak uniknąć i kontaktu z Zabójczą maglownicą, i jej odrodzeniem w filmie Magler Reborn. I chyba nie wypada unikać takiego spotkania, w końcu chodzi tu o próbę zbliżenia się do ludzkiej natury. A lęk jest jej nieodłącznym elementem.
Kiedyś próbowano się z nim uporać, wznosząc jakże często nieskuteczne suplikacje: „Od powietrza, głodu, ognia i wojny – zachowaj nas, Panie!” Dzisiaj czyni się to, urządzając w miastach radosną paradę zombie.
Lecz lęk zawsze towarzyszy człowiekowi. Nawet wtedy, gdy klasykę horroru filmowego oglądamy – popijając piwo i jedząc chipsy – na największym z możliwych ekranów plazmowych. Kto wie, może wtedy jest obecny najbardziej?
Poszukiwania będą się wiązały z analizą tekstów kultury skoncentrowanych wokół szczególnej funkcji, jaką jest wzbudzanie niepokoju u odbiorcy. Będą to opowieści, utwory literackie, obrazy, filmy niosące ze sobą uczucie dyskomfortu odbiorcy, pozostające na dłużej. Owe uczucie niepokoju ma swe różne źródła. Niekiedy przecież pojawia się realizacja formuły otwierającej jedno z opowiadań Lovecrafta: „Proszę pamiętać, że w końcu nie widziałem nic strasznego
Należy też pamiętać i o tym, że „coś strasznego” nie ma charakteru uniwersalnego. Wyobrażenia tego, „co straszne” zmieniały się w dziejach ludzkiej kultury – chociaż być może nadal coś nas łączy z naszymi przodkami, którzy nauczyli się rozpalać ogień, by przygotować na nim mięso do spożycia. Czasami mięso wykrojone z jeszcze żywego pobratymca. Coś – czyli może właśnie to, czego nie da się nazwać, czego nie wolno nazwać.
Po wtóre niepokój może oddziaływać paradoksalnie, nie zawsze zgodnie z intencjami twórcy opowieści:
Kiedy byłem dzieckiem dziewięcio- lub dziesięcioletnim, moja dusza była pogrążona w takim strapieniu, że pośród rozmaitych dziecinnych igraszek, pośród moich kolegów często byłem przygnębiony i udręczony, nie mogąc jednak pozbyć się moich grzechów. Tak, do tego stopnia gnębiła mnie rozpacz co do życia i nieba, że często pragnąłem albo żeby nie było piekła, albo żebym sam był jednym z diabłów, zakładając, że są one jedynie oprawcami. Jeśli już musiałbym pójść do piekła, wolałbym raczej być dręczącym niż dręczonym”
J. Bunyan, Grace Abounding to the Chief of Sinners, cyt. za: J. Delumeau, Grzech i strach. Poczucie winy w kulturze Zachodu XIII–XVIII w., tłum. A. Szymanowski, Warszawa 1994, s. 735. [17].
Co gorsza, ktoś małej wyobraźni na podstawie tego wyznania autora Drogi pielgrzymującego chrześcijanina może ukuć tezę o szkodliwości opowieści niepokojących czy filmów grozy, tezę tyleż poczciwą, ile niemądrą.
Stało się tak, że przeczytałem więcej opowieści niepokojących, niźli odnotowałem w przypisach. Obejrzałem też wiele filmów, czasami podejrzewam, że zbyt wiele, a wśród nich Zabójcze ryjówki
I did it! I watched 50 old public domain movies slapped together by a cheap home video label under the claim that all of them are “horror classics”
„Zrobiłem to! Obejrzałem 50 starych, znajdujących się w wolnym dostępie filmów, połączonych na szybko tanią etykietką kina domowego pod pretekstem, że wszystkie są «klasykami horroru»” – zob. http://ryanwatches.blogspot.com/2009/02/50-horror-classics-wrap-up.html [dostęp: 11.02.2021]. [19].
Żeby tych horrorów byłoby tylko pięćdziesiąt, może nie byłoby aż tak strasznie. Pięćdziesiąt to miesięcznie odnaleźć można na dowolnym, komercyjnym kanale telewizyjnym – i trudno tam znaleźć klasykę gatunku. Na porządny Sklepik z horrorami
Klasyczna literatura grozy, literatura gotycka, opowieści o duchach, potem o przerażających światach, klasyczne filmy grozy z Nosferatu. Symfonia grozy
Osobiście ubolewam nad współczesną trywializacją tego typu opowieści, nieodłącznym elementem produkcji masowej. Moje ubolewanie jednak nie powinno stanąć na przeszkodzie w rzeczowej analizie samego zjawiska, podlegającego przecie nieuchronnym przemianom.
Podejrzewam także – a to podejrzenie nie wywodzi się z głębokich studiów nad Tablicą Szmaragdową w wersji zgodnej z pop-kabałą – że pewnych działań nie wolno podejmować bezkarnie, szczególnie w świecie związanym z lękiem. Lecz i to podejrzenie jest wyłącznie moją prywatną sprawą.
Czy horrory filmowe oglądamy tylko dlatego, że wyczerpały się definitywnie inne gatunki kina rozrywkowego, czy to znaczy, że horrory filmowe czeka los wcale nie tak dawno popularnych westernów? To znaczy, iż trafiwszy dzisiaj do pokoju dziecięcego w najbliższym czasie odejdą bezpowrotnie w niebyt.
Tacy pisarze, jak: William Peter Blatty, Hanns Heinz Ewers, Bram Stoker, Karl Hans Strobl, Gustaw Meyrink, Robin Ervin Howard znani są przede wszystkim historykom literatury, chociaż niekiedy postaci przez nich wykreowane – jak chociażby Drakula czy Golem – stały się elementem masowej wyobraźni. Miłośnicy Howarda Phillipsa Lovercrafta zetknęli się zapewne z nazwiskami Algernona Blackwooda, Mary E. Wilkins Freeman, Edith Wharton, Arthura Machena, Olivera Onionsa, Johna Connolly, Montague Rhodesa Jamesa, Edwarda Bulwera-Lyttona. Śmiem podejrzewać, iż twórczość Lorda Dunsany’ego
Pozostaje pytanie: kogo obchodzi, jak zakończył się kolejny atak gigantycznej jaszczurki
Może inaczej: dlaczego niepokój przekazywany przez teksty kultury jest nadal potrzebny? Czy tylko dlatego, że jest towarem, dostarczanym do szerokiego grona odbiorców z wykorzystaniem stałych, prostych elementów? Czy jest formą ucieczki od zagrożeń, jakie niesie ze sobą świat współczesny? Czy jest dowodem bezradności człowieka współczesnego, pozbawionego subtelnej metafizyki? A może – aż strach pomyśleć – jest to azyl dla zwyrodniałych marzeń dewiantów, kanibali i szaleńców, skłonnych w każdej chwili pochwycić piłę mechaniczną albo topór, by zacząć szlachtować bliźnich swoich? Marzeń większości z nas – szczególnie pod koniec kolejnego trudnego tygodnia w XXI wieku… Zapewne to przedwczesna odpowiedź, zaledwie u początku drogi. Lecz fascynuje mnie hipoteza, jaką znaleźć można w eseju Bolesława Micińskiego, autora pięknego tekstu Podróże do piekieł. W jego Uwagach o polityce czytamy:
Mimo pozorów człowiek spragniony jest wielkości. Pozbawieni wartości prawdziwej, tj. niewymiernej, ludzie dali się uwieść wielkości wymiernej, tj. pozornej. Pozbawiony pokory, miłości, nadziei i wiary w ostateczną sprawiedliwość i cel istnienia – czas nasz dał się uwieść wielkościom wymiernym, małym, które narzucił mu totalizm – w rozmiarach stadionów, w rozciągłości autostrad i chamstwa. I tak jakby na świni ogromnej, siedząc okrakiem na pozłacanym bydlęciu bestii apokaliptycznej – wjechali wodzowie, kopnięciem buta rozwalając wrota przyszłości
B. Miciński, Uwagi o polityce [w:] B. Miciński, Eseje. Artykuły. Listy, Kraków 1970, s. 163. [28].
Do zjawisk, z jakimi spotykał się na co dzień Miciński, myślę, że warto dodać fenomen kultury popularnej, zdominowanej przez telewizję – jak o tym pisał Neil Postman
Coraz cieńsza granica oddziela metafizykę od wiader czerwonej farby, jaką spływa ekran filmowy. A od czasów Lśnienia Stanleya Kubricka tej czerwonej farby wylano przecież niemało, do tego stopnia, że Alejandro Jodorowsky decydował się już korzystać z krwi zwierzęcej. Postępował zaś tak nie dla pełniejszej realizacji filmowego gatunku gore, ale szukając drogi duchowej, umożliwiającej między innymi zgłębienie tajników kart tarota. Czy w takim świecie jest jeszcze miejsce dla kolonii Lanfieri, wymarzonej przez Aleksandra Grina – autora przerażającego wcale nie tak dawno Szczurołapa? Jest nad czym się zadumać.
Każda opowieść grozy, odwołująca się do sfery ludzkich lęków, wywodzi się z jakiejś koncepcji antropologicznej. Nie chciałbym pozostać w przekonaniu, że o marności współczesnych horrorów decyduje marność współczesnych antropologii. Skoro jednak za współczesnym wizerunkiem człowieka kryje się bardzo często system oparty o dwie wartości: zabawę i finanse, oczywiste jest, że muszą pojawiać się kolejne dochodowe horrory, byśmy świetnie się bawili; chociażby boki zrywając ze śmiechu nad naiwnością scenariusza czy nieudolnością gry aktorskiej.
A zatem: zaczynajmy…
*
Już było tak dobrze i nagle tak się wszystko zepsuło, nieomal jak w chaotycznie przemieszanych przez najgorszego reżysera świata (którego bezmyślna twórczość zdecydowanie przekracza radosne szaleństwo Eda Wooda) kartach kilku zupełnie różnych scenariuszy. Zastanawiam się jednak, czy w tym przypadku nie byłby trafniejszy obraz Szalonego Kapelusznika (z opowieści Lewisa Carrolla), który wdarł się do drukarni i z właściwą sobie niefrasobliwością z przypadkowo wybranych składek drukarskich, które miały stać się elementem różnych książek, postanowił ułożyć swoją własną opowieść, w której wątki autobiograficzne przeplatają się z narracją apokaliptyczną, zaś w tle obecna jest pamięć o epidemii grypy hiszpanki, suto wymieszanymi z fragmentami broszur głoszących teorie spiskowe i oferujących cudowne medykamenta. Nie mieszajmy już do tego symbolicznej Pantery z Boskiej komedii Dantego. Podejrzewam, że dotychczasowa wypowiedź jest już dostatecznie zagmatwana, powiedzmy tylko, iż po w poszukiwaniu „jądra ciemności” do piekieł zstąpić przyjdzie nam niejednokrotnie.
Chwilowo przenieśmy się do Florencji. Rok 1348. Z konieczności pojawi się obszerny cytat:
Medyków wszelakich pojawiło się wówczas siła, tak mężczyzn jak i kobiet, niemających, mówiąc po prawdzie, najmniejszego pojęcia o medycznym kunszcie. Nikt nie mógł odgadnąć przyczyny choroby ani znaleźć na nią stosownego remedium. Dlatego też jedynie nieliczni z chorujących do zdrowia powracali, wszyscy pozostali umierali trzeciego dnia od chwili, gdy te znamiona na ciele się pojawiały; przy tym nawet gorączka zazwyczaj nie występowała. Morowa zaraza grasowała z wielką siłą; od chorych udzielała się łatwo zdrowym, którzy z zarażonymi przebywali, podobnie do ognia, co łatwopalne przedmioty obejmuje. Jednak zło jeszcze szło dalej; wystarczyło dotknąć sukien chorego lub jakiejkolwiek rzeczy, którą miał w ręku, aby się zarazić. To, o czym teraz powiem, może się wydawać rzeczą zadziwiającą. Gdybym jej na własne oczy nie widział i gdyby nie świadectwo wielu, sam bym jej nie dał wiary ani poważyłbym się jej tu opisywać. Siła zarazy była tak wielka, że przenosiła się ona nie tylko z jednego człowieka na drugiego, ale i tak bywało, że jeśli do przedmiotu, stanowiącego własność chorego, zbliżyło się jakieś zwierzę, zaraz mór go chwytał i w krótkim czasie uśmiercał.
Jakem to już nadmienił, sam byłem takiego przypadku świadkiem. […] Wypadki te wzbudziły w umysłach nieopisaną trwogę i napełniły je różnymi wyobrażeniami. Wszyscy bezlitośnie o to się starali, aby kontaktu z chorymi unikać. To zdawało się powszechnie jedynym ocalenia sposobem. Niektórzy mniemali, że wstrzemięźliwość przeciwko zarazie zabezpieczyć może, dlatego też wszelkiego nieumiarkowania się wystrzegali. […]
Inni zaś całkiem przeciwnie postępowali, twierdząc, że najlepszym lekarstwem na zarazę jest nie myśleć o niej, pić tęgo i żyć wesoło, śpiewać i żartować, wszystkie swoje pragnienia zaspokajać i śmiać się z tego, co się wokół dzieje
G. Boccaccio, Dekameron, tłum. E. Boyé, Warszawa 2017, s. 12–13. [30].
Dziwne to, lecz ta sytuacja jakby nam nieobca.
Wedle kronikarzy na skutek zarazy wyginąć miało wówczas trzy piąte mieszkańców Florencji i okolic, późniejsze rachuby historyków wskazują na pięćdziesiąt do osiemdziesięciu tysięcy ofiar
Szalenie oszczędnie Boccaccio kreśli scenografię, w jakiej zaprezentowane zostanie sto wspaniałych opowieści, frywolnych aliści pozostających w granicach przyzwoitości, wywołujących rumieniec na licach słuchaczek, acz nieprowadzących do zgorszenia:
Dawniej nikt by może nie pomyślał, że we Florencji można naliczyć tylu żywych mieszkańców, ile w niej się później okazało zmarłych. Ileż to pięknych domów, wspaniałych pałaców, przedtem przez mnogie rodziny, przez rycerzy i znamienite damy zamieszkanych, teraz pustką stanęło! Wymarli w nich wszyscy, aż do ostatniego sługi!
Tamże. [32]
Boccaccio nie był kronikarzem zarazy, był apologetą życia w czasach zarazy. Wyrażając się precyzyjniej: po zarazie. Pandemii dżumy nie przeżyła jedna trzecia mieszkańców ówczesnej Europy, w niektórych regionach śmiertelność miała dochodzić do sześćdziesięciu procent. Nie wynaleziono cudownego panaceum, pandemia z wolna wygasła, pozostała przerażająca nazwa: „czarna śmierć”. A także pamięć o „morowym powietrzu”. Jedną z możliwych propozycji uporania się z tym doświadczeniem zaproponował autor Dekameronu.
Tak było we Florencji w roku 1348. A dzisiaj? A jak jest w 2021 roku?
*
Niestety, nie wysłałem tekstu na żaden z tak wielu konkursów na dziennik, pamiętnik, notatnik, zbiór wierszy z okresu zarazy. Nie wiem, przez lenistwo czy zaniedbanie… A tu proszę:
Jak wspominasz początki pandemii? To już prawie rok od pierwszego lockdownu. W zbiorze dzienników Wiosnę odwołano znajdziesz opowieści o tym, jak radziliśmy sobie i co przeżywaliśmy w obliczu nowego, nieznanego zagrożenia
https://sklep.instytutliteratury.eu/pl/p/Wiosne-odwolano.-Antologia-dziennikow-pandemicznych/193?utm_source=fb&utm_medium=ad2&fbclid=IwAR3w9rTohG4tA0F3Tv2qYypnxFN07acYOCOxRNBX1d_ULifnNnu2iQ8JnA8 [dostęp: 11.02.2021]. [33].
Zapewne cenna to inicjatywa. Może chodzi o to, by pozostawić jakieś świadectwo, zapewne nie na miarę Daniela Defoe czy Alberta Camusa, ale może coś się tam znajdzie, przynajmniej jak dobrze pójdzie. Już prawie rok, a końca nie widać… Może pandemię uda się zagadać? Wysłać – zgodnie z magiczną funkcją przekleństw: „do diabła” lub: „do cholery”? Odesłać: „do kata”, powiadając wcześniej: „pal ją sześć”?
Za oknem ciągle prószy śnieg. Mogę tylko mieć nadzieję, że niska temperatura nie sprzyja rozwojowi tego, co nosi miano koronawirusa (COVID-19). Niestety, świadom jestem tego, że należę do grupy podwyższonego ryzyka. Kilka lat temu znalazłem się – na krótko – po tamtej stronie, mówiąc oględnie, powrót
Początkowo podróż w poszukiwaniu „jądra ciemności” zapowiadała się nader kusząco, niczym dwutygodniowa luksusowa wycieczka z biurem podróży z gwarancją all inclusive. Już było tak dobrze i nagle się wszystko zepsuło: szaleńcy rozpędzonym samochodem celowo wjeżdżają na chodniki, praktycznie na naszych oczach realizowane są scenariusze filmów katastroficznych, horrorów, thrillerów psychologicznych, szmirowatych marzeń o maniakalnych zabójcach. Ostatecznie „wszyscy moi przyjaciele nie żyją” – a to wszystko w imię świetnej zabawy; bo jak się bawić – to się bawić, a najlepiej: zabawić się na śmierć
– Ach! Nigdy, nigdy już takiego człowieka nie spotkam. Szkoda, że go pan nie słyszał deklamującego poezje, i to jego własne, powiedział mi to. Poezje! – Przewrócił oczami na wspomnienie owych rozkoszy. – Jak ten człowiek rozszerzył mój horyzont!
J. Conrad, Jądro ciemności…, s. 151. [36]
Stosowne audytorium – to niebagatelna kwestia. Wszak nie wszystko wszystkim powiedzieć można. Albo nie warto, bowiem nie będą zdolni pojąć głębi przesłania zawartego w pozornie prostych słowach, powszednich gestach. Prostacko zinterpretują heroiczne akty samobójczej śmierci, nazywając je (bezmyślnie) aktami terroru, zaś rytualne zabójstwo określić mogą mianem zwyczajnego morderstwa. Stosowne audytorium to istotny element opowieści grozy. Począwszy od pogłosek i plotek, przekazywanych w kręgu znajomych, poprzez legendy miejskie, aż po literackie i filmowe horrory, zmuszające uczestników narracji do chwilowego zawieszenia myślenia racjonalnego. „No co ty, w duchy wierzysz?” – powiadamy sceptycznie. Gdy przyjdzie jednak stosowna pora, okazuje się, że wierzymy w duchy, w cuda, w kosmitów, w Cthulhu – czy co się komu żywnie zamarzy…
Ale dość tych rozważań. Coś się tłucze o okno i nie jest to zmarznięta sikorka. Mamy gościa, a nie byle jaki to gość. Na szczęście nie zapraszaliśmy na wieczerzę kamiennego posągu Komandora (obiecuję, i na to spotkanie przyjdzie czas), wybiła już północ:
Pchnąłem okno. I z łopotem skrzydeł, z czarnych piór furkotem
Wdarł się przez nie szumnym lotem kruk, ptak święty w dawnych dniach.
Musiał znać swą przeszłość – zatem, jakby gardził ludzkim światem,
Z wielkopańskim majestatem zasiadł w ciszy tuż przy drzwiach,
Na Atenie marmurowej tkwiącej w niszy tuż przy drzwiach:
Siadł, a mnie ogarnął strach.
Lecz przemogłem trwogi władzę: komizm jakiś był w powadze
Ptaka-starca, odzianego w zdartych piór żałobny łach.
A to z waści kawał mruka! – rzekłem kpiąco. – Do kaduka,
Tak wyleniałego kruka nie ma i na piekieł dnach!
Zdradź mi, jakie nosisz imię na Hadesu mrocznych dnach?
Kruk zakrakał: Kres i krachTłum. S. Barańczak. Doskonale znany jest mi znakomity artykuł Sławomira Studniarza pod tytułem Pięć żywotów „Kruka", czyli o polskich przekładach wiersza „The raven" Edgara Allana Poego, „Acta Neophilologica” 2011, nr 13, s. 281–302, ale nie do końca przekonuje mnie zamieszczona tam nader surowa ocena przekładu Barańczaka. [37].
Osobiście cieszę się, że była to wizyta persony pochodzącej z arcydzieła literackiego. Nie ma co ukrywać, jestem zauroczony nagraniem tego utworu w wykonaniu znakomitego aktora – Sir Christophera Lee
Jako się rzekło, był to cokolwiek wyleniały, ale przecie: „ptak święty w dawnych dniach”.
Rad jestem, że była to wizyta persony pochodzącej z arcydzieła literackiego. Mógłby to być przecie szaleniec z maczetą – a maczet w sklepach z dodatkowym wyposażeniem gospodarstw domowych przecie u nas dostatek. Podobnie jak coraz młodszych frustratów ze scyzorykami.
Tymczasem nad Wisłą trwa dzień jak co dzień:
Matka dwóch tragicznie zmarłych chłopców z Turzan k. Inowrocławia nadal znajduje się w szpitalu – powiedziała PAP rzecznik prasowa bydgoskiej prokuratury Agnieszka Adamska-Okońska. Jej przesłuchanie będzie możliwe dopiero po wyleczeniu. Najpoważniejsza hipoteza tragedii wskazuje na sprawstwo matki. Dopiero za kilka tygodni mają być znane oficjalne ustalenia z sekcji zwłok, oparte o dodatkowe badania biegłych.
Tragedia w Turzanach k. Inowrocławia, w której zginęli chłopcy w wieku 3 i 5 lat, wstrząsnęła Polską. Doszło do niej w piątek, wstępne informacje wskazywały na próbę tzw. rozszerzonego samobójstwa
https://www.msn.com/pl-pl/wiadomosci/polska/matka-zamordowanych-ch%c5%82opc%c3%b3w-w-szpitalu-oficjalne-wyniki-sekcji-zw%c5%82ok-niepr%c4%99dko/ar-BB1dADM5?ocid=entnewsntp [dostęp: 11.02.2021]. [40]
Może tak wygląda współczesna wersja opowieści o Jasiu i Małgosi? Rzecz nie w tym, by épater le bourgeois (ostatecznie nie jestem pewien, czy jeszcze cokolwiek dzisiaj może nas zaskoczyć lub zadziwić, zaś pojęcie „mieszczucha” jest anachroniczne), lecz by odczytać baśnie braci Grimm w ich stosownym kontekście, to jest poza pokojem dziecinnym. A w tej opowieści wszystko zaczęło się, gdy rodzice postanowili pozbyć się dwójki dzieci. I żeby nie poddawać się przygnębieniu zanadto, kolejna dzisiejsza opowieść, tym razem o sprawiedliwości, która dosięgnie każdego:
Grzegorz B., scenarzysta pracujący dla Patryka Vegi, m.in. w filmie Pętla, który także wystąpił w jego produkcji Bad Boy, został zatrzymany przez policję. Według nieoficjalnych ustaleń RMF FM, mężczyzna jest wśród trzech osób, które ujęli funkcjonariusze w śledztwie dotyczącym pseudokibiców z grupy Psychofans
https://www.msn.com/pl-pl/wiadomosci/polska/grzegorz-b-scenarzysta-patryka-vegi-zatrzymany-przez-policj%c4%99-jakie-zarzuty-us%c5%82ysza%c5%82/ar-BB1dAGpT?ocid=entnewsntp [dostęp: 11.02.2021]. [41]
Jednak nadeszła w końcu pora, by wyruszyć w poszukiwaniu „jądra ciemności”.
Byłoby trudno pogodzić się z faktem, że nic takiego już nie istnieje, że jest to jedna z fantazji człowieka współczesnego. Jeżeli jednak tak jest w istocie – cóż, przyjdzie nam to po prostu zaaprobować:
Uwaga Marlowa nie zaskoczyła nas wcale. Przyjęliśmy ją w milczeniu. Nikt nie zdobył się nawet na mruknięcie, a on wkrótce zaczął znów mówić powoli […]
J. Conrad-Korzeniowski, Jądro ciemności…, s. 58. [42].
Możemy jednak naszą wyprawę zacząć mniej patetycznie, chociaż równie nieśpiesznie:
Przy brzegu rzeki stała gotowa do drogi tratwa z wciągniętym żaglem.
Trzymajcie się środka rzeki – powiedział Tatuś Muminka. – Jak zobaczycie coś dziwnego z okrągłym dachem, to będzie Obserwatorium. Piżmowiec powiedział, że tam mieszka mnóstwo profesorów, których nic innego nie obchodzi, jak tylko gwiazdy. Duże i małe, wszystkie, jakie są. Wciągnijcie cumę. Hej, na razie!
– Hej, hej – zawołali Muminek i Ryjek. Tratwa zaczęła sunąć w dół rzeki.
– Bawcie się dobrze! – zawołała Mama Muminka. I wróćcie do domu na niedzielę, bo będzie tort hiszpański! Nie zapomnijcie o ciepłych majtkach, jeśli zrobi się zimno. Proszki na ból brzucha są w lewej bocznej kieszonce…
Lecz tratwa już odpłynęła, chowając się za pierwszym zakolem. Przed nimi otworzyła się rzeka, tajemnicza, nęcąca, gotowa ich ponieść w nieznane
T. Jansson, Kometa nad Doliną Muminków, tłum. T. Chłapowska, Warszawa 2010, s. 38–39. [43].
Także i tym wypadku mamy do czynienia z potencjalną zagładą, która może unicestwić nie tylko jedną dolinę, ale cały świat. Tak przynajmniej twierdził Piżmowiec…
[Na tym rękopis niespodziewanie się urywa]