Nowy Napis Co Tydzień #109 / Lemiesz futorologiczny, czyli Stanisława Lema przygody z przyszłością
W potocznym odbiorze fantastyka naukowa to literatura ściśle powiązana z przyszłością. Akcja wielu utworów tego rodzaju rozgrywa się w czasie przyszłym, a ich bohaterowie dysponują techniką i rekwizytami, których próżno szukać w dzisiejszym świecie. Skoro więc losy postaci, one same i cudowne maszyny oraz możliwości, którymi zawiadują, należą do domeny tego, co będzie, można je traktować jako scenariusze futurologiczne.
Takie podejście przyjmuje Stanisław Lem w Fantastyce i futurologii (1970), jednym z jego dwóch dzieł odwołujących się już w tytule do sztuki prognozowania (drugim jest oczywiście Kongres futurologiczny). W dwutomowym traktacie Lem przepatruje amerykańską i zachodnioeuropejską SF pod kątem jej przydatności do celów futurologicznych. Zdaje się, że ta przydatność nie do końca go przekonała, skoro same nośniki futurologii, czyli utwory SF, uznał w znakomitej większości za marne. Kiedy jednak rakiety nośne mają taki feler, że rozbijają się o krok od wyrzutni, to nawet załadowanie ich najdoskonalszymi głowicami zda się na nic.
Termin „futurologia” pojawił się po raz pierwszy w roku 1943, kiedy to wykładowca akademicki Ossip Flechtheim wydał dzieło Futurologia: Bitwa o przyszłość. Po II wojnie w USA powołano RAND Corporation, instytucję pracującą dla wojska, która z czasem zabrała się także do generowania prognoz z obszarów pozamilitarnych. W latach 60. i 70. XX wieku futurologia stała się modna, a zajmujące się nią instytuty powstawały jak grzyby po deszczu. Miejsca takie jak Hudson Institute (1961) czy Klub Rzymski (1968) istnieją do dziś. Druga z wymienionych organizacji nabrała rozgłosu przez hasło „zero wzrostu” wynikłe z przewidywań rychłego kryzysu ekologicznego na skalę globalną. W Polsce od 1969 roku prognozowaniem zajmował się Komitet Badań i Prognoz „Polska 2000”; w innych krajach także działały narodowe komórki o tej specjalizacji. Było to związane z perspektywą roku 2000, który wydawał się wtedy cezurą oddzielającą skrzeczącą rzeczywistość od zapierającej dech w piersiach przyszłości.
Pomimo naukowo brzmiącej nazwy futurologia z nauką ma tyle wspólnego, że w budowaniu prognoz korzysta z dorobku różnych dyscyplin naukowych, sama zaś nauką nie jest. Poważne dziedziny mają wyraźnie określony przedmiot badań; w przypadku historii są nim dzieje i pozostałe po nich źródła pisane oraz artefakty, dla fizyki jest to materialna rzeczywistość, dla biologii – organizmy żywe i prawa rządzące ich życiem oraz zachowaniem. W przypadku futurologii ma to być mgławicowo rysująca się przyszłość, której nie da się położyć na stole w laboratorium ani zbadać pod mikroskopem. Nadto naukę cechuje aposterioryczność, to znaczy zajmuje się ona tym, co zaszło, względnie zachodzi w przytomności obserwatora. Eksperymenty przeprowadzane w jednakowych warunkach powinny dawać identyczne rezultaty, a postawione hipotezy mają wykazywać się weryfikowalnością oraz poszerzać pole badawcze, jak w fizyce, gdzie jedne rozstrzygnięcia natychmiast powodują pojawienie się nowych pytań i komplikacji. Takiego postępowania nie sposób zrealizować w futurologii. Jest ona skazana na produkowanie scenariuszy o nieznanej szansie na spełnienie. Dopiero gdy dojdzie do spodziewanego wcześniej zdarzenia czy powstania prognozowanego wynalazku, można będzie uznać, że weryfikacja przebiegła pozytywnie.
Jak powstają scenariusze futurologiczne? Niestety, najczęściej metodą plebiscytu. Gromadzi się w jednym miejscu fachowców z określonej specjalizacji i zadaje się im pytania o to, co ich zdaniem się wydarzy i kiedy. Wersja, za którą opowie się większość, uznawana jest za obowiązującą, a fakt, że przyszłość nie chce się do niej nagiąć, stanowi niedogodność. W zmaganiach nad wyciosaniem zrębów przyszłości uczestniczą, chcąc nie chcąc, pisarze SF, dla których taka działalność jest powodem do nobilitacji. Nie wszyscy robotnicy pióra sprawują się równie dzielnie. Jules Verne czy Herbert George Wells byli wizjonerami, bo wiele ich spekulacji się spełniło, podczas gdy kolegom po fachu udało się to w znacznie mniejszym stopniu.
Groteskowy przykład procedowania futurologicznego przedstawił Stanisław Lem w Kongresie futurologicznym (1971). Pierwsza aberracja bierze się z tłumnego uprawiania tej dyscypliny: „Każdy mówca dysponował czterema minutami dla wyłożenia swych tez, co i tak było sporo, zważywszy, że zgłoszono 198 referatów z 64 państw”. Taka masówka powoduje, że na wygłoszenie referatów nie ma czasu – należy się z nimi zapoznać wcześniej. Kluczowe tezy są ponumerowane, co sprawia, że również dyskusja przebiega w sposób osobliwy.
Stanley Hazelton z delegacji USA zaszokował od razu salę, powtarzając z naciskiem: – 4, 6, 11, z czego wynika 22; 5, 9 ergo 22; 3, 7, 2, 11, skąd wynika znowuż 22!! – Ktoś wstał, wołając, że jednak 5, ewentualnie 6, 18 i 4; Hazelton odparował zarzut błyskawicznie, tłumacząc, że tak czy owak 22. Poszukałem w jego referacie klucza numerycznego i dowiedziałem się, że liczba 22 oznacza katastrofę ostateczną
S. Lem, Kongres futurologiczny, [w:] tegoż, Dzieła, tom II, Kongres futurologiczny. Opowiadania Ijona Tichego, Warszawa 2008, s. 18. [1].
Mamy tu uwypuklone główne wady futurologii: stadne generowanie prognoz, ustalanie konsensusu na podstawie tego, za czym opowie się większość, podatność werdyktu na zjawiska socjologiczne spoza pola problemowego, które się bierze pod uwagę.
Lem początkowo – mówię o końcu lat 50. i latach 60. – wydawał się zachwycony futurologią i jej możliwościami. Nie dość, że nobilitowała ona jego zajęcie, dodając mu nimbu naukowości, to jeszcze sytuowała go w centrum naukowej mody. Jednakże miał ograniczony dostęp do pism futurologów, co uznał po czasie za dobrodziejstwo, ponieważ sam musiał wszystko od początku powymyślać. Z jednej strony zapewniło mu to oryginalność, z drugiej – wyrzuciło jednak poza nurt światowy. Bestsellery z tej półki napisali inni. Po bliższym zapoznaniu okazało się, że okrzyczana futurologia, cudowne dziecko swej epoki, ma liczne skazy, z których pierwszą jest ta, że niczego nie potrafi ona przepowiedzieć. Bardzo ważny dla zreflektowania się autora Solaris był początek lat 70., kiedy wybuchł światowy kryzys paliwowy i cena ropy naftowej skoczyła z 2 do 35 dolarów za baryłkę. Nikt tego rzecz jasna nie przewidział. W 1974 roku Lem zamieścił więc w warszawskiej „Kulturze” artykuł Sonda w niebo i piekło przyszłości, w którym odsądził futurologię i futurologów od czci i wiary. Wywodził, że futurologów mianuje potrzeba, nie zaś kompetencje, a ekspertem w tej dziedzinie zostaje byle kto, i to na całe życie. Nacisk mód i „szkół” jest tak przemożny, że wpływa nieraz decydująco na treść prognoz, co by tłumaczyło ich niską trafność.
W ten sposób Lem odseparował się zarówno od środowiska futurologów, jak i od futurologii, w której kiedyś pokładał tak wielkie nadzieje. Zapytany, czemu z hukiem żegna się z dawną faworytą, odparł, że przyjaciołom urządza się najpiękniejsze pogrzeby. Ale przecież prognostyczne zacięcie pisarza nie poszło całkiem na marne. Wielkim dziełem, z którego autor do końca życia był dumny, pozostała Summa technologiae (1964). W tym zbiorze esejów Lem próbował nie tylko przewidzieć konkretne wynalazki czy odkrycia, lecz i sugerował, z czego przyszłe dokonania zostaną wywiedzione. Jednym ze sposobów było naśladowanie rozwiązań zastosowanych przez ziemską biosferę: budynków o takiej smukłości, jaką ma źdźbło żyta, nie potrafimy wznosić do dzisiaj. „Dogonić i prześcignąć naturę” było hasłem mającym przyświecać przyszłym inżynierom i naukowcom. Lem utrzymywał, że stanie się to praktyką w nieodległej przyszłości.
Za młodu autor Solaris świadkował powstaniu dwóch dyscyplin, z którymi wiązał wielkie nadzieje: futurologii i cybernetyki, czyli nauki o sterowaniu. Próbował inspirować się nimi w swojej twórczości. W wieku dojrzałym obserwował zaś ich upadek czy stopniowy zanik; dziś o cybernetyce nikt nie wspomina w kontekście innym niż historyczny. Także futurologia weszła do ślepego zaułka i już tam pozostała, chociaż nadal grono entuzjastów generuje pod jej szyldem rozmaite prognozy. Jak dawniej stosują oni metody plebiscytowe i jak dawniej trafność tych przepowiedni jest nieznana, ale zwykle niska. Nie przeszkadza to jednak ani tym, którzy takie prognozy zamawiają, ani tym, którzy je produkują.
O stosunku Lema do futurologii niech zaświadczy jego późna powieść Wizja lokalna (1982), w której niegdysiejsza ulubienica wykorzystywana jest już tylko w charakterze groteskowym. Późna – a więc można przyjąć, że autor ujawnia w niej pogląd na futurologię, który wyznawał pod koniec pisania beletrystyki. Bohater Wizji Ijon Tichy odwiedza Instytut Maszyn Dziejowych, którego zadaniem jest maszynowe produkowanie prognoz wedle tyleż skomplikowanego, co komicznego schematu. Ostateczną treść prognozy przedstawiają tak zwane dziejopiśnice, ale rezultat nie wygląda imponująco:
Jak dotąd żadna dziejopiśnica ani razu nie utrafiła w sedno. Bają niemożliwie, zresztą nie dziwota, pamiętacie, jak trafne były domysły futurologów, choć zajmowali się tym, co pod nosem i za drzwiami
S. Lem, Wizja lokalna, [w:] tegoż, Dzieła, tom XVII, Biblioteka „Gazety Wyborczej”, Warszawa 2010, s. 34. [2].
Niewątpliwie status Lema jako futurologa w latach 70. byłby inny, gdyby ktoś na serio zainteresował się jego twórczością od tej strony. Stałym zajęciem autora Fiaska było utyskiwanie, jak bardzo jest niedoceniony na Zachodzie, zwłaszcza w Ameryce, gdzie Summa technologiae ukazała się dopiero niedawno. Ale i w Polsce jego dzieła, osobliwie zaś sążniste traktaty, przepadały bez rozgłosu w jakiejś czarnej dziurze i nie interesował się nimi pies z kulawą nogą. Szczególnie bolało go, że jego prace ignorują uczeni wszelkich specjalności, na których opinii bardzo mu zależało. I tak po próbach teoretycznego uprawiania futurologii wrócił do tego, od czego zaczynał: do montowania w pojedynkę wizji przyszłego świata, w którym – wbrew radosnym nadziejom pospólstwa – nie czeka nas nic wesołego.
O spełnionych prognozach Lema napisano krocie. Wydaje się, że trudno znaleźć coś, czego Lem nie przewidział, skoro przypisuje mu się nawet to, że wyprorokował powstanie internetu. Jest to tym dziwniejsze, że sam długo z internetu nie korzystał. Zapóźnienie komputerowe było w jego twórczości wyraźnie widoczne; występowały w niej wielgachne machiny wzorowane na Eniacu i nawet Golem XIV z powieści o takim tytule ma kilkadziesiąt pięter, po których wycieczki chodzą wytyczonymi galeryjkami. Lem ewidentnie nie docenił rozwoju komputerów oraz ich wpływu na cywilizację.
Nawet najgenialniejszy myśliciel nie ustrzeże się błędu, zwłaszcza w tak delikatnej materii jak prorokowanie. Nie inaczej było w przypadku Lema. Przytoczmy kilka przykładów chybionych prognoz jego autorstwa. W Astronautach (1951) i Obłoku Magellana (1955) jest to zwycięstwo komunizmu i objęcie przez ten system polityczny całego globu. W Powrocie z gwiazd (1961) Hal Bregg za każdym razem, gdy ktoś do niego dzwoni, rzuca to, czym się właśnie zajmuje, i biegnie do telefonu stacjonarnego, gdyż telefonów komórkowych po prostu nie ma. Nagminnie szwankuje u Lema rejestracja danych: w Niezwyciężonym (1964) po podłogach poniewierają się wielkie atlasy gwiezdne; w Powrocie z gwiazd wyniki pomiarów podaje się głosem. Żeby pomiary wykonać, wysyła się astronautę w rakietce prosto w piekło gwiezdnych protuberancji. Dziś najważniejszą składową astronautyki są sondy automatyczne, które obfotografowały Układ Słoneczny, a na przykład teleskop Hubble’a sięgnął prawie do epoki powstania wszechświata. Lem znowu tej linii rozwoju nie doceniał, choć automatyczne próbniki już w latach 60. fotografowały Księżyc i Mars. Nie zauważał Lem efektu cieplarnianego, dopiero pod sam koniec życia zajął się nim intensywnie, kiedy już ćwierkały o tym wróble na płocie. Z kwestii społecznych rzuca się w oczy wiara autora Solaris w trwałość dwóch systemów politycznych na Ziemi: w powieści Pokój na Ziemi (1987) w efekcie umów międzynarodowych Księżyc zostaje zamknięty, a wysłane tam roboty militarne mają doskonalić się w trudnej sztuce wygrywania wojen. Parę lat później dwubiegunowy układ światowej polityki przestał istnieć w związku z upadkiem ZSRR, czego znowu nikt włącznie z Lemem nie przewidział.
Widać więc, jak trudną rzeczą bywa futurologia skonfrontowana z najsurowszym sędzią, czyli rzeczywistością. Jak mawiał reportażysta Krzysztof Kąkolewski, rzeczywistości nie obchodzi niskie prawdopodobieństwo zajścia jakiegoś faktu; fakt ten po prostu zdarza się, i tyle. Na ten mechanizm futurologia nie znalazła żadnego sposobu. Dodajmy jeszcze, że pewna liczba przepowiedni Lema pozostaje niejako w zawieszeniu i czeka na spełnienie. Przykładem niech będzie przeludniona Ziemia z Kongresu futurologicznego (1971), gdzie władza faszeruje społeczeństwo środkami chemicznymi wywołującymi iluzję, że wszystko jest cacy: jedzenie smaczne, szaty wykwintne, a mieszkanie ogrzane. Kto chce, niech policzy, kiedy liczba ludzi na Ziemi przy dzisiejszym przyroście zbliży się do 100 miliardów. Przyszłość rozstrzygnie, czy psychotropy coś poradzą na powszechne niezadowolenie społeczne oraz jaka była moc predykcyjna tej dość nieprzyjemnej wizji.
Teraz o bardziej udanej i ciekawszej części prognostycznej działalności Lema, wyosobnionej z jego dzieł literackich i teoretycznych. Przy okazji 100-lecia urodzin mistrza z Krakowa sporządziłem listę dwunastu jego najważniejszych wynalazków. Skorzystajmy z niej, badając w przypadku każdego z nich komponent futurologiczny, czyli, mówiąc po ludzku, szansę spełnienia się w dającej się przewidzieć przyszłości.
Na początek idzie etykosfera opisana dwukrotnie: w Powrocie z gwiazd (1961) i w Wizji lokalnej (1982). Za każdym razem celem jest wyhamowanie albo likwidacja w człowieku morderczych skłonności, które wciąż utrzymują się na wysokim poziomie. W pierwszym przypadku Lem wybiera modyfikację otoczenia osobnika wykazującego złe skłonności, wprowadzając wirusy dobra, czyli tak zwane bystry (określone tak chyba dlatego, że muszą działać szybko). Otóż te maleńkie aparaciki kontrolują całość populacji pod kątem zachowań agresywnych. Gdy ktoś ruszy z siekierą na sąsiada albo z młotkiem na teściową, bystry błyskawicznie zamienią mu siekierę w masło, a młotek w ciastko czekoladowe. Inny sposób polega na obezwładnieniu dewianta przez zestalenie jego ubrań w taki sposób, że nie może ruszyć ręką ani nogą. Jeszcze inny na zlikwidowaniu tarcia, przez co nie można zrobić kroku.
Kłopot w tym, że owe mikrorobaczki musiałyby oceniać sytuację, i to piorunem, by zostało trochę czasu na interwencję. O ile wyprodukowanie ich w przyszłości wydaje się technicznie możliwe (na przykład sposobem nanotechnologicznym), o tyle sprawienie, by szlachetne maleństwa oceniały sytuację pod względem prawnym, konfrontowały ją z kodeksami itp., a wszystko bez ryzyka pomyłki – jest raczej utopią nie do zrealizowania. Nie da się skomplikowanych relacji międzyludzkich, nad którymi sądy rejonowe i okręgowe trudzą się latami, zamknąć w zwięzłych algorytmach do szybkiego, a bezryzykownego zastosowania.
Jeszcze gorzej wygląda podejście „biologiczne”, polegające na ingerencji w organizm ludzki, pokazane w Powrocie z gwiazd. Małe dzieci poddaje się tam betryzacji, czyli wprowadzeniu zmian w płatach czołowych mózgu. Kto ten zabieg przeżyje, na całe życie wolny jest od morderczych zapędów. Jak to jednak przeprowadzić w skali całego globu? Który rodzic zgodzi się na poświęcenie swego dziecka takim eksperymentom? Kto dopilnuje przeprowadzenia akcji medycznej, wyciszenia oporu religijnego, poskromienia buntowników, kto wreszcie nakaże rozmnażać się ludziom, którzy nie zgadzają się, by ich potomstwo spotkał taki los? Także i tę ideę, niewykluczone że pod względem technicznym możliwą do zrealizowania już wkrótce, trzeba uznać za kolejną utopię Lema.
Innego rodzaju kłopoty pojawią się przy zastosowaniu fantomatyki opisanej w Summie technologiae. Nazwa wskazuje, że chodzi o wywoływanie fantomów, czyli widm, ale z duchami nie ma to nic wspólnego. Delikwenta pakuje się do specjalnego sarkofagu, a tam zmyślne szczoteczki, elektrody, pomady itp. dobiorą się do niego, tak mamiąc jego zmysły, że będzie odbierał wrażenie iluzji doskonałej. Przed oczami wyświetli mu się film, że oto flirtuje z ponętną blondyną albo toczy zwycięską walkę ze smokiem, albo na czele armady odpiera atak paskudnych Fleyów nadlatujących z głębi kosmosu. Technicznie już jest to realizowane w formie tak zwanej wirtualnej rzeczywistości (VR), ale do tworzenia doskonałych iluzji jeszcze daleko. Tak czy owak fantomatyka, zaprzęgnięta do rydwanu przemysłu rozrywkowego, odmieni oblicze cywilizacji. Ludzkość zamieni się w zbiorowość troglodytów, którym sztuczne doznania będą się mylić z realem. Literaturę wyprą scenariusze VR.
Najznamienitszym wynalazkiem Lema jest bodaj broń dyspersyjna, opisana między innymi w Niezwyciężonym. Pierwotna idea była taka: mamy czołg, który w przypadku ataku wroga rozpada się na małe cząstki, te zaś chowają się, gdzie mogą: w ziemi, w trawie, pod krzakami. Gdy zagrożenie mija, składają się na powrót w czołg albo inny rodzaj broni i są znowu gotowe do użycia. Jedyny kłopot polega na tym, jak rozkazać owym elementom, by były posłuszne. Technicznie rzecz wydaje się do przeprowadzenia, o ile z pomocą pospieszy wciąż hipotetyczna nanotechnologia. Lem był pewien wprowadzenia tej broni do arsenałów XXI wieku. Na razie bronią dyspersyjną nikt na świecie nie dysponuje.
Kolejnym wartym uwagi pomysłem jest ewolucja mechaniczna, przedstawiona w Niezwyciężonym. Automaty pozostawione przez zaawansowaną cywilizację Lyran na planecie Regis III toczą między sobą walki o przetrwanie. W trakcie idących w stulecia zmagań modyfikują same siebie, by pokonać wrogów. Podobna idea stoi za pomysłem powieści Pokój na Ziemi. Wobec rozwoju robotyki i automatyki należy uznać taką możliwość za nader prawdopodobną.
Sporo miejsca w twórczości Lema zajmują cudowne gadżety. „Opukiwacz grobów” z Niezwyciężonego pozwala zajrzeć do mózgu nieboszczyka, aby wydobyć stamtąd zapis ostatnich jego chwil przed śmiercią. Elektrybałta, czyli cyfrowego poetę z Cyberiady (1965), widziałem na własne oczy w Centrum Nauki Kopernik w Warszawie. Triony z Obłoku Magellana to kryształowe ziarna do rejestracji informacji, jak nasze dyskietki; opton to z kolei urządzenie do ich odtwarzania. Także mechaniczne nasiona z Edenu (1959) czy plastowanie (krawiectwo przyszłości, polegające na natryskiwaniu ubrań) wydają się w zasięgu współczesnej techniki. Co innego w przypadku wymiennika osobowości z Cyberiady, przypominającego rogi. Kto chce wymienić się osobowością z bliźnim, musi go tryknąć porządnie w czoło owymi rogami; wtedy jednym rogiem jego własna osobowość przeniknie do mózgu kontrahenta, drugim wróci osobowość tamtego. Niestety, transfer taki to zbyt złożony i długotrwały proces i w sposób opisany przez Lema na pewno nie do przeprowadzenia; Lem na to zresztą nie liczył, wymyślając ów rekwizyt ku uciesze czytelników. Poważniejszym zagadnieniem wydaje mi się natomiast kolaps informacyjny, przedstawiony metaforycznie w bajce o zbóju Gębonie w tejże Cyberiadzie. Zalanie informacją zbędną, do niczego nieprzydatną – czyż nie z tym mamy do czynienia, kiedy czytamy gazety plotkarskie albo włączamy portale internetowe?
Jak widać, prognozy sformułowane przez Lema przybierały różne kształty. Jedne pozostały utopią biologiczną, inne spełniły się na naszych oczach, jeszcze inne czekają na spełnienie w toku rozwoju cywilizacji. Jego działalność futurologiczna poszła dwiema drogami: najpierw szukał na ślepo, potem dowiedział się o światowym nurcie futurologicznym i zapoznał się z jego pismami, wreszcie porzucił go rozczarowany, że nic tam się nie udaje. Przez cały czas jednak zajmował się SF, która generuje prognozy niejako mimowiednie, koncentrując się na czym innym. Ta futurologia „uboczna” okazała się w przypadku Lema bardzo bogata w ciekawe wyniki.
Tak więc Lem, który najpierw futurologię wielbił, a potem się od niej odżegnał, nadal badał kształt przyszłości swoimi utworami, ale przestał liczyć na to, że trafne prognozy dodadzą mu splendoru albo wywindują w hierarchii prognostycznych luminarzy. Być może dostrzegł w porę, że futurologia wybiera te warianty przyszłości, które wydają się najbardziej prawdopodobne. Natomiast fantastyka koncentruje się na generowaniu światów o niezerowym prawdopodobieństwie, by odwołać się do opinii Janusza Zajdla. Często jednak po latach okazuje się, że wbrew intencjom rezultaty zamieniają się miejscami: to, co wydawało się prawdopodobne, znika jako rzecz nieistotna, to zaś, co traktowało się jako „uboczne”, nagle staje w centrum zainteresowania.
W podskórnej rywalizacji pomiędzy fantastyką a futurologią o to, która lepiej kreśli kształt przyszłości, opowiadam się za tą pierwszą. Obowiązkiem fantastyki nie jest bowiem przewidywanie, lecz dostarczanie wrażeń artystycznych i estetycznych, a także rozrywkowych. Jednak z rozrzutności, jaka jest wpisana w działania fantastyki, wynika to, że pole możliwych rozwiązań jest w jej przypadku o wiele bardziej rozległe. A gdzie wiele prób, tam większa szansa, że któraś z nich się powiedzie, jak na to wskazuje i twórczość Stanisława Lema, i goły rachunek prawdopodobieństwa.