Nowy Napis Co Tydzień #117 / Krucjata dziecięca
Niech wolno mi będzie zacząć od wyznania czytelniczego. Otóż jestem przekonany, że są pewne książki, których nie pisze się bezkarnie. Mało tego, pewnych tytułów nie czyta się bezkarnie. Każda książka to potencjalne ryzyko i wie o tym każdy czytający. O wiele mniej jest jednak świadomy czytelnik tego, jaki koszt płaci autor za powstanie książki. Wszak książki nie piszą się w próżni, pisanie dotyka nie tylko autora, lecz także osób z nim żyjących. Oczywiście, nie wszystkie książki są obarczone takim kosztem. Mogę tylko przypuszczać, jaką cenę za Wojenkę poniosła Magdalena Grzebałkowska. I nie wiem, czy odnalazłbym w sobie siłę, aby postąpić tak samo.
Raczej nie można przygotować się na lekturę nowej książki Grzebałkowskiej. Nawet najprostszy i najuczciwszy opis jak ten, że Wojenka jest obrazem wojny widzianej oczami dzieci, nie ostrzega przed otchłanią, w którą się zanurzamy. Napisać, że książka jest spacerem pomiędzy trupami, głodem, niezrozumieniem, gwałtami, w którym przewodnikami są dzieci, to zdecydowanie nic nie napisać. Wojenka wyrywa potężne kęsy spokoju czytelnika, kąsa bezkarnie duszę. Czytając o wojnie sprzed ponad siedemdziesięciu lat, pytamy jednocześnie o dzieciństwo swoje i swoich własnych dzieci – choć przecież nie zostaliśmy draśnięci tamtym czasem. Jednak wojna pozostawiła jakiś ślad pomiędzy nami: w rodzinnych historiach, w fotografiach (lub ich braku), w słowach oraz przemilczeniach. I na tym też polega wartość Wojenki, że pisząc o historiach jakby z zupełnie innej epoki, opowiada w istocie o nas współczesnych. Być może książka Grzebałkowskiej powinna być opatrzona banderolą ostrzegającą, ale i zachęcającą czytelnika do lektury. Problem w tym, że nie mam pojęcia, co taka taśma miałaby zawierać. Gdy czytam teksty krytyków i pisarzy na tylnej okładce, najbliżej mi do zdania Agnieszki Holland, z którego zacytują kluczowe słowa: „bez sentymentalizmu”, „bez patosu”, „szczegół”, „detal”… Wiem, że to, co do tej pory napisałem, jest świadectwem emocji. Książka, która nic czytelnika nie kosztuje, nie jest zbyt cenna. Z Wojenką jest zupełnie inaczej – ważę słowa, zastanawiam się, jak napisać o książce, o której w zasadzie nie powinno się pisać, bo nazbyt łatwo popaść w wygodne zdania. Zdaję się zatem na emocje, bo nie jestem w stanie pisać o książce, jakbym jej nie czytał.
Dzieci Hioba
Magdalena Grzebałkowska oddaje głos nie bohaterom z medalami ani nie zbiegłym zbrodniarzom – co zawsze jest poczytne – ale tym, dla których ta cała wojna niby się toczy. O co walczą żołnierze wszystkich stron? Wierzą zapewne, że o lepszy świat dla swoich dzieci. W tym świecie nie ma niestety miejsca dla innych dzieci. Dzieci innych nie są dziećmi. Są wrogami ludu, potencjalnymi zdrajcami, piątą kolumną. Jeśli mają żyć, to daleko stąd, tam, gdzie dzieci, dla których jest budowany nowy i lepszy świat, nie mogą ich zobaczyć. W dwunastu reportażach Grzebałkowska przemierza geografię bólu: od Wolnego Miasta Gdańsk po Królewiec, od Prus Wschodnich aż do Archipelagu Gułag, od Stanów Zjednoczonych po Hiszpanię. Rozpiętość tych historii nie jest mierzona w kilometrach, ale w pulsującym niezrozumieniu otaczającego świata. Reporterka rozmawia z ludźmi już dorosłymi, niemal żegnającymi się ze światem, a zatem tymi, którzy wypracowali w sobie słowa, które potrafią objąć kontury tamtej rzeczywistości. Czytelnik spodziewa się mitologizacji, może nawet ucieczki w humor lub mówienia o sobie w sposób oderwany, czyli tak, aby mniej bolało. Nic z tego nie będzie miało miejsca. Jeśli można czegoś oczekiwać, to tylko nieoczekiwanego. Jest rzeczywisty strach ubrany w kostium bajki, czyli koszmaru. Być może najpełniej ujmie to Gieorgij Karietnikow, jeden z maluczkich Archipelagu Gułag:
Wiedliśmy życie roślin. Można powiedzieć, że przez siedem lat spałem, jadłem, siedziałem na łóżku albo spacerowałem. Nikt nas niczego nie uczył, nikt z nami o niczym nie rozmawiał, nie bawił się z nami, nie śpiewał piosenek. Nie umiałem czytać ani pisać, mój zasób słów był bardzo ubogi. Kontakty między dziećmi chyba nie były zbyt wielkie, skoro nie pamiętam już nikogo z tamtego czasu. Tylko jedna dziewczynka zapadła mi w pamięć, Wieroczka Komisarowa. Zawsze szukałem jej ciepłej rączki, gdy wychodziliśmy z ziemianki. Próbowałem ją odnaleźć, ale nie udało się. Całym naszym światem była nasz opiekunka Sima. Zwykła więźniarka, nie wiem – polityczna czy kryminalna – prosta, małomówna kobieta. Kazali jej nas karmić, to karmiła. Nie kazali robić nic więcej, to nie robiła. Ale nie biła nas. Jaki ja byłem szczęśliwy, gdy chciała się poczęstować z mojej miski. Każdy walczył o ten zaszczyt. Nie potrafiłem sobie wyobrazić innego życia.
Jedyne znane uczucie to głód. Nie bezpieczeństwo ani nawet nie zabawa, tylko wegetacja. Podtrzymywanie ciepła. Racjonalne zużytkowanie energii. Przeżycie z dnia na dzień. Jeśli są jakieś uczucia bliskości, to są one ulokowane wobec osób innych, obcych.
Gdy zaczynaliśmy już chodzić, opiekunki wyprowadzały nas na zewnątrz, przed barak. Wiem, że gdy matki szły do pracy, mogły nas widzieć z daleka. Każda szukała wzrokiem swojego dziecka w grupce jednakowo ubranych postaciek. Nam to było całkiem obojętne, choć niektórym mamom jakoś udawało się skrycie nawiązać kontakt z dzieckiem. Mojej nie.
Najprostsze słowa będą miały największą trudność w zmaterializowaniu się. Co znaczy „mama”, gdy zna się jedynie głód i zimno? Bo właśnie one dały się prawdziwie poznać. I nawet jeśli po latach rozłąki staje obcy człowiek i mówi: „jestem twoim bratem, jestem twoją siostrą”, to czy powinno nas dziwić, że jedyną odpowiedzią jest: „odejdź, nie znam cię”? Grzebałkowska opisuje też heroiczne próby odnalezienia przez matki własnych dzieci. Jeśli dziecko marzy o matce, to widzi ją jako wszechwładną, piękną królową. Gdy po latach wyniszczających człowieka obozów matka wreszcie zjawia się przed dzieckiem, ono odpowiada: „jesteś brzydka i stara, nie chcę cię”. Grzebałkowska jest tu oszczędna w kreśleniu tych scen. Nie eskaluje cierpienia ponad miarę. Dzięki temu umiejętnemu wycofaniu się na właściwy dystans czytelnik może obserwować dalszy rozwój wypadków. Sytuacja pierwsza: rodzic zabiera wrzeszczące dziecko – ich relacje z czasem się ułożą. Lub nie ułożą się nigdy. Sytuacja druga: rodzic po swoich traumatycznych przejściach nie podejmie próby odszukania własnego dziecka, a ono będzie do końca nosiło w sobie pytanie „dlaczego?”. Dzięki wrażliwości Grzebałkowskiej czytelnik jest w stanie zrozumieć obydwa warianty. I nie oceniać.
Nieodwzajemniona miłość
Dla czytelnika w Polsce historie z podwójnej okupacji nie będą takim zaskoczeniem jak wojna widziana przez dzieci z innych części świata. Odbiciem w krzywym zwierciadle patriotyzmu była sytuacja imigrantów japońskich w USA po ataku na Pearl Harbor. Już wcześniej doświadczyli nierównego traktowania, gdy władze amerykańskie nie przyznawały im obywatelstwa. Teraz zaczęli być traktowani jak wrogowie ludu. Ich domy, sklepy, samochody zostały zarekwirowane, a oni sami zostali wywiezieni do obozów pracy. Obozów najczęściej nie było i dopiero amerykańscy Japończycy musieli je zbudować. Na uznanie obywatelstwa muszą poczekać jeszcze kilkadziesiąt lat. Przez ten czas będą stawiać dla siebie obozy pracy, każdego dnia wciągać gwieździsty sztandar na maszt i udowadniać własnemu Wielkiemu Bratu, że są dobrymi obywatelami. Nie będą się buntować, nie zostanie podjęta ani jedna próba ucieczki – wszak byli u siebie, w swoim domu. Gdy Stany Zjednoczone zaczną okupować Japonię albo będą walczyć w Korei lub w Wietnamie – zgłoszą się na ochotnika. Po latach będą tłumaczyć swoje decyzje: „Chciałem udowodnić Ameryce, że na nią zasługuję”. Stany Zjednoczone przeproszą amerykańskich Japończyków dopiero w 1976 roku, a wypłata odszkodowań za rasistowską politykę nastąpi pod koniec lat osiemdziesiątych, gdy zakończą się już wojny w Korei i Wietnamie…
Opisywany przez Magdalenę Grzebałkowską przypadek nieodwzajemnionej miłości japońskiej diaspory wobec własnego państwa pozwala wyjść poza nazbyt uproszczoną lekturę Wojenki. To nie są reportaże jedynie o bólu, którego się niewinnie doświadczyło i próbach rozwiązania supłów pamięci w spokojne linie życia. To również opowieść o wojnie, która zastąpiła rodzica. Która stała się rodzicem. A to oznacza również miłość.
W ramionach bogini Isztar
Niklas Frank będzie jednym z tych, o których historycy będą mówić „dzieci Hitlera”. Niklas żyje z piętnem swojego ojca, Hansa Franka, generalnego gubernatora. Jego dzieciństwo upłynęło w luksusie i beztrosce kosztem setek istnień ludzkich, w tym Polaków oraz Żydów. Wiek nastoletni to życie w biedzie powojennych Niemczech, ale jednocześnie otrzymywanie cichego wsparcia od licznych wielbicieli dawnego systemu. Życie dorosłe Niklasa Franka to uporczywe demaskowanie własnego ojca, rozliczanie go ze zbrodni, rozgrzebywanie rodzinnej pamięci, aby dowieść, że ten, który kochał, potrafił także mordować.
Na zupełnie innym biegunie doświadczenia są reportaże o tych, których wojna dosłownie pociągnęła za sobą. Hieronim Kowalski ma dwanaście lat, gdy dołącza do Armii Czerwonej idącej na Berlin. Wspomina:
Nie myjemy się. Nigdy. Nie zmieniamy bielizny, nie robimy prania. Czasem dostarczają nam wodę do mycia w beczkach, możemy też wykąpać się w rzece, jeśli mijamy ją po drodze, ale jest zima. Śmierdzę więc. […] Za każdym żołnierzem ciągnie się smród, a skoro tak, to nikt nic nie czuje. Nikt nam tutaj szyj nie sprawdza i nie każe mówić pacierza na dobranoc. Do szkoły chodzić nie trzeba i nikt nie pilnuje, kiedy kładziemy się spać. Podoba mi się tutaj.
Ze szlaku bojowego wraca do domu w wieku trzynastu lat, ze stopniem kaprala i orderem Virtutti Militari za Berlin. Rozumie już język rosyjski. Rozumie też słowo „gwałt”, bo widział, co robili żołnierze radzieccy, ale i żołnierze polscy. Hieronim Kowalski patrzy na swoją babcię, która obiecuje mu normalność w postaci szkoły, higieny, rodzeństwa, modlitwy, wychowania, i myśli sobie: „A ja słucham jej i zastanawiam się, jak ona chce wychować dziecko, które wróciło z Berlina”.
Rachunek
Detal, szczegół, bez sentymentalizmu i patosu – reportaże Magdaleny Grzebałkowskiej są niespieszne, a mimo to czytelnik pochłania je nazbyt szybko. Nie jest to jednak ze szkodą dla książki, bowiem trudno się z nią rozstać. Czytelnik raz po raz wraca do fraz, które zagnieździły się w trakcie lektury albo wpatruje się w portretowe zdjęcia bohaterów, jakby z niedowierzaniem, jaka historia kryje się za zmarszczkami, okularami, smutnym uśmiechem starszej pani. Pod koniec zarysowuje się przedsmak odpowiedzi na pytanie o cenę pisania takich książek jak Wojenka. Autorka zbierała materiały do niej kilka lat, przemierzała znaczne odległości, aby spotkać się z bohaterami, wysłuchać ich opowieści, zapisać wspomnienia. Być może najcenniejsza historia była tuż na wyciągnięcie ręki, w mieszkaniu własnej babci…
Magdalena Grzebałkowska, Wojenka. O dzieciach, które dorastały bez ostrzeżenia, Warszawa: Agora, 2021.